A A+ A++


Zobacz wideo

Czasem na fermie są miliony oczu. Z ich morza trudno wyłapać pojedyncze spojrzenie. Zresztą mało komu na tym zależy, raczej unika się tego jak ognia. Bogna Wiltowska wielokrotnie dała się złapać takim spojrzeniom i już wie, co dzieje się potem.

– Wracają, gdy najmniej się tego spodziewam. Np. kiedy mam problemy w życiu prywatnym lub ogólnie słabszy okres. Próbuję się zrelaksować, a zamiast tego zaczyna się gonitwa myśli. Widzę oczy konkretnych zwierząt, z których każde miało swoją historię. Jestem wtedy w ciągłym napięciu i mam problemy ze snem. Wszystkie trudne emocje wracają – mówi.

Właścicielom przemysłowych hodowli zależy na tym, by te spojrzenia pozostawały w ukryciu, za murami firm. Gdy więc przyłapują swoich pracowników na robieniu zdjęć na fermie, natychmiast ich zwalniają. Nie po to przecież pompują miliony w reklamy, które ocieplają ich wizerunek, by teraz ktoś go zrujnował. Według nich klient ma czuć się komfortowo przy stoisku z mięsem lub jajkami. Nie powinien dać się złapać spojrzeniu ze zdjęcia.

Na to Bogna Wiltowska się nie godzi, bo w tym ukryciu dochodzi do okrucieństw na masową skalę. Dlatego kieruje zespołem śledczym Stowarzyszenia Otwarte Klatki, który dokumentuje przemoc w hodowlach, a potem je ujawnia. – Pokazujemy prawdziwą twarz tego przemysłu. Za to dostajemy groźby i jesteśmy zastraszani – stwierdza moja rozmówczyni.

Legalne zadawanie cierpienia

Zaczynała 9 lat temu od śledztw na fermach zwierząt futerkowych. Niektóre z nich należały do holenderskiego potentata z tej branży. Po tym, jak w Holandii zakazano hodowania i zabijania zwierząt na futro, wielu przedsiębiorców uciekło ze swoimi biznesami m.in. do Polski. Bo tutaj zwierzęta podlegają mniejszej ochronie. – Już podczas pierwszych śledztw zobaczyłam, jak ogromna jest skala cierpienia na fermach futrzarskich. Byłam na wielu z nich i wielokrotnie widziałam ranne, umierające norki. Niektóre już rozkładały się w klatkach, pomiędzy jeszcze żywymi zwierzętami – wspomina Bogna Wiltowska.

Okazało się, że nie lepiej jest z lisami w polskich hodowlach. Całe życie spędzają w ciasnych klatkach, na metalowej i zakratowanej podłodze. Są zatrzaśnięte w cierpieniu i zdewastowane psychicznie. Dostają tzw. stereotypii, a więc kompulsywnie powtarzają ruchy, które nie mają sensu. Np. stale kręcą się w kółko. – Widok lisa w takim “szaleństwie” jest szokujący! Wywołuje bezradność i ogromny smutek – podkreśla.

W naturalnym środowisku lisy są samotnikami. Dlatego, gdy zamyka się je stłoczone w klatkach, popadają w stres, który prowadzi do agresji i autoagresji. Zdarza się, że odgryzają sobie łapy albo zagryzają się nawzajem. Gdy ranią się o metalowe elementy klatki, są pozostawiane bez opieki weterynarza. – Czasem nawet z otwartym złamaniem – dodaje moja rozmówczyni.

Wyniki śledztw Otwartych Klatek, które były prowadzone we współpracy z największymi polskimi mediami, wstrząsnęły opinią publiczną. Do tego stopnia, że w 2020 roku PiS zaproponowało tzw. piątkę dla zwierząt, która miała m.in. zakazać ich hodowli na futra. Pomysł jednak oprotestowali rolnicy. Politycy obozu rządzącego nie chcieli się im narazić i projekt upadł. – Dlatego, choć przemysł futrzarski w ostatnich latach mocno się w Polsce skurczył, to jednak dalej tutaj funkcjonuje. Przerażające, że to cierpienie zadaje się zwierzętom zupełnie legalnie – mówi dyrektorka ds. śledztw i interwencji ze Stowarzyszenia Otwarte Klatki.

“Kto może, ten ucieka”

Gdy dostają “cynk”, że w danej hodowli może dochodzić do znęcania się nad zwierzętami, zatrudniają się tam i przeprowadzają śledztwo. Albo kontaktują się z ludźmi, którzy w tym miejscu już pracują. Zazwyczaj są to imigranci z Ukrainy i Białorusi. Tacy, którzy nie mogą znieść cierpienia zwierząt i godzą się je dokumentować.

– Dlaczego imigranci? Bo w dużej mierze to oni tam się zatrudniają. Dla Polaków to najmniej pożądana praca. Nie dość, że ciężka fizycznie, to jeszcze słabo opłacana. W dodatku w ciągłym smrodzie, okropnym zaduchu, wśród pasożytów i pcheł. Do tego dochodzi ryzyko pogryzień i różnych urazów. Natomiast dla imigrantów ta praca na pierwszy rzut oka może wydawać się atrakcyjna. Niby za minimalną krajową, ale z zakwaterowaniem. Gdy widzą takie ogłoszenie, to się decydują. Nie wiedzą jeszcze, co ich czeka. Dobrze pokazało to ostatnie śledztwo, które zrobiliśmy we współpracy z portalem Gazeta.pl – tłumaczy Bogna Wiltowska.

Jak dodaje, imigranci Oksana Osadczuk i Aleksandr Askirka zatrudnili się na fermie w Wielkopolsce, u największego producenta jaj w Unii Europejskiej. Pokazali nie tylko piekło kur, ale i pracowników. Bo w takich miejscach przemoc zatacza coraz szersze kręgi. Najpierw dotyka zwierząt, bo to one są najsłabsze. Później imigrantów, bo nie są świadomi swoich praw. I kobiet, wobec których przełożeni są bezwzględni. – To spirala przemocy, którą trudno przerwać. Zdarza się, że frustracja w takich miejscach nabrzmiewa i jest wyładowana na zwierzętach. Te bywają przez pracowników kopane i bite. Udokumentowaliśmy przypadki, w których pracownicy chlewni uderzyli małymi prosiętami o podłogę – opisuje moja rozmówczyni.

Otwarte Klatki przygotowują aktywistów na takie sytuacje. Wiedzą, że pierwszym ich odruchem w reakcji na przemoc będzie protest. – Empatyczny człowiek chce przerwać taką sytuację, zainterweniować. Ale ktoś, kto prowadzi śledztwo, musi być “niewidzialny”. Chodzi o to, by zebrał jak najwięcej materiału dowodowego, który później pokażemy opinii publicznej i z którym pójdziemy do prokuratury. Jeśli się ujawni, natychmiast go zwolnią. Zostanie z dokumentacją co najwyżej jednego zdarzenia, którą później będzie łatwo zbagatelizować jako jednostkowy, nieznaczący przypadek. Ale oczywiście za tę taktykę jesteśmy atakowani. W tym roku wiceminister rolnictwa zaatakował naszą aktywistkę, bo nie zareagowała od razu. W zasadzie przypisał jej winę za przemoc, którą udokumentowała – wyjaśnia.

Zaznacza, że z pracownikami pozostaje w codziennym kontakcie. Uczula ich, że w każdej chwili mogą zrezygnować, bo najważniejsze jest ich zdrowie, także psychiczne. Na fermach żyją bowiem w ciągłym stresie – nie tylko stale muszą patrzeć na cierpienie zwierząt, ale też w każdej chwili mogą zostać nakryci podczas robienia zdjęć. Zwykle jednak ciągną swoją misję do końca, czyli przez ok. dwa miesiące. Dłużej nie ma sensu, bo przemoc na fermach jest powtarzalna.

– Zresztą nikt nie wytrzyma tam dłużej. W takich miejscach jest ogromna rotacja pracowników. Kto może, ten ucieka. Ale dla aktywistów to bardzo bolesny moment. Bo muszą zostawić tam zwierzęta. A proszę wierzyć, to zwierzęce spojrzenia jest wycelowane prosto w oczy człowieka. Trudno odwrócić od nich wzrok i je porzucić – opowiada Bogna Wiltowska.

Legalne zadawanie cierpienia zwierzętom na fermach przemysłowych mnoży się bez końca. Także pod absurdalnym pretekstem dbania o ich bezpieczeństwo. – W ostatnim śledztwie pokazaliśmy fermę w Wielkopolsce, gdzie jest ponad milion kur. Nadmierne stłoczenie, brak naturalnego światła, hałas oraz stres wyzwala w nich agresję i kanibalizm. Aby temu zapobiec, kurom przycina się dzioby. Bez znieczulenia! Trudno sobie wyobrazić to cierpienie, bo przecież dziób jest silnie unerwiony – mówi Bogna Wiltowska.

Hodowcy ukrywają to okrucieństwo w języku, nazywając je “zabiegami higienicznymi”. Nie oszczędzają ich również świniom. Obcinają im ogony i zęby na żywca, a także odbierają matkom prosięta. Wszystko to tłumaczą “dobrem zwierząt”.

– Tylko że właściciele ferm nie zastanawiają się, z czego taka agresja i autoagresja wynika. Świnie to inteligentne i czujące zwierzęta, które w przemysłowej chlewni po prostu “wariują”. Zamiast zapewnić im lepsze warunki do życia, zadaje im się kolejne tortury. Rzekomo dla ich “bezpieczeństwa”. Jeżeli w ogóle musimy zwierzęta hodować i jeść, to powinniśmy zapewnić im jak najlepsze warunki. A nie legitymizować kolejne formy znęcania się nad nimi – podkreśla.

Jednak poprawa warunków życia zwierząt wiązałaby się z inwestycjami, a przemoc jest darmowym rozwiązaniem. Dlatego – jak tłumaczy Bogna Wiltowska – na fermach brakuje pomieszczeń, w których można byłoby odizolować chore osobniki. Słabsze są najczęściej zabijane. Nierzadko umierają pozbawione opieki weterynaryjnej. – W tym pędzie, który ma stale maksymalizować zyski, zwierzęta cierpią i giną. Widziałam przypadki śmierci głodowej, np. kur czy lisów w klatkach. To coś drastycznego! Zamknięte zwierzę nie ma szans samo znaleźć pożywienia. Jest skazane na człowieka, a ten zawodzi. Klatka staje się dla niego śmiertelną pułapką – stwierdza pracowniczka Otwartych Klatek.

Skrucha? Nigdy!

Śledztwa Otwartych Klatek wielokrotnie doprowadzały właścicieli i pracowników ferm pod sąd. Jednak Bognie Wiltowskiej jeszcze nie zdarzyło się zobaczyć w nich skruchy. – Mówią, że nic nie wiedzieli i że są absolutnie zszokowani. Działają według zasady: “Jak cię złapią za rękę, mów, że to nie twoja ręka”. Tylko że nie ma możliwości, by nie wiedzieli – podkreśla.

Z kolei branża hodowlana za każdym razem tłumaczy: “Ta opisana ferma to tylko pojedyncze zgniłe jabłko”. – Niestety nie, to cały sad. Przemysłowa hodowla zwierząt zawsze będzie się wiązała z cierpieniem zwierząt. Więc to systemowy problem całej branży, która wymyka się nadzorowi państwa. Zresztą nie przez przypadek, bo to ogromna grupa interesów, która ma wpływy polityczne i finansowe. Sami decydenci mają udziały w tym biznesie. Także dlatego tzw. piątka dla zwierząt upadła – ocenia Wiltowska.

W jej ocenie służby weterynaryjne nie działają prawidłowo. Problemem jest czasem brak dobrej woli, ale przede wszystkim ich niedofinansowanie. Pracuje w nich za mało ludzi, a zarobki tam są niskie. Kontrole robione są rzadko i w dużym pośpiechu. W dodatku służby uprzedzają o swoich wizytach, więc hodowcy mają czas, żeby przygotować się na ich przyjazd.

Jak dodaje moja rozmówczyni, na razie działalność Otwartych Klatek przypomina walkę Dawida z Goliatem. Stowarzyszenie i jego aktywiści regularnie są straszeni pozwami. Zdarzają się też wiadomości z wyzwiskami i groźbami, a także bardziej zaskakujące sytuacje. – Kiedyś po ujawnianiu śledztwa czułam się fizycznie zagrożona. Bo hodowca wysłał za mną ludzi, którzy śledzili mój samochód i zajechali mi drogę, by mnie zastraszyć – wspomina.

Mimo to aktywiści nie ustępują i zgłaszają do prokuratury każdą udokumentowaną sprawę okrucieństwa na fermie. A śledczy i sędziowie patrzą już na te sprawy z mniejszym pobłażaniem. Coraz rzadziej je umarzają ze względu na “niską szkodliwość społeczną”. Coraz częściej zapadają wyroki 3 lat bezwzględnego więzienia za znęcanie się na zwierzętami i 5 lat za robienie tego ze szczególnym okrucieństwem.

– Czy już wiem, jak ta praca mnie zmieniła? Chyba sprawiła, że powoli tracę nadzieję na zmianę. To walka z wiatrakami, która mnie spala. Na początku miałam wielkie poczucie misji. Przekonanie, że ujawnimy pierwszą, drugą, dziesiątą fermę i w końcu coś się zmieni. Boję się, że to tracę. Ale z drugiej strony wiem, że zwierzęta w przemysłowych hodowlach mają niewielu sojuszników. Musimy się o nich upomnieć. Jesteśmy im to winni. I to jest ścieżka, z której trudno zawrócić. Trochę jak w matriksie. Kto zyskał świadomość, że tam żył, już do niego nie wróci – podsumowuje dyrektorka ds. Śledztw i Interwencji w Otwartych Klatkach.

Masz temat? Napisz do autora: [email protected]

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułHISTORIA. Polski Koktajl Ribbentropa i Mołotowa – 84. rocznica IV rozbioru
Następny artykułWybory 2023. Wybraliśmy się na konwencję Konfederacji w Opolu. U Brauna i Fritza po niemiecku