Jurecki, fotograf “Tygodnika Podhalańskiego”, sam jest w połowie góralem i we wstępie do książki “Twardy jak skała, silna jak halny” pisze, że wybrał do niej “osoby, które nawet jak zobaczymy na ulicy w Australii, to powiemy od nich od razu: to jest góral z okolicy Zakopanego”.
Przez ponad dwa lata Jurecki i dziennikarze i dziennikarki “Tygodnika” fotografowali i spisywali historie polskich góralek i górali. Wybrali kilkadziesiąt najbardziej interesujących. Dzięki uprzejmości wydawnictwa SQN w Magazynie WP publikujemy część z nich. Aby zachować ducha książki, w której mężczyzn i kobiet jest po równo, zestawiliśmy zdjęcia parami. Zdjęcia opatrzone są fragmentami historii bohaterek i bohaterów – ich pełne wersje można przeczytać w książce “Twardy jak skała, silna jak halny”.
WŁADYSŁAW BURNUS i GENOWEFA KURUC (teksty: Beata Zalot i Aneta Dusik)
Kim jest starszy człowiek, którego często można spotkać przy Zakopiance w okolicach Białego Dunajca?
Każdy, kto systematycznie pokonuje drogę pomiędzy Nowym Targiem a Zakopanem, zna z widzenia tę charakterystyczną postać – mężczyznę dużej postury, zawsze w kapeluszu, z kijem w ręce, którym się podpiera.
Postanowiliśmy sprawdzić, kim jest, w jakich warunkach mieszka, czy nie potrzebuje pomocy.
– To Władek Burnus – dowiedzieliśmy się w Białym Dunajcu. – Nie mówi, ale nikomu nie wadzi. Jest w porządku – przekonuje nas jeden z mieszkańców wsi, któremu pokazujemy portret. – Opiekę ma dobrą, mieszka u brata Tadka. Lubi chodzić, szczególnie jak pogoda ma się zmienić. Niektórzy nawet poznają, jaka będzie pogoda, po tym, jak ten kij trzyma, czy do przodu, czy z tyłu – śmieje się.
– Władek to poczciwy człowiek. Chory. Ma u brata wikt i opierunek. To porządna rodzina, zasłużona – podkreśla Jacek Nowak, wójt Białego Dunajca. – Władkowi nic się nie dzieje złego – zapewnia.
– Jak skręci pani tam, za zakrętem, w prawo, to trzeci dom, tam mieszka. – Kobieta spotkana przy remizie pokazuje nam drogę.
Przed domem krząta się pani Janina, bratowa sportretowanego górala. Dowiadujemy się od niej, że Władysław Burnus ma siedemdziesiąt sześć lat.
– Od małości taki jest. Mówi po swojemu, trudno go zrozumieć – opowiada. – Dawniej był za juhasa. Nam też pomagał w polu, przy grabieniu. Teraz już nic nie robi, tylko chodzi.
Pani Genowefa ma osiemdziesiąt lat, a cały czas jak dziecko zachwyca się światem i przyrodą. Podobnie jest z ludźmi.
– Do znajomych i nieznajomych, w sumie to do wszystkich się przyklejam – wyznaje.
I choć nieraz się sparzy, wrogości w sobie nie nosi, bo i po co, szkoda na nią czasu. Pani Genowefa wie, co mówi, swoje w życiu przeszła. Od czasu do czasu wracają wspomnienia z dzieciństwa, a z nimi ten głód z czasów wojny. Gdy schowana w łóżku, okryta pierzyną chciała jeść, a nie było niczego, co można by było do ust włożyć.
– To było najstraszniejsze, ja ten głód to do dziś jeszcze odczuwam tam, w środku, wewnętrznie. Oby nikt nigdy tak w życiu nie cierpiał – mówi.
Pani Genowefa tak ma, że nie może patrzeć, jak ktoś cierpi. Nawet gdy włączy telewizję – ogląda głównie kanały informacyjne – i słyszy o tragedii, wyłącza program.
– To ja już wolę piłkę. Skoki? Nie bardzo, bo się boję, że się komuś coś złego stanie, i zamykam oczy. Dawniej było łyżwiarstwo figurowe, o, jak ja lubiłam to oglądać – wspomina.
