Tak jak Żoliborz to więcej niż dzielnica, tak w FC Barcelona od lat obowiązywało hasło: „więcej niż klub”. A najsłynniejszy piłkarz świata był tam zawsze – odkąd u 13-letniego Argentyńczyka zdiagnozowano jednocześnie wielki futbolowy talent i poważne zaburzenie hormonalne znane jako zespół Turnera. Wielki i bogaty klub postanowił talent rozwinąć, zaś chorobę wyleczyć. Messi odwdzięczył się z dużą nadwyżką a klub z Barcelony stał się na dwadzieścia lat jego domem. Teraz ten dom się sypie – nie tylko za sprawą kompromitującej porażki z Bayernem Monachium w Lidze Mistrzów. Zaś jego, będący już blisko schyłku kariery, najważniejszy lokator postanowił szukać mieszkania gdzie indziej. Najpewniej w angielskiej Łodzi, jak wszyscy na Wyspach nazywają Manchester.
Straszą, że Żoliborz – jak Barcelona bez Messiego – też już nie będzie taki sam. A to za sprawą klonu. Bodajże – klonu srebrzystego. To, jakby ktoś nie wiedział, takie drzewo. Rośnie ten klon jakieś trzysta metrów od mojego domu, w samym środku jednego z najpiękniejszych miejsc na świecie, Placu Słonecznego. Jak Messi w Barcelonie, ten klon był tu zawsze i to w sensie ścisłym: posadzono go prawie sto lat temu, gdy projektowany ten cały, niewielki plac. Zresztą – nie bardzo wiadomo, dlaczego go posadzono: początkowo to miała być wysmukła topola, pełniąca funkcję swoistego zegara słonecznego, nadającego – wedle zamysłu projektantów placu – sens jego nazwie.
Z topoli zrobił się jednak klon, który – choć zrodzony przypadkowo – zdążył stać się pomnikiem przyrody i został wpisany do rejestru zabytków. Cóż jednak z tego, skoro się właśnie rozpada? Odpada konar po konarze, drzewo jest spróchniałe i jak wyliczyli fachowcy, już o trzy czwarte mniejsze niż w latach świetności. A co najgorsze, nie ma w tym niczyjej winy. Jak nie w Polsce, nie ma o ten klon żadnej wojny między ekologami a developerami czy urzędnikami miejskimi. Klony po prostu żyją mniej więcej tak długo jak ludzie, ten z Placu Słonecznego i tak już przekroczył dany mu przez naturę czas, zgodnie mówią dendrolodzy, nie ma szans, by go uratować. Jedyny spór toczy się wokół tego, czy czekać na jego samoistny rozpad, czy też poddać eutanazji (wobec drzew to dozwolone), zanim zwali się na któryś z budynków. All things must pass – śpiewał kiedyś George Harrison, który przecież sam też już dawno, na potwierdzenie swojej tezy, przeminął.
Przeminie więc też zapewne ta cała historia z koronawirusem. Zanim jednak przeminie, sprawiła że odwołaliśmy z żoną wyjazd do Chorwacji, ze strachu nie tyle nawet przed zakażeniem, co przed rozmaitymi niespodziankami organizacyjnymi, jakie mogą w związku z tą eskapadą (a zwłaszcza powrotem z niej) się pojawić. Dla nas to też prywatny znak nadchodzącego końca świata: ostatni wrzesień, gdy nas w Chorwacji nie było, przytrafił się jakoś na początku kończącej się w tym roku dekady. Tak, wiem: wrzesień w Polsce bywa piękny. Tyle, że Bałtyk jest zimny i zdecydowanie za drogi, Mazury – melancholijne, a jeździć latem w góry nie mam żadnego powodu.
Coś jednak trzeba będzie z tym wrześniem zrobić. Bo dobra wiadomość jest taka, że po końcu świata życie toczy się dalej. Tylko niestety trzeba na nowo je sobie wymyślić.
Czytaj też inne grypsy Piotra Bratkowskiego. Na przykład ten: Znów zdałem sobie sprawę, że nie jestem tutaj u siebie, tylko „w gościach”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS