A A+ A++

Występując na konferencji prasowej po madryckim szczycie NATO prezydent Joe Biden powiedział, że kolejna transza pomocy wojskowej dla Ukrainy, w ramach tzw. formatu Ramstein, w którym uczestniczy 50 państw, obejmowała będzie m.in.140 tys. środków przeciwpancernych, prawie 500 jednostek artylerii, 600 tys. sztuk pocisków oraz, co warto podkreślić, „więcej niż 600 czołgów”.

Trzeba w tym kontekście zadać pytanie, które z państw sojuszniczych wspierających naszego sąsiada zdecydowało się na tak znaczącą kontrybucję. Jest ono tym bardziej zasadne, że w komunikacie który ukazał się wczoraj na stronie amerykańskiego Departamentu Obrony mówi się o nowym, wartym 820 mln dolarów pakiecie pomocowym dla Kijowa, w tym rakietach HIMARS, amunicji artyleryjskiej, dwóch systemach NASAMS i radarach, ale nie wspomina ani słowem o czołgach. Kto zatem dostarczy je Ukrainie? Z informacji jeszcze sprzed wojny wynika, że cztery największe państwa Europy Zachodniej (Niemcy, Francja, Włochy i Wielka Brytania) w służbie miały łącznie ok. 900 czołgów. Zapewne pewna ich liczba znajduje się w magazynach długiego składowania w fabrykach etc., ale trudno przypuszczać aby np. w Berlinie zapadła decyzja o przekazaniu Ukrainie znaczącej części niemieckiego potencjału pancernego. Tym bardziej, że na oficjalnej stronie urzędu kanclerskiego, gdzie Niemcy skrupulatnie wyliczają wszystko, co do tej pory dostarczyli Ukrainie, ale także co jest przygotowywane do wysyłki, w ogóle nie wspomina się o czołgach. Mam w tej kwestii pewną teorię. Otóż jedynym państwem, które zarówno dysponuje odpowiednio dużym potencjałem pancernym, aby być w stanie przekazać tak znaczącą liczbę czołgów, jak i silnie wspiera wysiłek wojenny Ukrainy jest środkowoeuropejski kraj, nazwa stolicy którego zaczyna się na literę W i nie chodzi w tym wypadku o Wilno.

Tę hipotezę zweryfikuje czas, teraz jednak wróćmy do kwestii zasadniczej, a mianowicie woli wspierania ukraińskiego wysiłku wojennego i generalnie polityki powstrzymywania Rosji. Reuters poinformował, że kompromis między Unią Europejską a Rosją w sprawie wyłączenia tranzytu do Kaliningradu z polityki sankcyjnej zostanie najprawdopodobniej osiągnięty w ciągu kilku nadchodzących dni.

Musimy zmierzyć się z rzeczywistością

— powiedział dziennikarzom jeden z urzędników w Brukseli dodając przy tym, że Kaliningrad jest „święty” dla Rosji a „Putin ma większe możliwości oddziaływania niż my”. To mierzenie się z rzeczywistością jest wynikiem intensywnej presji Berlina, który jest zainteresowany zmiękczeniem polityki sankcyjnej wobec Rosji. Scholz na konferencji prasowej po zakończeniu szczytu w Madrycie otwarcie mówił, że zasady i normy Unii Europejskiej muszą uwzględniać fakt, iż w tym wypadku chodzi o „tranzyt między dwiema częściami Rosji”. Litwini słusznie podkreślają w odpowiedzi, że nawet jeśli przyjąć to rozumowanie, to przecież transport towarów między Federacją Rosyjską a enklawą kaliningradzką może odbywać się również przez obszary innych państw Unii Europejskiej, a zatem zawężanie całej sprawy wyłącznie do umownej „kwestii Litwy” jest dowodem na traktowanie jej w kategoriach czegoś w rodzaju przestrzeni transportowej Rosji, a to już jest zjawisko groźne i przez Wilno nie może zostać zaakceptowane. Niemiecki Spiegel przyniósł jeszcze ciekawsze informacje na temat nastrojów w Berlinie i postawy gabinetu Scholza. Mowa tam o „naciskach” rządu niemieckiego aby szybko rozwiązać kwestię tranzytu, ale także, iż głównym motywem stanowczości i pośpiechu Berlina w tej kwestii są obawy o eskalację sporu, który mógłby przerodzić się w tej interpretacji w konflikt zbrojny, a przecież, jak z rozbrajającą szczerością piszą dziennikarze niemieckiego tygodnika „na Litwie stacjonują niemieccy żołnierze, którzy mogą zostać wciągnięci w ewentualny konflikt.” Tego rodzaju nastroje zostaną zapewne zauważone w Wilnie tym bardziej, że to przecież Niemcy są „państwem ramowym” wielonarodowego batalionu znajdującego się na Litwie w ramach NATO-wskiej wysuniętej obecności, a ostatnio Berlin deklarował wydzielenie i desygnowanie dodatkowego kontyngentu, liczącego sobie 3.5 tys. żołnierzy a ramach rozbudowy tych sił do wielkości brygady. Tylko, że będą one stacjonować w Niemczech i w sytuacji kryzysowej zostać przerzucone na Litwę. Pozostawiając z boku kwestie zdolności do transportu warto zastanowić się jak tego rodzaju deklaracje pogodzić z chęcią uniknięcia „wciągnięcia w ewentualny konflikt” z Rosją?

Optyka Komisji Europejskiej

Przedstawiciele Litwy, uzasadniając swe twarde stanowisko, argumentują, że to nie Wilno zmieniło optykę, ale Komisja Europejska, która jeszcze w kwietniu twierdziła, że sankcje obejmują również tranzyt, a teraz wykonała zwrot o 180°. Litwini też argumentują, że Rosjanie dobrze się do sankcji przygotowali, bo znacznie przed ich ogłoszeniem zwiększyli tranzyt objętych restrykcjami towarów, co oznacza, że histeria rosyjskich mediów i władz, zarówno regionalnych jak i w Moskwie, obliczona jest przede wszystkim na osłabienie spoistości Zachodu i wyrąbanie kolejnej dziury w i tak nieszczelnym systemie sankcji. W całej sprawie pojawiły się też ciekawe, nowe elementy. Otóż znana lewicowa organizacja Amnesty International wydała właśnie raport w którym oskarża władze w Wilnie o „stosowanie podwójnych standardów wobec migrantów”. Zdaniem aktywistów AI ciepłe przyjęcie uchodźców z Ukrainy i twarda polityka nieprzyjmowania tych, których Białoruś wypycha, świadczy o rasistowskich uprzedzeniach. Zapewne przez przypadek Europejski Trybunał Sprawiedliwości wydał w ostatnich dniach opinię oskarżającą władze na Litwie, że uniemożliwiają migrantom ubieganie się o azyl i pozwalają na ich zatrzymanie „tylko za ich nielegalny wjazd na teren kraju”. Absurdalność tego podejścia, zwłaszcza nieuwzględnianie oczywistego szerszego kontekstu, na co zresztą zwróciła uwagę odpowiadając na opinię Trybunału Agne Bilotaite litewska minister spraw wewnętrznych, jest uderzająca. W obydwu jednak kwestiach, i tej związanej z rosyjskim tranzytem i polityki wobec tzw. migrantów z Białorusi chodzi w gruncie rzeczy o to samo, a mianowicie pozbawienie Litwy, na początek, części suwerennej kontroli nad własny terytorium. Jest to tym bardziej uderzające, że niedawno w Melilli, hiszpańskiej enklawie na kontynencie afrykańskim, służby porządkowe tego państwa współdziałając z marokańskimi zastrzeliły 37 migrantów szturmujących granicę, na której stoi zresztą już od dawna kilkumetrowa bariera, co też nie wzbudzało w Europie fali krytyki. Lewicowi deputowani w parlamencie europejskim wystąpili w związku z tą sytuacją do Komisji Europejskiej z wnioskiem o rozpoczęcie śledztwa, ale urzędnicy w Brukseli, póki co, milczą.

Różnice między zachodem a wschodem Europy

Te gołym okiem widoczne różnice między zachodem a wschodem Europy, których podłożem jest odmienna ocena sytuacji w zakresie bezpieczeństwa a w związku z tym polityki wobec Rosji nakazują przemyślenie kwestii fundamentalnej, a mianowicie na ile obecny system sojuszy odpowiada rysującym się wyzwaniom i daje gwarancje bezpieczeństwa wszystkim jego członkom. Kwestię tę otwarcie stawia Bruno Tetrais w ostatnim raporcie przygotowanym dla Atlantic Council Jak diagnozuje obecną sytuację ten wybitny francuski ekspert w zakresie strategii? Otóż, w jego opinii, nie potwierdziły się formułowane przez wielu badaczy, w tym samego Tetraisa, diagnozy, iż we współczesnym świecie wielostronne sojusze zaczną odchodzić do przeszłości. Jest wręcz przeciwnie, rośnie liczba rozmaitych aliansów, formatów, związków czy porozumień, co powoduje, że w skali globalnej mamy do czynienia z powstaniem prawdziwego „gąszczu” sojuszy, ale jednocześnie taka sytuacja uprawnia do postawienia zasadnego pytania, czy te nowe formaty okażą się wydolnymi i czy wręcz nie mamy do czynienia z ryzykiem, że u przeciwników i rywali tego rodzaju porozumień rośnie apetyt na sprawdzenie ich rzeczywistej spoistości i determinacji, aby wspólnie działać. W opinii francuskiego eksperta trwałość, a nawet rozwój systemów aliansów wojskowych w skali globalnej związany jest z dwoma podstawowymi trendami. Po pierwsze, w zdecydowanej większości przypadków mamy do czynienia z sojuszami i porozumieniami o charakterze obronnym, co obiektywnie rzecz biorąc przedłuża ich funkcjonowanie, po drugie, proliferacja związków tego rodzaju jest odpowiedzią na rosnąca aktywność i asertywność państw rewizjonistycznych w rodzaju Rosji czy Chin. W przypadku amerykańskiego systemu sojuszniczego, jego członkowie, poza Stanami Zjednoczonymi, uczestnicząc w systemie osiągają jednocześnie dwa cele – „podczepiają się” (bandwagoning) pod amerykańską potęgę i równoważą w ten sposób rosnącą przewagę Moskwy i Pekinu. Jest to relacja obopólnie korzystna, bo jak słusznie zauważa Tetrais „to rozprzestrzenianie się porozumień obronnych nie miałoby miejsca, gdyby gwarant bezpieczeństwa – w szczególności Waszyngton – nie miał bezpośrednich interesów. Ochrona słabszych państw pozostaje nośnikiem wpływów politycznych, korzyści handlowych (zwłaszcza jeśli chodzi o sprzedaż broni), umożliwia dostęp wojskowy, a także daje możliwości i legitymizację wspólnych działań.” Wreszcie taka „dystrybucja” przez Stany Zjednoczone gwarancji w zakresie bezpieczeństwa pozwala uniknąć kolejnego zagrożenia, jakim mogłaby być „nacjonalizacja” polityk obronnych państw wchodzących w skład amerykańskiego systemu sojuszniczego. Zwłaszcza w Europie zważywszy na jej doświadczenia historyczne taka perspektywa mogłaby być groźna. Pytaniem zasadniczym, które stawia w swym raporcie Bruno Tetrais, jest kwestia czy ten rozwijający się a przez to komplikujący w wymiarze globalnym system aliansów, sojuszy, porozumień czyni świat bardziej stabilnym, zmniejszając ryzyko wojny, czy jest wręcz odwrotnie? Francuski ekspert jest zdania, iż z faktu, że amerykański system sojuszy ma charakter obronny, zakres odpowiedzialności jest zawsze geograficznie ograniczony (dotyczy to zarówno NATO jak i porozumień dwustronnych w Azji) a także niejasną jest traktatowa definicja agresji wynika, że „sojusznicy nie są związani zapisami traktatów i porozumień, co oznacza, że pójście na wojnę pozostaje decyzją polityczną.” To jest równoznaczne temu, że relacje w obrębie układów sojuszniczych są zawsze dynamiczne, a przez to zmienne. Państwa słabsze obawiają się „porzucenia” przez gwaranta bezpieczeństwa a ten z kolei nie chce nadmiernie ryzykować i unika „wciągnięcia” w niechciany konflikt. To powoduje, że „w rzeczywistości współczesne zobowiązania obronne są, jeśli chodzi o oczekiwaną reakcję sojuszników, bardziej niejasne niż w przeszłości. Przyczynia się to do utrzymania swobody działania gwarantów bezpieczeństwa. Z tych wszystkich powodów wdrożenie gwarancji bezpieczeństwa nie byłoby automatyczne – a w wielu przypadkach byłoby to kwestia bardziej politycznego niż prawnego osądu. Co więcej, istnieje oczywiście możliwość, że gwarancja ulegnie załamaniu, nawet jeśli istnieją okoliczności, dla których została zaprojektowana – tj. nastąpi wyraźny atak zbrojny.”

Tetrais rozważa też możliwą reakcję Stanów Zjednoczonych i amerykańskich sojuszników na różne scenariusze konfliktów zbrojnych. W przypadku wojny w Azji, jego zdaniem, wciągnięcie państw europejskich do konfliktu „jest niskie”. Jeśli nadarzającą się okazję, związaną z uwikłaniem Ameryki konflikt azjatycki, będzie chciała wykorzystać Rosja, to wówczas będziemy mieć do czynienia, w opinii francuskiego eksperta, z problemem. „W przypadku niemal równoczesnego rosyjskiego ataku w Europie armia amerykańska (siły lądowe – MB) może nadal odgrywać główną rolę” – argumentuje Tetrais. Ale zaangażowanie lotnictwa i marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych w ewentualną wojnę w Azji powoduje, że „Europejczycy nie mogliby ukryć się za Amerykanami, aby odeprzeć rosyjski atak.” Generalnie jest on zadania, że obecny system aliansów wielostronnych bardziej stabilizuje niźli destabilizuje świat, ale w związku ze znacznie komplikującą się mapą wyzwań, regionalnych sporów i konfliktów (również w obrębie amerykańskiego systemu sojuszniczego np. między Turcją a Grecją) zarządzanie nim staje się coraz trudniejsze i wymagać będzie większej aktywności państw zainteresowanych utrzymaniem gwarancji bezpieczeństwa.

I tu wracamy do kwestii poruszanych przeze mnie na początku tego artykułu w związku z dostawami sprzętu wojskowego dla Ukrainy. Mamy wyjaśnienie zarówno tego, dlaczego Waszyngton mówi o nieeskalowaniu relacji z Rosją (chce zachować swobodę działania w obrębie układu sojuszniczego) jak i z odpowiedzią na pytanie dlaczego popiera i cieszy się z rosnącego zaangażowania we wsparcie Ukrainy ze strony regionalnych i lokalnych sojuszników w rodzaju Polski czy Wielkiej Brytanii. Jest tak choćby dlatego, że jak słusznie zauważył w wywiadzie dla Spectatora Henry Kissinger wygrana Rosji w wojnie z Ukrainą równałaby się porażce NATO, a przez to byłaby odczytywana w kategoriach przegranej Stanów Zjednoczonych, gwaranta systemu bezpieczeństwa. Nie dlatego, że Sojusz jest zaangażowany w wojnę, ale z tego powodu, że opanowanie przez Moskwę 20 % terytorium Ukrainy z jej centrum przemysłowych musiałoby być uznane za jej sukces, nawet jeśli pierwotne plany były ambitniejsze. W wymiarze strategicznym taki scenariusz oznacza spadek znaczenia NATO, bo jak zauważa Kissinger okazałoby się wówczas, że jego rola „nie była tak decydująca, jak wcześniej sądzono” i Sojusz nie był w stanie zablokować niekorzystnego dla siebie rozwoju wydarzeń. A to oznacza, że trzeba mówić o scenariuszu zwycięstwa. Przy czym możliwe są w tym wypadku, teoretycznie rozważając sytuację, dwa jego warianty. Pierwszym jest wyparcie Rosjan z terenów ukraińskich, co oznacza odbicie Donbasu, ale również Krymu. Zwiększa to ryzyko eskalacji wojny, czego administracja Bidena chciałaby uniknąć. W grę wchodzi też mniej ambitny plan, ale za to bardziej realistyczny. Ukraiński, a w związku z tym również amerykański i NATO-wski scenariusz zwycięstwa miałby polegać na wyparciu Rosjan na linię 24 lutego. W efekcie jak argumentuje Kissinger Ukraina po wojnie „mogłaby odbudować swój potencjał wojskowy współdziałając z NATO a może nawet stając się jego częścią”. Pozostałe kwestie, w tym Donbas i Krym byłyby „na chwilę zamrożone”, co nie oznacza, że w dającej się perspektywie nie mogłyby zostać rozwiązane, bo „jak widzieliśmy podczas jednoczenia Europy, z biegiem czasu można je będzie osiągnąć.”

W takim ujęciu wojnę można byłoby zakończyć do grudnia tego roku, o co niedawno apelował Zełenski. Skutkiem byłoby nie tylko zwycięstwo Ukrainy, zmiana sytuacji geostrategicznej w Europie Środkowej, ale również zmiana relacji w obrębie amerykańskiego systemu sojuszniczego i w NATO, co zresztą już wydaje się mieć miejsce. Zapowiedzianą pomoc wojskową dla Ukrainy trzeba odbierać właśnie w tych kategoriach. Jest ona wystarczająca aby osiągnąć punktową nad Rosjanami przewagę, pokazując im w ten sposób, że „czas nie pracuje” dla nich, ale jednocześnie jest zbyt skromna aby mówić o wielkiej, generalnej ofensywie, która mogłaby być równoznaczna z klęską Moskali na całej linii. To zrównoważenie, w efekcie dostaw z Zachodu, potencjałów mogłoby podziałać trzeźwiąco na stanowisko Moskwy i skłonić Putina do rozmów. Pierwszym krokiem jest wyparcie przez Kijów Rosjan z Wyspy Węży, co oddala perspektywę ich ataku na Odessę. Kolejnymi będą, jak można przypuszczać ofensywa na Chersońszczyźnie i niewykluczone, zapowiadane przez ukraińskich wojskowych od pewnego czasu, uderzenie na Most Krymski. Te spektakularne porażki wizerunkowe Rosjan mogłyby ich skłonić do bardziej racjonalnego podejścia do perspektywy ewentualnych rozmów, co gdyby udało się osiągnąć byłoby już sporym osiągnięciem. Strategia Stanów Zjednoczonych, jak można przypuszczać, prowadzi obecnie do osiągnięcia takich celów.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułŚpiewająco, tanecznie, muzycznie i sportowo
Następny artykułKonkurs: Kino Konesera z filmem „HAPPY TOGETHER” – Kto chce bilety?