A A+ A++

Listopad 2019, most Poniatowskiego w Warszawie. Pusto, tylko jakiś grat snuje się po prawym pasie. Michał jedzie w swoim zwykłym tempie. Nie będzie kłamał, że przepisowo, ale niewiele ponad dozwolone 50 km/h. Zjeżdża na lewy pas, żeby wyprzedzić zawalidrogę. Lekko przyśpiesza, zerka w lusterko i zauważa sportowe BMW. Dystans się zmniejsza, więc Michał jeszcze dociska gaz, żeby samemu nie stać się zawalidrogą. Po chwili widzi niebieskie światło, w BMW siedzą policjanci w mundurach. Zaraz pokażą mu zapis wideorejestratora i zabiorą prawo jazdy na 3 miesiące. Michał nie uniknie ani tego, ani 10 punktów karnych. Gdy takie wykroczenie nagra wideorejestrator, kierowca nie wynegocjuje pouczenia. Może najwyżej próbować zbić kwotę na mandacie.

wykres prędkość w wypadkach Fot.: Newsweek / Newsweek

– To był najgorszy czas na utratę prawa jazdy. Zbliżał się grudzień, święta, prezenty. Uciążliwość była więc duża. Poza tym samochodem jeżdżę codziennie do biura, potem przemieszczam się po mieście na różne spotkania – mówi Michał, który postanowił, że karę przyjmie z pokorą, mimo kosztów. Bo tracił dużo czasu i sporo pieniędzy. – Gdyby było lato, mógłbym jeździć rowerem, ale zimą nie umiałem sobie tego wyobrazić. Przesiadłem się do autobusu, który spod domu mam co 20 minut, więc bardzo spadła mi mobilność. Na spotkania jeździłem taksówkami i to się stało bardzo kosztowne. Miałem też poczucie, że straciłem kawałek wolności. Ta kara działa trochę jak zakaz oglądania telewizji dla dzieciaka – dodaje Michał.

Czytaj też: Polskie drogi to masowy grób

Utrata prawa jazdy na 3 miesiące niebawem będzie jeszcze łatwiejsza. Ministerstwo Infrastruktury opracowuje projekt zmiany ustawy Prawo o ruchu drogowym oraz ustawy o kierujących pojazdami. Jak informuje resort, zmiany mają na celu poprawę bezpieczeństwa uczestników ruchu drogowego. Przewidują „zatrzymywanie prawa jazdy za przekroczenie dopuszczalnej prędkości o więcej niż 50 km/h także poza obszarem zabudowanym”, „ujednolicenie dopuszczalnej prędkości w obszarze zabudowanym niezależnie od pory dnia”, czyli likwidację możliwości jeżdżenia nocą po mieście z prędkością 60 km/h, oraz „zwiększenie zakresu ochrony pieszego w rejonie przejścia dla pieszych”. Chodzi tu o wprowadzenie pierwszeństwa już dla pieszych zbliżających się do przejścia.

„Projekt ustawy został skierowany pod obrady Komitetu Stałego Rady Ministrów. Po przyjęciu przez rząd projekt będzie przedmiotem prac parlamentarnych, a wejdzie w życie 14 dni po publikacji w Dzienniku Ustaw” – informuje „Newsweeka” Ministerstwo Infrastruktury. Początkowo mówiło się, że nowe przepisy obowiązywać będą od 1 lipca, ale pandemia spowolniła proces legislacyjny.

Inni też

Sebastian, tak jak Michał, przez kilka miesięcy musiał radzić sobie bez prawa jazdy. Ten czas nazywa „bardzo upierdliwym”. – Każde większe zakupy to problem. Odbieranie dzieci ze szkoły to problem. Nagłe, niezapowiedziane kwestie to problem. Na przykład raz wsiadłem, bo musiałem jechać z dzieckiem do szpitala. Ale ogólnie bardzo się przestawiłem. Starałem się mocniej wszystko planować, żeby nie musieć jeździć w to samo miejsce kilka razy. Czasami prosiłem partnerkę lub pracownika, żeby mnie zawieźli. A gdy mogłem to wcześniej zaplanować, jechałem komunikacją miejską – wspomina Sebastian.

