Każdy z nas ma wspomnienia związane ze świętami w dzieciństwie. Moje w ogóle pierwsze świadome wspomnienie dotyczy podróży z kolacji wigilijnej u babci i dziadka. Śnieg się skrzy i skrzypi pod butami taty, który ciągnie mnie na sankach. Jestem tak okutana w skafander i koce, że z pewnością nie byłabym w stanie sama się poruszać. Ciepło od tych wspomnień robi się na sercu… Większość z nas z podobną nostalgią wspomina dzieciństwo, nawet jeśli przypadało na okres PRL-u.
Co innego – dorośli. To oni musieli nagimnastykować się, nakombinować, nazałatwiać i nastać w kolejkach, żeby nam w czasie świąt Bożego Narodzenia niczego nie brakowało. I to nie w ostatniej chwili, ale dużo wcześniej.
Pluskający się w wannie karp? To był standard. Socjalistyczna gospodarka przeżywała jakieś ogromne problemy logistyczne związane z hodowlą i dystrybucją karpia, więc to właśnie tej ryby brakowało najbardziej i po nią stało się w najdłuższej kolejce do Centrali Rybnej, a działy się w niej sceny jeżące włos na głowie.
Moi dziadkowie raz poszli o krok dalej i w komórce przy kamienicy hodowali indyka z myślą o uroczystym obiedzie. Zaprzyjaźniłam się z nim, karmiłam go, nadałam mu imię Antoś. Gdy jego czas się wypełnił, dziadek powiedział mi, że uchylił tylko furtkę, a indyk uciekł. Siedząc przy stole w pierwszy dzień świąt, przełykałam łzy i kęsy Antosia, chlipiąc: “Dziadziusiu, jak mogłeś być taki nieuważny!”.
Na dobrą sprawę, artykuły świąteczne gromadziło się już na kilka tygodni przed świętami. Wtedy, gdy akurat rzucili coś do sklepów: śledzie, mak czy czekoladę. W ostatniej chwili polowało się na wymarzone banany, owoce cytrusowe czy jugosłowiańskie winogrona. Pomarańcze nie zawsze udawało się zdobyć. Ale w sklepie, na szczęście, nigdy nie brakowało jabłek i orzechów. Szczytem marzeń były słodycze, najlepiej wedlowskie, takie prawdziwe. Dzięki znajomemu z kółka łowieckiego na stół wjeżdżał pasztet z zająca.
– Na wigilię były wszystkie 12 potraw, a na święta babcia piekła gęś. Oczywiście na co dzień takich luksusów nie było. Ale nie tylko dlatego były to takie dni w roku, na które się czekało. Święta w rodzinnym domu kojarzą mi się z zapachem pasty do podłogi, choinki i ciasta, i z przygotowaniami, kiedy robiliśmy łańcuchy z kółeczek z kolorowego papieru albo gwiazdki ze słomy. Wszyscy temu nastojowi ulegali, nie tylko dzieci – moja mama także dobrze wspomina święta w PRL-u, choć czasy były jeszcze trudniejsze.
– Znajomości, rodzina na wsi i dobre rozeznanie co do jakiego sklepu rzucili – to były trzy filary świątecznego zaopatrzenia w PRL-u – nie ma wątpliwości Marzena Szwaczko. – Nie było takiej wersji, że kupimy zestaw wigilijny w ostatniej chwili. Przygotowania – czyli zdobywanie wszystkiego, co niezbędne – trwały tygodniami. Bo wtedy też nie mogło zabraknąć na stole niczego. I z reguły nie brakowało. Ale jakim wysiłkiem było okupione!
Tata Marzeny miał dojście do karpi i ryb, i to do niego należała rybna strona zaopatrzenia, sam też te ryby oprawiał i przyrządzał. Mama – nauczycielka, która uczyła wiejskie dzieci – “pozyskiwała” swojskie kury i gąski. Wódkę pędził wujek z Mazur, a wujek – marynarz, jak akurat był w kraju, dostarczał zamorskie specjały, przedmiot pożądania wszystkich: cytrusy, bakalie, suszone daktyle i figi.
A świąteczne potrawy? – Nigdy nie zapomnę kotletów mielonych i kiełbas, robionych przez babcię z solonego mięsa, dojrzewającego w piwniczce pod podłogą domu, nigdy już też nie będzie takiego bigosu… I jeszcze dziadkowy podpiwek… Te wybuchające regularnie butelki i gumowe korki! Dorosłym służył za świetną zapojkę i lek na kaca, dzieciarni za napój – wspomina Marzena.
Zresztą święta u babci wspomina najmilej, zawsze śnieżne, mroźne, zjeżdżała na nie cała spora rodzina. Na choice obowiązkowo wisiał anielski włos i cukierki – sople, które dzieci sukcesywnie cichaczem wyjadały. I były najprawdziwsze świeczki, a pożary choinek zdarzały się całkiem często. Ja z kolei pamiętam radzieckie łańcuchy lampek imitujących kolorowe świeczki, będących zmorą każdego pana domu. Zawsze był zatrudniany do rozplątywania sznura i drobiazgowego śledztwa, która żarówka się przepaliła (bo jak przepaliła się jedna, cały zestaw już nie współpracował).
– Przyznam, że co roku z braćmi wyczekiwaliśmy zakładowych choinek. Za Mikołaja nie wiem dlaczego często przebierał się mój tata – może z racji pokaźnego brzuszka? – ciągnie Marzena. – Zawsze były tańce w kółeczkach i przebieranki, ale wszyscy czekali na clou programu, czyli świąteczne paczki! W szarych papierowych torbach, pachnące mandarynkami i pomarańczami, zawiniętymi w egzotyczne serwetki, pełne czekoladopodobnych słodyczy. A jak jeszcze znalazły się tam Donaldy do żucia – to była pełnia szczęścia. Pamiętam też swoje ulubione prezenty: gitarę, białe figurówki i przepiękny Wielki Atlas Zwierząt, ze zdjęciem tygrysa syberyjskiego na twardej okładce.
Przyznaje się, że mieli z bratem jeden dziwny zwyczaj: na jakiś tydzień przed Wigilią urządzali poszukiwania prezentów i było to nie mniej ekscytujące niż samo Boże Narodzenie. Byli bardzo, ale to bardzo skuteczni.
– Boże Narodzenie w komunie nie było dla mnie jakąś szczególną traumą, bo skąd człowiek miał wiedzieć, czy może być inaczej. Mama genialnie gotowała, więc zawsze było smacznie, a że Polak potrafi zdobyć to, co nie do zdobycia, to i mięso było, nawet gdy go nie było. Mydło to nawet w zapasie, bo wiele osób nie zużywało miesięcznych nadziałów – śmieje się Maryla Pawlak-Żalikowska.
Przyznaje, że jako młodej dziewczynie bardziej dokuczała jej codzienność, bo człowiek chciałby jeansy, a w Peweksie buliło się jak za zboże. Chciała też buty, które przy rozmiarze 40 nie wyglądają jak dla starej ciotki.
– Na studiach to już w ogóle inwencji nam nie brakowało: wsiadaliśmy w czwórkę do małego fiata i grzaliśmy w kierunku Warmii i Mazur, po drodze ogałacając wszystkie księgarnie w małych miasteczkach. Ech, to zagłębie książkowych cudeniek pod choinkę w Mławie – dwa ruchy po zakurzonych grzbietach i odkrywaliśmy całą czarną serię PIW-u z Doktorowem czy Nabokowem na czele (egzemplarze nadwyżkowe sprzedawaliśmy) – zachwyca się Maryla. – Z Rynu czy Mikołajek ciągnęliśmy też do Warszawy kilogramy żółtego sera. A już majstersztykiem logistycznym było imprezowanie u kolegi w okolicach Placu Konstytucji, na tyłach… sklepu mięsnego, gdzie wszyscy mieliśmy zarejestrowane kartki. Przyjeżdżał dostawczak, to my myk w kolejkę, gdzie było zaklepane miejsce, szybkie zakupy i już można było tryumfalnie wracać na chatę.
Ale najbardziej z tamtych czasów zapamiętała powrót z Budapesztu na kilka dni przez 13 grudnia 1981 roku.
– U bratanków Węgrów (baza noclegowa u kumpla po hungarystyce) kupiliśmy prezentowe ilości niedostępnych wtedy w “gołopółkowej” Polsce kosmetyków: dezodorantów Fa, mydełek Zielone Jabłuszko czy cudownie miękkich swetrów z wełny szetlandzkiej. Przy granicy do przedziału wpadło kilku celników i bezpardonowo wszystko to wyrzucili nam z plecaków, chcąc zarekwirować. Wściekli na “bratanków”, dostaliśmy jednak istnej piany na paszczach, gdy Węgier wyjął nadgryzioną już czekoladę z rąk dziewczynce, która była wraz z mamą w naszym przedziale – wspomina Maryla. – Nasza czwórka tak się rozdarła, że przybiegł jakiś przełożony owych dwóch celników, w wyraźny sposób chcących dokuczyć Polakom. I tenże kierownik czy wyższy szarżą gość (nie pamiętam) to dopiero się wściekł! Ale nie na nas – tylko na rodaków służbistów! Ich pogonił, a nam w trybie nakazowym zalecił schowanie znowu do plecaków naszych budapesztańskich zdobyczy, które miały trafić pod choinkę dla naszych bliskich. Ależ szybko wbijaliśmy te mydełka, dezodoranty i szetlandy z powrotem na dno plecaków. A mała dziewczynka, odzyskując swoją nadgryzioną czekoladę, miała w oczach uwielbienie dla fajnego człowieka, któremu te czasy nie odebrały przyzwoitości.
A potem to już generał Jaruzelski zrobił nam święta.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS