A A+ A++

W “Tokio. Opowieści z Dolnego Miasta” Piotr Milewski zaprasza w podróż po Tokio, którego nie opisują przewodniki. Warto podążyć jego śladem, wąskimi alejkami, przez targi rybne, dzielnice czerwonych firanek, warsztaty rzemieślnicze, dawne miejsca egzekucji, świątynie i chramy, w których odbywają się słynne festiwale, i odkryć nieznaną twarz japońskiej stolicy.

Dzięki uprzejmości wyd. Świat Książki publikujemy fragment książki “Tokio. Opowieści z Dolnego Miasta” Piotra Milewskiego.

Hatchōbori. Fryzjer Ōnishi

(…) Pod­czas jed­nego ze spa­ce­rów po Hatchōbori wypa­trzy­łem sto­jący na skrzy­żo­wa­niu nie­wielki pię­trowy budy­nek. Na tle sza­rych beto­no­wych kamie­nic wyróż­niał się lśniącą cyno­brową fasadą z pły­tek, które spra­wiały wra­że­nie, jakby zbu­do­wany był z cegły. Z daleka rzu­cał się w oczy. Pod­sze­dłem bli­żej. Nad wej­ściem żół­ciła się nie­wielka mar­kiza, a tuż obok wiro­wał nie­bie­sko-biało-czer­wony słup – sym­bol zakładu fry­zjer­skiego. Na par­te­rze, za szybą prze­sło­niętą spło­wiałą firanką dostrze­głem pla­kat z gład­ko­li­cym mode­lem rodem z Ame­ryki. Meta­lowa tabliczka na fasa­dzie infor­mo­wała: “Fry­zjer Ōnishi”. Przy­mie­rza­łem się do zdję­cia, gdy z wnę­trza kamie­nicy wysko­czył star­szy męż­czy­zna i na mój widok czmych­nął w boczną uliczkę.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Zro­bi­łem zdję­cie i gdy tylko opu­ści­łem obiek­tyw apa­ratu, pod­szedł i przed­sta­wił się:

– Ōnishi Kiy­oshi. Fry­zjer.

Zbli­żał się do sie­dem­dzie­siątki, a od trzy­dzie­stu lat wraz z mał­żonką Kyoko pro­wa­dził w Tokio salon fry­zjer­ski dla męż­czyzn. (…)

Wspo­mi­nał, jak po raz pierw­szy z życiu obsłu­gi­wał obco­kra­jowca.

– To był męż­czy­zna o potęż­nych bar­kach, gru­bym brzu­chu i gęstej czu­pry­nie na nie­pro­por­cjo­nal­nie (tyczyło się to oczy­wi­ście japoń­skich pro­por­cji) małej gło­wie – mówił z wiel­kim prze­ję­ciem. – Pew­nego dnia prze­kro­czył próg mojego salonu z kartką ze zdję­ciem męż­czy­zny wyrwaną z jakie­goś maga­zynu i kazał ostrzyc się na tę samą modłę.

W pierw­szym momen­cie fry­zjer, nie­pewny swych umie­jęt­no­ści, chciał ode­słać nie­spo­dzie­wa­nego gościa do domu. Lecz gdy na potęż­nych bicep­sach wypa­trzył kolo­rowe tatu­aże, zmie­nił zda­nie. Jako miesz­ka­niec Shi­ta­ma­chi za dobrze wie­dział, co to ozna­cza. Takim klien­tom się nie odma­wia.

– Cóż było robić – cią­gnął opo­wieść – zabra­łem się do dzieła. Wyszło bar­dzo przy­zwo­icie.

Mimo że w pierw­szej chwili drżały mu ręce, klient – ame­ry­kań­ski żoł­nierz wło­skiego pocho­dze­nia – był z koń­co­wego efektu zado­wo­lony. Wkrótce pan Ōnishi nabrał wprawy i zyskał wielu sta­łych klien­tów z zamor­skich krain. Bez­błęd­nie nauczył się dobie­rać fry­zury do kształtu ich cza­szek, zro­zu­miał, że biali klienci mają “wyż­sze czoła, szczu­plej­sze nosy, drob­niej­sze poty­lice, mniej wydatne żuchwy, a ich włosy są mięk­kie i ukła­dają się jak fale, więc obci­nać należy je tak, jakby się po nich żeglo­wało”. Dopin­go­wany przez zagra­nicz­nych gości, zaczął się uczyć angiel­skiego. I po kilku latach, by zmie­rzyć się z obcym żywio­łem i udo­wod­nić sobie, że mimo iż skoń­czył tylko liceum i szkołę poma­tu­ralną, pora­dzi sobie nie gorzej niż wykształ­ceni kole­dzy, wyru­szył w podróż do Ame­ryki. Wró­cił pod­bu­do­wany i pełen ener­gii do dal­szej nauki.

Choć jego salon w Hatchōbori wyglą­dał nie­po­zor­nie, oka­zało się, że strzyże nie byle jakich klien­tów. Nale­żeli do nich hono­rowy pre­zes Toyoty pan Sho­ichiro Toy­oda, dyrek­tor wiel­kiej cen­trali han­dlu zagra­nicz­nego, a nawet ojciec chrzestny jed­nej z tokij­skich grup mafij­nych. Więk­szość klien­tów przy­jeż­dżała raz w tygo­dniu, zwy­kle w ten sam dzień tygo­dnia i o usta­lo­nej porze. Fry­zjer Ōnishi strzygł ich, golił, wysłu­chi­wał opo­wia­da­nych histo­rii, dzie­lił się zasły­sza­nymi plot­kami i zapew­niał im nie tylko usługę fry­zjer­ską, ale rów­nież godzinę relaksu i odskoczni od codzien­nego zabie­ga­nego życia. Klient z salonu miał wyjść nie tylko odświe­żony, ale też odprę­żony i pełen ener­gii do dzia­ła­nia.

– Jakie to uczu­cie, gdy strzyże się szefa yakuzy? – zapy­ta­łem go pew­nego razu, korzy­sta­jąc z oka­zji, gdy zasta­łem go cze­ka­ją­cego na kolej­nego klienta.

– To był łagodny star­szy pan. Zawsze czy­sty, spo­kojny i uśmiech­nięty – odpo­wie­dział bez emo­cji w gło­sie. – Prze­pra­szał, dzię­ko­wał, doce­niał mój trud. Wzo­rowy klient. Ide­alny.

– A jak stał się klien­tem salonu? – dopy­ty­wa­łem się.

– To cie­kawa histo­ria. – Wypro­sto­wał się i popra­wił biały far­tuch, szy­ku­jąc się na dłuż­szą opo­wieść. – Po pro­stu zadzwo­nił. To zna­czy zadzwo­nił jego pod­władny z pyta­niem, czy zgo­dził­bym się go ostrzyc. W pierw­szej chwili mia­łem dużo wąt­pli­wo­ści. Myśla­łem tak: odmó­wię, to narażę się na gniew, zgo­dzę się, to połą­czy nas pewna więź, którą trudno może być potem prze­ciąć. W końcu mafia to mafia. A co dopiero, jeśli nie będzie zado­wo­lony z mojej pracy? Albo ska­le­czę go pod­czas strzy­że­nia lub gole­nia?

Popro­sił więc o czas na zasta­no­wie­nie, tłu­ma­cząc się zasko­cze­niem i nawa­łem obo­wiąz­ków. Prze­my­ślał sprawę i doszedł do wnio­sku, że prze­cież to jego praca. Klien­tów ni­gdy nie za wiele, a pie­niądz nie śmier­dzi. Zgo­dził się.

Na pierw­szą wizytę oyabun, czyli szef mafii, umó­wił się na piątą rano. Pod salon pod­je­chał wielki biały mer­ce­des klasy S. Do salonu naj­pierw wszedł kie­rowca, pan Yama­gu­chi, spraw­dził wszyst­kie kąty i popa­trzył fry­zje­rowi w oczy. Potem otwo­rzył drzwi i z samo­chodu wysiadł on. Seijō Ina­gawa. Wyglą­dał dość nie­po­zor­nie. Ubrany był z klasą, ale skrom­nie. Jak póź­niej się oka­zało, nie lubił gar­ni­tu­rów. Usiadł na fotelu i popro­sił o usługę. Ōnishi czuł, jak drżą mu ręce. Był jed­nak pro­fe­sjo­na­li­stą. Wziął głę­boki oddech i zapy­tał, jak męż­czy­zna chciałby być ostrzy­żony. Ten odpo­wie­dział, że zdaje się na niego. Miał zadbane włosy i pan Ōnishi nie­wiele miał roboty, ale pod­czas pracy zacho­wał naj­wyż­szą ostroż­ność. Wtedy też zoba­czył, ukrytą pod wło­sami z tyłu głowy męż­czy­zny, głę­boką bli­znę po cio­sie maczetą. Gdy skoń­czył, sta­ru­szek grzecz­nie podzię­ko­wał i wstał z fotela. Wtedy z kie­szeni coś wypa­dło mu na pod­łogę. Star­szy pan zupeł­nie się tym nie prze­jął. Po pro­stu wyszedł z salonu.

– Zer­k­ną­łem na pod­łogę i zoba­czy­łem, że leży tam rulon bank­no­tów spię­tych gumką recep­turką – cią­gnął pan Ōnishi, zer­ka­jąc na mnie kątem oka, jakby chciał upew­nić się, czy jego słowa robią na mnie wra­że­nie. – Naj­wyż­sze nomi­nały, dzie­sięć tysięcy jenów. Nie wie­dzia­łem, co zro­bić. Powie­dzia­łem kie­rowcy o zgu­bie jego szefa. Odparł, że mogę je zatrzy­mać. To była naj­więk­sza gotówka, jaką w życiu mia­łem w rękach. Myślę, że to był test, który zda­łem. Gdy­bym zataił zgubę, mógł­bym mieć pro­blemy.

I tak, oyabun stał się sta­łym klien­tem pana Ōnishi. Odtąd przy­jeż­dżał już o nor­mal­nej porze, w cza­sie pracy zakładu. Wizyty skła­dał nawet dzie­sięć razy w mie­siącu, uci­na­jąc sobie z fry­zje­rem poga­wędki i zosta­wia­jąc za każ­dym razem bank­not dzie­się­cio­ty­sięczny, a więc nie­malże trzy­krot­ność należ­nej opłaty.

– Ina­gawa-san ema­no­wał wyjąt­kową aurą. – Pan Ōnishi zamy­ślił się. – Był taki deli­katny. Tylko na Yama­gu­chiego potra­fił cza­sem pod­nieść głos. Wtedy nawet ja czu­łem, że zaczy­nają drżeć mi łydki, a serce bije szyb­ciej. Tak naprawdę miał na imię Kakuji. Swój gang Ina­gawa zało­żył w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat i znany był z tego, że potra­fił łączyć zwa­śnione grupy.

Gdy na koniec pół żar­tem, pół serio powie­dzia­łem, że bar­dzo chciał­bym poznać jego klienta, roze­śmiał się i odparł: “On już nie żyje. Zmarł w 2007 roku. Miał wtedy dzie­więć­dzie­siąt trzy lata”, po czym z szu­flady wycią­gnął ilu­stro­wany tygo­dnik i wrę­czył mi go jako pre­zent.

Trzy środ­kowe strony w nume­rze wypeł­niały zdję­cia z cere­mo­nii pogrze­bo­wej. Była tam foto­gra­fia uśmiech­nię­tego sta­ruszka w kimo­nie, wśród bia­łych kwia­tów, świec i kadzi­deł, a także zbli­że­nia na obec­nych na uro­czy­sto­ści sze­fów naj­więk­szych japoń­skich grup mafij­nych w czar­nych gar­ni­tu­rach i kra­wa­tach, oto­czo­nych przez swo­ich naj­bliż­szych pod­wład­nych.

(…)

Powyższy fragment pochodzi z książki “Tokio. Opowieści z dolnego miasta” Piotra Milewskiego, która ukazała się nakładem wyd. Świat Książki.

O autorze:

Pisarz, fotografik, wędrowiec. Piotr Milewski urodził się w 1975 roku Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii i Otaru. Mieszkał w Monachium, Sapporo i Tokio. Dziewięć lat spędził w Japonii. Pisze po polsku, angielsku i japońsku. Jest autorem bestsellerowych książek “Transsyberyjska” (2014), “Dzienniki japońskie” (2015) i “Islandia” (2018). Współautor książki “Hokkaido. Japonia bez gejsz i samurajów” (2006) oraz antologii “Azja. Opowieści podróżne” (2018). O swoich doświadczeniach z Japonii pisał również w książkach “Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji” (2020) i “Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia” (2015).

W najnowszym odcinku podcastu “Clickbait” rozmawiamy o najlepszych (i najgorszych) reklamach świątecznych, wielkich potworach w “Monarchu” na AppleTV+ i szokującym znęcaniu się na ludźmi w “Special Ops: Lioness” na SkyShowtime. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRaport o biedzie 2023
Następny artykułPożar budynku mieszkalnego na ul. Fałata. Obyło się bez ofiar