Czytaj też: Śmiertelne grzechy polskich kierowców

Po feralnym spotkaniu z policjantami w nieoznakowanym BMW Michał wszystko opowiedział znajomym. Ze zdziwieniem odkrył, że takich jak on jest naprawdę wielu. Ludzie zaczęli doradzać. Ktoś po utracie prawa jazdy kupił skuter, bo jednośladów z małym silnikiem, do 50 cm3, ograniczenie nie obejmuje. No, ale to było latem, a Michała ustrzelili zimą. Ktoś inny mówi, że polubił autobusy, bo zaczął w nich czytać książki. Poleca konkretne tytuły. Michał się z nim zgadza. Nie mając prawa jazdy bardzo docenił sensownie zaprojektowaną stołeczną komunikację publiczną. I też czytał więcej, bo mógł to robić w drodze do pracy, czyli w czasie, który niegdyś marnował za kółkiem.

Ludzi, którzy z przymusu sprawdzają, jak to jest przesiąść się do autobusu lub tramwaju jest w Polsce sporo. W 2015 roku polscy policjanci odebrali 79806 praw jazdy, z czego 33038 za przekroczenie prędkości powyżej 50 km/h, 40632 za jazdę po alkoholu i 2139 za przekroczenie pułapu 25 punktów karnych. W 2017 i 2018 te liczby były nieznacznie mniejsze, ale już w 2019 odebrano 87452 dokumenty, z czego 45329 za przekroczenie prędkości „o 50+” i 35327 za jazdę po środkach psychoaktywnych. Dane za pierwsze półrocze 2020 roku to: 44888 odebranych zatrzymanych praw jazdy, z czego 29912 za 50+ i 12770 za alkohol lub narkotyki. Szacuje się, że po wprowadzeniu 50+ w terenie niezabudowanym ogólna liczba odbieranych dokumentów może wzrosnąć o kolejne 60000 rocznie.

Opowiadam Michałowi, jak napisałem na Facebooku, że chcę pogadać z kimś, kto stracił prawo jazdy i dowiedzieć się, jak to zmienia codzienne życie. Bardzo długo żadnej reakcji pod postem. Za to dużo wiadomości prywatnych. Ludzie chcą mówi, ale publicznie nie przyznają się do takiej przygody.

– Faktycznie, to jest społecznie wstydliwe. Dopóki mnie się to nie przytrafiło i nie zacząłem o tym mówić, myślałem, że to rzadkość. A nagle się okazało, że takich ludzi jest pełno – odpowiada.

– Dlaczego się nie przyznają?

– Może dlatego, że w powszechnym odbiorze jak ktoś stracił prawo jazdy, to zapewne jechał po pijaku? – zastanawia się. Dodaje, że to błędne przeświadczenie, bo przekroczenie dopuszczalnej prędkości o 50km/h może się zdarzyć każdemu i nie ma w tym nic wstydliwego.

– OK, zróbmy test – odpowiadam.

– Jaki?

– Mogę użyć w tekście twojego imienia i nazwiska?

– Wiesz, może lepiej nie. Pracuję z wieloma osobami, pojawiam się w wielu kontekstach. Może ktoś nie będzie taki wyrozumiały – odpowiada mój rozmówca.

A co mi tam?

Wśród doradców, których Michał zyskał w listopadzie i grudniu, był też ktoś, kto stracił uprawnienia, ale i tak jeździł. Uznał, że prawdopodobieństwo ponownego złapania przez policję jest na tyle nieduże, że nie warto zmieniać stylu życia i rezygnować z auta. Zgodnie z przepisami, gdyby wpadł na kierowaniu samochodem mimo zatrzymanych uprawnień, dostałby dwa mandaty: 500 złotych za brak uprawnień do kierowania i kwotę odpowiednią za popełnione wykroczenie. Dodatkowo kara „zakazu jazdy” zostałaby przedłużona na kolejne 3 miesiące. A gdyby prowadził dalej, druga wpadka zakończyłaby się utratą uprawnień. Z nazwy brzmi podobnie, ale różnica jest znaczna: zatrzymanie uprawnień to kara, która nie odbiera prawa jazdy, tylko zabrania prowadzenia samochodu na określony czas. Utrata uprawnień oznacza, że prawo jazdy trzeba wyrabiać od nowa, czyli trzeba ponownie zdać egzamin. Tak samo, jak po utracie prawa jazdy za przekroczenie 25 punktów karnych.

Jeżdżenie bez prawka to zapewne kolejny powód, dla którego niewielu przyznaje się, że ma zatrzymany dokument. A nuż się trafi nieżyczliwy donosiciel, albo ktoś o postawie obywatelskiej?

Czytaj więcej: Dlaczego na polskich drogach jest tak niebezpiecznie?

Stres i bez

Jedną z osób, które piszą do mnie prywatną wiadomość jest Ania. Jechała z Siedlec do Warszawy. Budynki oddalone od jezdni, ale teren zabudowany. Tuż przed znakiem, który go kończy, stał patrol. Ania miała na liczniku coś ponad 100 km/h. Drogówka zatrzymała jej prawo jazdy w zamian dając mandat na 400 złotych i 10 punktów karnych. – To głupie usprawiedliwienie, ale byłam bardzo zmęczona długą podróżą, głównie autostradami. No i ta końcówka: nic się nie dzieje, teren taki zabudowany-niezabudowany. Nie wiem akurat, co tam jest zagrożeniem śmiertelnym, bo domy są oddalone od drogi… – komentuje ukarana kierowca. Przyznaje, że nie przestała jeździć, tylko teraz porusza się powoli, nie łamie przepisów. Dzień po naszej rozmowie ma jechać z Warszawy nad morze. Będzie prowadzić. Ale planowaną podróż do włoskiego Bergamo odpuściła. To znaczy odpuściła jazdę samochodem. Kupiła bilet lotniczy, żeby całkiem nie rezygnować z planów. W sumie wyszło nawet taniej niż wydałaby na paliwo. Tylko z tym koronawirusem jakoś bardziej ryzykownie.

Ania ryzykuje jeszcze jedno. Gdyby przydarzył się jej wypadek, albo nawet drobna kolizja, byłaby w finansowych tarapatach. Bo w takiej sytuacji wszelkie koszty likwidacji szkody spadają na osobę, która kierowała mając zawieszone uprawnienia. Ubezpieczyciel pokazuje jej taki zapis w ogólnych warunkach ubezpieczenia, który pozwala nie wypłacić ani złotówki. Wtedy jazda wyjdzie zapewne drożej niż taksówki. Jeśli kierowca nie był winny kolizji czy wypadku, może jeszcze powalczyć w sądzie. A to oznacza mozolny i kosztowny proces.

Pani Iwona z Podlasia ma 50 lat. Mieszka w małej miejscowości, jest tam może 100 mieszkańców. Chętnie opowie o swojej „przygodzie”, bo uważa, że trzeba ludzi przestrzegać. Ale anonimowo, bo ma też trochę na sumieniu i lepiej, żeby sąsiedzi jej nie rozpoznali. Pani Iwona jest w tej mniejszości, która uprawnienia straciła za punkty. – Ludzie myślą, że zebrać te 25 punktów nie jest tak łatwo. A to nieprawda, zwłaszcza jeśli się jeździ 500-700 kilometrów tygodniowo. Ja tyle pokonuję, bo moja praca polega na ciągłym przemieszczaniu się. Gdybym przyznała się w firmie, że straciłam uprawnienia, straciłabym też pracę – mówi pani Iwona. Tam gdzie mieszka bez samochodu nie da się funkcjonować. Sklepy daleko, komunikacja publiczna praktycznie nie istnieje. Nawet podstawowe zakupy robi się większe i bez auta ciężko je dowieźć. – Musiałam ryzykować i jeździłam. To było bardzo stresujące. Zwłaszcza, że jeździłam samochodem służbowym. Nie mogłam sobie pozwolić na stratę tej pracy, więc spięłam się i zaraz po oddaniu dokumentu w starostwie, zaczęłam szykować się do ponownego egzaminu – opowiada pani Iwona.

