A A+ A++

Właściciele „Wesołych Garów” z Krakowa „dość” powiedzieli 13 stycznia. Do ich restauracji można wpaść na rodzinny obiad czy randkę, wystarczy wcześniej zadzwonić i zarezerwować stolik. – Z każdym klientem podpisujemy umowę o dzieło na pracę testera smaku. Zamawia to, na co akurat ma ochotę – schabowego, pizzę, albo makaron. Jak już zje, to wypełnia ankietę. Pytamy w niej, czy mu smakowało – mówi Ewa Piwowarska-Piątek, właścicielka.

„Otwieramy się” w restauracjach

Przekonuje, że do takiej formy prowadzenia restauracji nikt nie może się przyczepić.

– Wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Mieliśmy już nawet kontrolę sanepidu. Nie wykryli żadnych nieprawidłowości – mówi Piwowarska-Piątek. I dodaje, że nie mogli dłużej czekać. Utrzymanie 400-metrowego lokalu i 13-osobowej załogi kosztowało ich miesięcznie nawet 50 tys. złotych. – Od rządu nie dostaliśmy prawie nic, nie licząc 5 tysięcy złotych wiosną jako pożyczki bezzwrotnej z Powiatowego Urzędu Pracy. Ta kwota nie pokryła kosztów nawet jednego etatu. Podczas dwóch lockdownów pozbyliśmy się wszystkich życiowych oszczędności. Nie mamy już więcej pieniędzy – tłumaczy właścicielka.

Tym bardziej, że chętnych, by zjeść przy restauracyjnym stoliku, jest wielu. – Praktycznie wszystkie terminy w tym tygodniu mamy już zajęte. Odetchnęliśmy z ulgą, że życie wraca do normalności – mówi właścicielka „Wesołych Garów”.

Polecamy: Ustawa o mandatach? Jest podejrzenie o sfałszowanie podpisów pod projektem

Właściciele gastronomii czekali z nadzieją na konferencję ministra zdrowia. Liczyli na stopniowe odmrażanie gospodarki. Wiedzieli, że muszą jakoś przetrwać do 17 stycznia, bo do tego dnia miał obowiązywać zarządzony w grudniu lockdown. Kiedy usłyszeli, że gastronomia nie może liczyć na poluzowanie obostrzeń, czara goryczy się przelała. Tym bardziej, że wciąż czekają na wsparcie ze strony rządu. Mimo że lokale nie działają, zobowiązania są wysokie – od czynszu, kosztów prowadzenia działalności, aż po zatrudnienie pracowników. Na domiar złego, mimo że od wielu tygodni nie sprzedają alkoholu, muszą płacić koncesję.

– Nie mamy wsparcia, jesteśmy traktowani po macoszemu, nikt nie zaproponował branży gastronomicznej realnej pomocy – mówi Ewa Piwowarska-Piątek.

Jako pierwsza, bo już dwa tygodnie temu, otworzyła się cieszyńska restauracja „Trzech Braci”. Domowa kuchnia, klimat zabytkowej kamienicy na pograniczu polsko-czeskim. Ich otwarcie było formą nieposłuszeństwa obywatelskiego.

Koronawirus w Polsce. Restauracja „U Trzech Braci” w Cieszynie Fot.: Andrzej Grygiel / PAP

Otwieramy się, czyli zakazy niezgodne z prawem

Bracia powołują się na wyrok WSA w Opolu w sprawie fryzjera ukaranego przez sanepid za ostrzyżenie klienta. Według niego, sanepid nie może nakładać kar na podstawie rozporządzenia rządu, jeśli nie został wprowadzony stan nadzwyczajny.

Coraz więcej mówi się także o pozwach zbiorowych za obostrzenia – przedsiębiorcy domagają się odszkodowań od Skarbu Państwa.

– Już wcześniej patrzyliśmy z pewnym podziwem na Trzech Braci i śledzimy wyroki sądowe dotyczące prowadzenia działalności mimo zakazów. Czytamy wiele opinii prawników, konstytucjonalistów. Wynika z nich, że rząd nie ma podstaw, żeby ukarać nas za otwarcie – mówi Ewelina Gończ z gdańskiej restauracji Czary Gary. Tłumaczy, że nie załapali się na wiosenną tarczę antykryzysową – bo otworzyli się tuż przed wybuchem pandemii. Według regulaminu tarczy prowadzili swoją działalność zbyt krótko.

Przeczytaj także: „Jest bardzo źle. Rządzące ino przedłużają te ograniczenia”. Góralskie veto przeciwko obostrzeniom

„Czary Gary” otworzą się dla gości w piątkowe południe. – Nie jesteśmy żadnymi koronasceptykami, proszę nas nie łączyć z żadnymi ruchami antycovidowymi – zastrzega Ewelina Gończ. – My jak najbardziej obawiamy się pandemii i jesteśmy odpowiedzialni. Sami zachowujemy maksymalną ostrożność. Ale wszystko ma jakieś granice. Frustruje nas to, że można iść do Biedronki, do Ikei, albo do kościoła. Tam tłumy rządzącym nie przeszkadzają! W tym czasie my, restauratorzy, nie mamy za co żyć, wpadamy w zadłużenia. Dlatego postawiliśmy wszystko na jedną kartę. – Albo się otworzymy, albo wykończy nas sytuacja – mówi Gończ. Liczy na wyrozumiałość sanepidu i policji. Przecież oni też muszą jeść, mają rodziny, które utrzymują się z prowadzenia biznesu.

– Delikatnie się stresujemy, ale ktoś musi być wśród tych pierwszych. Wiemy, że nie wszyscy są tacy odważni, ale im więcej lokali się otworzy, tym będziemy mogli czuć się bezpieczniej. To nawet nie jest bunt, to walka o przetrwanie – mówi. I dodaje: – Jeśli knajpy zaczną się masowo otwierać, służby nie będą w stanie nas wszystkich ukarać. W końcu doprowadzimy do jakiś zmian w obostrzeniach. Liczymy na solidarność branży.

Gdzie zjeść? Które restauracje otworzą się mimo zakazów?

– Jestem w centrum Warszawy, w Hali Koszyki. Zamówiłem pyszne danie. Nie zjem go na zewnątrz, bo jest przeraźliwie zimno. Jedynym miejscem, w którym mogę to zrobić legalnie, jest toaleta – relacjonował pół żartem, pół serio reportażysta i publicysta Mariusz Szczygieł.

Większość warszawskich lokalu serwuje dania wyłącznie na wynos. W ten sposób są w stanie zarobić nawet o trzy czwarte mniej niż kiedy lokale są dostępne dla gości. Póki co warszawskie lokale podchodzą do buntu ostrożnie. Pojawiają się pierwsze informacje o planowanych otwarciach. Na zupę pamiętającą jeszcze czasy Stadionu Dziesięciolecia będzie można wpaść do wietnamskiego baru Toan PHO, od 18 stycznia.

Na drzwiach mokotowskiej „Regeneracji” wisi kartka „Otwieramy 18 stycznia. Do zobaczenia”.

Bunt planują restauratorzy w podwarszawskim Legionowie.

„Dłużej czekać nie będziemy. Rozmawiałem dzisiaj z właścicielami wielu restauracji w Legionowie. Każdy z nas ma dosyć, każdy ma rodziny i każdy ma prawo do pracy. Mamy pracowników, za których jesteśmy odpowiedzialni. Otwieramy się w poniedziałek” – informuje w mediach społecznościowych Maciej Adamski, właściciel restauracji Qlturalni Qlinarni.

Jak podkreśla, restauratorzy mogą liczyć na wsparcie prezydenta miasta, Romana Smogorzewskiego. Choć sam prezydent udzielił tylko suchego komentarza.

„Informujemy, że Urząd Miasta Legionowo od początku pandemii COVID-19 wspiera lokalnych przedsiębiorców.” Wylicza też, że przedsiębiorcom przysługują m.in. ulgi, odstąpienia, przedłużenia terminów spłat i zwolnienia – zarówno w czynszach oraz dzierżawach, jak i opłatach podatkowych na rzecz miasta.

– Jest to protest przedsiębiorców i aby uniknąć nadania mu, szczególnie przez media narodowe, charakteru politycznego, Urząd Miasta Legionowo ani Prezydent Miasta Legionowo nie będą wypowiadać się w tej sprawie. Jeszcze raz deklarujemy wsparcie, także prawne, legionowskim przedsiębiorcom – dodaje rzeczniczka prezydenta Smogorzewskiego, cytowana na łamach Gazety Wyborczej.

Polecamy: „Kwatery idą po cichu jak woda”. Jak w ferie Polacy omijają pandemiczne obostrzenia

„Otwieramy się” mimo wszystko

Lokali, które zapowiadają otwarcie, jest obecnie kilkadziesiąt. Od pizzerii w Bielsko-Białej, po bar z burgerami w Drawsku Pomorskim. 15 stycznia otworzy się pub „Spółdzielnia” w Gdańsku. Będzie można usiąść przy stoliku, wypić piwo i zjeść zapiekankę. W Katowicach lada dzień wróci „Bułkęs”. Na festiwal dziczyzny zaprasza w ten weekend krakowska Tesone.

Do życia chcą wrócić też kluby i dyskoteki. Jak ta, w położonej 55 kilometrów od Łodzi miejscowości Witomia. Zagra didżej Rafcio, bawić można się tylko w maseczce. Jeśli zarażać, to tylko uśmiechem i pozytywną energią – czytamy na plakacie.

– Odkąd opublikowaliśmy plakat, dzwonią do nas policja i sanepid, straszą nas, że przyjdą z kontrolą. Mogą nam wlepić 30 tysięcy złotych. Dlatego z jednej strony się wahamy. A z drugiej i tak nie mamy nic do stracenia. Koszty utrzymania zamkniętego klubu są wysokie. Nam kończy się kasa. Jak dostaniemy karę, to złożymy odwołanie – mówi menedżer.

W piątek otworzy się łódzka Ramenownia by Susharnia. Lokal na Piotrowskiej prowadzi dwudziestodwulatek. Jak tłumaczy, otwarcie własnej restauracji było spełnieniem jego marzeń. Pech chciał, że udany start zbiegł się w czasie z wybuchem pandemii. W czasie pierwszego lock downu bywały dni, w których sprzedawali jedno, dwa zamówienia na wynos.

„Od rządu dostaliśmy zawrotną kwotę w wysokości 10 tysięcy za cały okres, w którym byliśmy zamknięci. Nie pokrywa to nawet jednego naszego czynszu, a mamy ich już kilka zaległych. Z nowej tarczy nie dostaniemy nawet złotówki. Głównym kryterium jest spadek obrotów o minimum 40 proc. względem listopada 2019, nasze restauracja wtedy nie istniała, więc w tym roku nie odnotowaliśmy spadków. Dlatego też tarcza się nam nie należy, musimy płacić nawet ZUS” – tłumaczy Bartosz Sposób, właściciel.

Żeby u nich zjeść, trzeba zarezerwować stolik. Przed wejściem kelner będzie mierzyć temperaturę. W knajpie trzeba chodzić w maseczce. I jeszcze jeden niuans – przy każdym zamówieniu trzeba podać swoje imię, nazwisko i pesel. Bo to kolejny lokal, który skorzystał z furtki prawnej. Wizyta w lokalu oficjalnie jest szkoleniem. Polega na tym, że Bartosz podając zamówienie robi krótki kurs z rodzajów zup typu ramen. – Można pytać o cokolwiek, albo po prostu słuchać. To formalność – tłumaczy.

Czytaj też: „Jest bardzo źle. Rządzące ino przedłużają te ograniczenia”. Góralskie veto przeciwko obostrzeniom

restauracja na wynos warszawa stare miasto lokal koronawirus epidemia lockdown Fot.: Albert Zawada / PAP
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułGmina pomaga dotrzeć do punktu szczepień na Covid-19
Następny artykułGastronomia się buntuje i otwiera restauracje. „Tracimy oszczędności życia, a z rządu nie dostaliśmy prawie nic”