W dzieciństwie mieszkała w Czarnej Górze. Stamtąd wyjechała do pracy w Bieszczady, bo w domu, przy licznym rodzeństwie, rodzicom było ciężko. Często nie było pieniędzy.
– Uciekłam z domu, chodziłam wtedy do siódmej klasy – opowiada. – Sąsiedzi wiedzieli, że jadę, mama dowiedziała się później z listu, bo jak zajechałam na miejsce, gdzie miałam pracować, następnego dnia do niej napisałam, żeby się o mnie nie martwiła. Pojechałam ze swoimi ze wsi na zarobek do PGR-u. Początkowo nie chcieli mnie przyjąć, bo byłam młoda, ale tyle błagałam, że mnie zostawili. Pracowałam normalnie, z dorosłymi, bo z domu byłam nauczona roboty – dodaje.
JACEK GĄSIENICA BEDNARZ i JANINA BAFIA (teksty Marek Kalinowski i Józef Figura)
Gdy Janina Bafia miała dziesięć lat, poszła na służbę. Jako siedemnastolatka wyszła za mąż. W wieku czterdziestu ośmiu lat urodziła najmłodszego syna.
Ale o czym tu mówić – przekonuje nieco podenerwowanym głosem Janina Bafia i siada w kącie izby przy oknie. Tam, gdzie trzyma stosik książeczek do nabożeństwa i radio, a dla urozmaicenia ma nowy zestaw krzyżówek.
Ale ożywia ją wyliczanka. Zaczynam więc pytaniem o prawnuki.
– Dwadzieścia siedem – słyszę w odpowiedzi.
– Dziewiętnaście.
– Siódemka.
Za rok pewnie wszyscy zjadą na osiemdziesiąte piąte urodziny. Przed czterema laty było sześćdziesięciu czterech gości, przyjechał także syn z Korsyki.
Jesteśmy w Białce Tatrzańskiej, w przytulnej izbie domu, w którym córka i zięć prowadzą pensjonat. Sezon zimowy w pełni. Ale dom pani Janiny znajduje się kilkanaście kilometrów stąd, w Borze koło Szaflar. A ten rodzinny, z dzieciństwa, jeszcze dalej, bo w Zaskalu. Jest jeszcze jeden dom w życiu małej Janki, który mogła uznać za prawie rodzinny. To dom Trąbków w Czarnym Dunajcu, gdzie była na służbie przez długie siedem lat.
Przyszła na świat w biednej rodzinie. W domu było ośmioro dzieci, rodzice więc czekali, kiedy tylko te starsze będą w stanie pójść z domu. Janka skończyła dwie klasy szkoły, tyle, by pójść do Pierwszej Komunii Świętej. Rodziciele uznali, że to wystarczy. Wystarczy też samego dzieciństwa. Posłali więc dziesięcioletnią córkę do gazdów w Czarnym Dunajcu…
Nawet twardego jak skała górala czasami połamie rwa.
Jacek Gąsienica Bednarz – brzmi dumnie. Trochę jak Bond… James Bond. Ale z tymi swoimi góralskimi przydomkami pan Jacek miał w życiu więcej problemów niż agent Jej Królewskiej Mości. W papierach raz stało, że Bednarz, innym razem, że Gąsienica. W dodatku któryś z urzędników o dzień pomylił w metryce datę urodzenia i pan Jacek otrzymał dwie tożsamości. O mało przez to nie musiał dwukrotnie odbywać obowiązkowej służby wojskowej. Paszport wyrobić, w banku sprawę załatwić – zawsze jakiś problem nie do przeskoczenia wynikał.
– Trzeba to było jakoś wyprostować. Ale przy okazji urzędasy przydomek obcięły. I tak się pozbyłem z nazwiska “Bednarza” – frasuje się góral.
Ku pokrzepieniu własnego serca zauważa natychmiast, że przodkowie mieli z nazwiskami jeszcze większy galimatias. Pradziadek był ponoć Gąsienica, Bednarz i Giewont na dodatek. Później, jak się dwaj pradziadkowi męscy potomkowie majątkiem dzielili, to każdy wziął po przydomku. Jackowemu dziadkowi dostał się Bednarz w spadku. A z babką… z nią to jeszcze gorzej bywało. Pisała się aż czterema góralskimi nazwiskami.
Jacek Gąsienica Bednarz, dumny syn skalnej zakopiańskiej ziemi, przyszedł na świat pięćdziesiąt siedem lat temu w starej góralskiej chałupie na Bystrem. Gdy skończył podstawówkę – w wieku lat szesnastu – poszedł do pracy.
– Na poczcie robiłem za listonosza.
Pan Jacek z rozrzewnieniem wspomina tę swoją pierwszą posadę, mimo że rejon, który obsługiwał, Kościelisko, do łatwych z pewnością nie należał…
TOMASZ GĄSIENICA MRACIELNIK i ZOFIA OBROCHTA BARTUŚ (teksty Beata Zalot i Marek Kalinowski)
Dawniej się ludzie z sąsiedztwa schodzili w jednej chałupie. Ten flaszkę przyniósł, ten kiełbasę. I była zabawa. A teraz… Jak zaśpiewałyśmy na drodze na rozchodne wieczorem, to się sąsiad rozdarł, że zadzwoni na policję.
Zofia Obrochtowa Bartuśka z Kościeliska. Tu urodzona i wychowana. Mieszkanką Zakopanego została, nie wychodząc z chałupy. Przy okazji kolejnej regulacji administracyjnych granic miasto pochłonęło Zofię, jej pole, chałupę.
– Było nas w domu czworo. Tata chorował od młodych lat. Lekko nie było. – Pani Zosia jest wyraźnie zestresowana prasowym wywiadem i zdjęciem do gazety. – No ale powiedz, Hanuś, o czym tu gadać w ogóle? – Wpatruje się w córkę, szukając wparcia, ale go nie znajduje.
Hania też jest zdania, że życie jej mamy to dla młodszych pokoleń jedno wielkie przesłanie.
Pani Zosia sadowi się wygodniej na ławie pod ścianą. Upewnia się jeszcze, że na stole jest cukier do kawy i mleczko, no i coś słodkiego na ząb. Wszak w góralskiej chałupie na gościa musi czekać poczęstunek. Obowiązkowo. Pani Zofia ma łagodne rysy, łagodny wyraz twarzy i często się uśmiecha. Na rozmówcę działa jak najlepszy psycholog. Choćbyś nie wiem z iloma przyszedł życiowymi problemami – przegadasz z gaździnką i jesteś uleczony. Już ci się nigdzie nie spieszy. Całkiem zapominasz, że miałeś w planach właśnie dziś przed wieczorem załatwić paru wrogów ludzkości…
– Mama ma już dziewięćdziesiąt pięć lat – zauważa córka Hania.
“Ściemnia” – to pierwsze, co przychodzi do głowy. Gaździnka wszak siwiuteńka jak gołąbeczek, ale roki zupełnie jakby się nie zgadzały… Umysł jasny jak u maturzysty, brak okularów na nosie i zmarszczek… No i to ciągłe, nałogowe wręcz rozglądanie się za robotą. Coś tu się nie zgadza…
“W życiu nie można dać się zjeść. Komercji, gonieniu za dudkami, za dobrobytem. Są ważniejsze rzeczy” – przekonuje Tomasz Gąsienica Mracielnik.
W tej hierarchii rzeczy ważnych – według zakopiańskiego ratownika i muzykanta – na samej górze jest rodzina. Zaraz potem tradycja, ta góralska oczywiście. A hasło “Bóg, Honor, Ojczyzna” to dla górala z Krzeptówek nie tylko pięknie brzmiące słowa, ale coś, co głęboko nosi w sercu. I co, jak twierdzi, udało się zaszczepić dzieciom. Trzem synom i córce.
– Mom dziewke i troje dzieci – przekłada na góralski, puszczając oko. – Tak, jak się dziewczynka urodziła w góralskiej rodzinie, to się mówiło, że się urodziła dziewka, a jak chłopiec, to że się urodziło dziecko – wyjaśnia.
To, że patriarchat w domu Mracielników jest wyrazisty, na każdym kroku wychodzi podczas rozmowy. Słowo głowy rodziny święta rzecz. Dzieci choć już dawno dorosłe, szacunek dla ojca mają mieć i swoje miejsce znać.
– Porządek musi być – zwięźle ujmuje rzecz pan Tomasz. – Jak idę do kościoła i słyszę na początku kazania “Drogie siostry i bracia”, to aż mnie skręca ze złości. Przecież powinno być “bracia i siostry”. To nawet lepiej brzmi – przekonuje.
Tomasz Gąsienica Mracielnik pochodzi ze starego rodu góralskiego z Krzeptówek.
– Dokładnie to wychowałem się na Mraźnicy, stąd przydomek Mracielnik, a mraźny po wołosku znaczy groźny – tłumaczy. I coś w tym jest, bo u górala tak znaczy tak, nie znaczy nie. Nie ma żartów. Ani dyskusji. Dzieci, nieważne, ile mają lat, muszą ojca słuchać. – Jak syn, choć już szło mu pod trzydziestkę, szedł na zabawę, to jak powiedział, że będzie o danej godzinie, to musiał być – mówi.
MARIA WALKOWIEC i TADEUSZ GĄSIENICA BEDNARZ
Cykl życia i śmierci jakby się uparł, by wciąż rodzić się i umierać w tym jednym żywocie.
Patrząc na Marię Walkowiec, a szczególnie podziwiając świetną pamięć i jasność wypowiedzi, aż chce się zapytać o życiową receptę na długowieczność. Ale ona spogląda smutnymi oczyma i dodaje tajemniczo:
– Zaraz pan usłyszy.
I słucham historii pełnej bólu, rozpaczy, początków i końców, zaślubin i pożegnań, urodzin i śmierci.
Początek – standardowy. Dzieciństwo w słowackim wówczas Podsarniu. Czteroklasowa szkoła, bogata rodzina, ojciec, Ignacy Rapacz, to wzięty cieśla i szanowany sołtys. Piątka dzieci, z których Marysia jest druga w kolejności. Nie ma taryfy ulgowej. Z nieco starszym bratem pasają po okolicy osiem krów i niemałe stado owiec. Pamięta, że bała się wracać z krowami przez las. Do tego jeszcze blisko trzynaście hektarów pola, które trzeba było rodzinnie obrobić. Tato kosił, dzieci przewracały. Cały cykl ręcznej pracy. I tak co dnia. Krowy, szkoła, pole. Robota czasem do późna w nocy przy naftowej lampie. Ale to pamięta jako szczęśliwe lata dzieciństwa.
Urodzona w 1926 roku Marysia cieszy się tym, co jest. A jest wesoło, gdy jesienią przychodzą skubarki, czyli darcie pierza, a potem zabawa przy muzyce. Właśnie podczas jednej z takich zabaw jej serce zabiło mocniej, gdy w tany porwał ją Albin Walkowiec. Było już po wojnie, 1948 rok, gdy po roku znajomości się pobrali. Wkrótce przenieśli się do Podwilka, gdzie zajęli odstąpiony przez teściów stary dom. Cieśla Ignacy go wyremontował, a oni zaczęli nowe życie. Kilka hektarów pola, dwie krowy – to mieli na dobry start. Wkrótce przyszedł na świat Edek, potem Marysia. Sielanka…
Tadeusz Gąsienica Bednarz, czyli góral z Krzeptówek, który patrzy na góry i marzy o morzu.
Z niejednego pieca chleb jadł. Jego twarz pojawiła się w kilku filmach, jednak najwięcej przyjemności miał z fiakrowania.
Urodził się pod Nosalem. – Nie dali nam się tam budować, więc przenieśliśmy się na Krzeptówki – opowiada. Choć z zawodu jest cieślą, najwięcej, bo prawie dwadzieścia lat, przepracował jako fiakier.
– W domu konie były zawsze, to się wziąłem za fiakierkę – mówi.
Gazdówka była przy domu niemała. Konie aż trzy. Był też powóz, fasiąg i kumoterki. A do tego krowy, świnie, kury. Teraz zostały już tylko króliki.
Tadeusz lubił swoją pracę, bo i do koni miał dryg, i z ludźmi lubił mieć kontakt. Przez dwa lata posmakował życia emigranta. W Hiszpanii pracował w rzeźni. – Na początku było ciężko, ale potem się człowiek przyzwyczaił – opowiada. Ale ciągnęło go z powrotem pod Tatry.