Musiała zdać teorię i praktykę. To zupełnie inne egzaminy niż te, które przechodziła w 1997 roku. Wtedy zdała za pierwszym razem. Teraz za trzecim. Nie teorię, ta była formalnością, bo pani Iwona zna kodeks drogowy. Problemem była praktyka. – Koszty były niemałe, bo wykupiłam jazdy doszkalające, żeby oduczyć się paru nawyków nabytych przez lata. Dużo jeździłam na pamięć, po swojemu, miałam swoje zwyczaje. Na przykład wrzucałam na luz dojeżdżając do skrzyżowania na czerwonym świetle, a za to oblewa się egzamin. Musiałam też przypomnieć sobie manewry – opowiada pani Iwona, która ostatecznie wykupiła 15 godzin jazd doszkalających po 60 złotych każda. „Prawko” odzyskała po 2 miesiącach. – To nie jest wiek na takie przygody. Już człowiek inaczej przyswaja wiedzę, inaczej człowiekowi wchodzi do głowy. A i przepisowa jazda nie jest prosta, bo to jazda powoli. Ale teraz tylko tak prowadzę. Mam nauczkę na całe życie – podsumowuje.

Zobacz: Służba Ochrony Państwa. Szybcy i nieuważni

To po to

Scenę na moście Poniatowskiego można oglądać z drugiej perspektywy. Data i miejsce to samo. Most tak samo pusty, i tak samo po prawym pasie jedzie samochód. Żadna zawalidroga – kierowca stosujący się do przepisów. Policjant widzi też pojazd, który zmienia pasu ruchu na lewy i coraz bardziej przyśpiesza. Moment później na niewielkim, rozmazanym ekranie wideorejestratora pojawi się wynik 102 km/h. To o ponad 50 więcej niż dopuszczają przepisy. Policjant przypomina sobie, jak rok wcześniej jechała tędy 17-latka, Anastasia. Też nieprzepisowo, bo rowerem po chodniku. Ale tylko najodważniejsi rowerzyści nie boją się tu poruszać tak, jak powinni – czyli jezdnią – bo większość samochodów pędzi, jakby most stał daleko poza miastem. Anastasia próbowała wyminąć pieszą, straciła równowagę i spadła na jezdnię, potrącił ją samochód. I choć poruszał się zgodnie z przepisami, dziewczyna zginęła. Gdyby jechał dwa razy szybciej, ofiar mogłoby być więcej, bo z Anastasią jechało jeszcze dwóch kolegów, i zapewne dosięgnąłby ich pojazd lecący bezwładnie po zderzeniu.

– Już w szkole podstawowej uczymy się na fizyce, że energia kinetyczna jest wprost proporcjonalna do kwadratu prędkości, a zatem skutki wypadku również. Niewielkie podniesienie prędkości powoduje znaczne zwiększenie drogi hamowania. A ludzie prowadzą, jakby nie mieli świadomości tego prostego faktu – mówi dr inż. Piotr Szagała z Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej. Może długo tłumaczyć, dlaczego ograniczenia prędkości mają sens, a limit 50 km/h w terenie zabudowanym nie jest liczbą przypadkową. I dlaczego wprowadzenie kary 3 miesięcy zatrzymania prawa jazdy za „przekroczenie 50+” także poza terenem zabudowanym to dobra droga do poprawy bezpieczeństwa w Polsce. – Z badań wynika, że zderzenie przy prędkości 50 km/h stosunkowo rzadko powoduje śmierć człowieka. Natomiast powyżej tej prędkości następuje znaczny wzrost ryzyka, że ktoś straci życie w wypadku. Dodatkowo drogi są projektowane na konkretne prędkości, szybsza jazda stanowi potencjalne zagrożenie, z którego kierowcy często nie zdają sobie sprawy. Ograniczenia są konsekwencją na przykład nienormatywnych promieni łuków, ograniczeń widoczności, miejsc wzmożonego ruchu lub jego wymiany jak na skrzyżowaniach i węzłach drogowych. Jazda z prędkością przekraczającą dopuszczalną o 50 km/h lub więcej to w większości przypadków po prostu brawura – mówi Szagała.

Policjant w BMW na warszawskim „Poniatowszczaku” włącza „bombę”. Zatrzymuje kierowcę. Za chwilę zabierze mu prawo jazdy na 3 miesiące, więc rozmowa raczej nie będzie przyjemna. Oby tylko nie trafił się jakiś lamenciarz.

Płacze i groźby, trup ściele się gęsto

– Zatrzymywaniu prawa jazdy zawsze towarzyszą duże emocje. Bardzo często jest płacz i to niezależnie od płci. Kierowcy opowiadają nam, że ich życie się teraz zawali, że stracą pracę, że rozpadnie im się rodzina. Czasami przeskakują ze skrajności w skrajność i zaraz po lamentowaniu, zaczynają straszenie. Mówią, że mają znajomości i nas wykończą – opowiada policjant drogówki, który niejedno prawo jazdy zatrzymał. Szczególnie wspomina interwencję, w czasie której kierowca zaczął grozić, że się zabije, bo jego życie bez prawa jazdy jest praktycznie skończone. – Jestem doświadczony i niejednego lamenciarza już słyszałem, ale wtedy się przestraszyłem. Razem z partnerem z patrolu zastanawialiśmy się długo, czy na podstawie przepisów o zachowaniu zdrowia psychicznego nie wezwać do tego pana karetki kierując na badania psychiatryczne – relacjonuje policjant. Na szczęście zatrzymany kierowca po jakimś czasie się uspokoił. Dalej pojechał komunikacją miejską, a jego samochód – jak to zwykle bywa w takich przypadkach – został odholowany na parking policyjny. No bo ukarany odjechać nim nie może. Może ewentualnie poprosić o poprowadzenie auta kogoś znajomego czy członka rodziny, który nadal ma uprawnienia.

Pytam Anię, tę która dokument straciła pod Siedlcami, czy nie żałuje zbyt ciężkiej nogi. – Myślę, że mandaty w Polsce to nadal szybkie napełnianie kasy na różne 500 plusy – odpowiada. Ale racji nie ma. W 2019 roku do policji zgłoszono 30 288 wypadków drogowych, w których zginęło 2909 osób, a 35 477 osób zostało rannych, w tym 10 633 ciężko. To gorsze dane niż w latach 2017-2018, choć lepsze niż statystyki sprzed 10 lat. Znaczna większość wypadków, w tym śmiertelnych, ma miejsce na prostym odcinku drogi, a ich główną przyczyną jest nadmierna prędkość. Polska jest na szarym unijnym końcu w tych statystykach. Szczególnie zła jest sytuacja pieszych, których na drogach zginęło w 2019 roku 793. Tymczasem w krajach skandynawskich na drogach giną pojedyncze osoby.

– Ludzie mówią, że panują nad kierownicą, że widzą, co się dzieje dookoła, że jadą szybko, ale bezpiecznie. Z badań wynika, że większość kierowców uważa się za prowadzących lepiej niż pozostali. To samo w sobie jest sprzeczne. Paradoks pokazujący, że przeszacowujemy swoje umiejętności. A każde kilka kilometrów na godzinę szybciej, to dłuższa droga hamowania, w przypadku zderzenia czy poślizgu to ryzyko trafienia w drzewo, do którego samochód nie dojechałby, gdyby poruszał się wolniej – przekonuje dr inż. Piotr Szagała.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„Straciłem kawałek wolności”. Zatrzymanie prawa jazdy to często życiowy kłopot
Następny artykułTanie wakacje ze słońcem i bez ryzyka. Kupisz je w „Kartaginie”