Charakterystyczny wygląd powoduje, że Tadeusz ma wzięcie wśród filmowców. Nie pamięta już wszystkich filmów, w których zagrał. W latach osiemdziesiątych miał epizod w filmie Schodami w górę, schodami w dół, zrealizowanym według powieści Michała Choromańskiego o tym samym tytule.
– Tańczyłem trochę, koniami jeździłem. Woziłem Adriannę Biedrzyńską – wspomina. – Potem niektóre sceny, w których zagrałem, wycięli – dodaje.
Kilka lat temu można go było też zobaczyć w czterdziestym czwartym odcinku Szpilek na Giewoncie.
– Chodziłem po cmentarzu, mróz był ponad dwadzieścia stopni, a scenę trzeba było powtarzać kilka razy. Wymarzłem jak nigdy. Płacili średnio – podsumowuje Trzy lata temu dostał angaż w filmie Trzy upadki świętego. – Wpisali mi w umowie “aktor” – podkreśla z dumą. – Zapłacili też nieźle.
Zagrał górala. Film w reżyserii Jacka Januszyka to wierna adaptacja jednej z nowel Kazimierza Przerwy-Tetmajera ze zbioru Na skalnym Podhalu, pokazująca życie góralskiej biedoty na przełomie XIX i XX wieku. Film miał trafić do kin w tym roku, ale Tadeusz go jeszcze nie widział – W Jurgowie spędziłem na planie cały dzień, nawet coś tam mówiłem. W Czerwiennem też były nagrywane jakieś sceny – opowiada.
W tym roku również miał przygodę z kinematografią.
– Zagrałem w filmie Przyjaźń. Nie wiem, o czym to będzie. Pół dnia siedziałem przy stole i piwo piłem. W tym filmie grał też Zakościelny – mówi.
Brodę zapuścił jakieś sześć lat temu. Pięćdziesięcioletniemu góralowi z Krzeptówek dodaje ona lat, ale i powagi. Wygląda jak góralski filozof.
– Jak w tym roku jeździłem na Kalatówkach na nartach podczas Wielkanocnego Jaja, to wszyscy się chcieli ze mną fotografować – śmieje się.
Mówi, że wiedzie spokojne życie. Na bezrobociu jest – Nikt mi nie mówi, co mam robić. Jak leje, siedzę w domu, jak jest pogoda, idę na grzyby. Czasem komuś pomogę w polu albo w lesie, jakoś wiąże się koniec z końcem. Dużo nie potrzebuję – dodaje.
Marzenia? Tadeusz Gąsienica Bednarz długo się zastanawia. Jakby nie wypadało mu ich mieć. W końcu nieśmiało się uśmiecha.
– Nad morze pojechać – wyznaje. – Dość się już człowiek napatrzył na te góry.
Nad morzem był dwa razy – w dzieciństwie na kolonii, a potem w latach osiemdziesiątych zobaczył Bałtyk przy okazji wojskowej przysięgi kolegi. Najwcześniejsze wspomnienie? Pamięta, jak bawił się z innymi dziećmi. Zabawek nie było, więc trzeba było jakoś sobie radzić.
= Wziąłem łożysko, zawiązałem na sznurku i kręciłem jak karuzelą – wspomina. – I tym łożyskiem uderzyłem jedną z dziewczynek w głowę. Strachu trochę było, ale na szczęście nic strasznego się jej nie stało.
Tak naprawdę Tadeusz nie lubi żyć ani wspomnieniami, ani za bardzo wybiegać w przyszłość. Ale jak przystało na kogoś o wyglądzie filozofa, ma odpowiedź na każde egzystencjalne pytanie.
– Jak żyć? – proszę górala o receptę. – Po swojemu – odpowiada krótko. – Iść swoją drogą, nie słuchać innych. I z daleka obchodzić takich, co szukają guza.
Więcej fotografii i historii życia sędziwych górali i góralek można przeczytać w książce Bartłomieja Jureckiego “Twardy jak skała, silna jak halny”, wydanej przez wydawnictwo SQN.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS