A A+ A++

Jak powszechnie wiadomo, poeta Zbigniew Herbert odmówił udziału w radosnym budowaniu nowej stalinowskiej Polski. Był na marginesie, porzucił nawet nędzną posadę w spółdzielni zabawek. Ze względów etycznych: miał tam pilnować wykonywania przez pracowników norm – co wiązało się z obcinaniem im i tak marnych wynagrodzeń. Trochę popracował w Centralnym Zarządzie Torfowisk, generalnie jednak w tym okresie głodował.

Po latach ironicznie podsumował to – własne i garstki innych inteligentów – doświadczenie w słynnym wierszu „Potęga smaku”. Zastanawiał się, co by było, „gdyby nas lepiej i piękniej kuszono”. Ale były to rozważania abstrakcyjne, bo ówczesny „Mefisto w leninowskiej kurtce posyłał w teren (…) chłopców o twarzach ziemniaczanych/ bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach”.

Moje pokolenie zostało właśnie skuszone piękniej i lepiej. Rzecz jasna nie w czasach schyłkowego już PRL, lecz w chwili jego upadku. Byliśmy wtedy nieco starsi niż Herbert w czasach stalinowskich i nie mieliśmy za sobą doświadczeń tak brutalnych jak jego generacja. Ot, byle jaką młodość, szarą i choć już nie głodową, to przeważnie biedną i pozbawioną perspektyw. Nasz Mefisto miał twarz przystojnego czterdziestolatka, który wziął sprawy we własne ręce i teraz wypoczywa gdzieś nad ciepłym morzem. Kusił nas pieniędzmi i władzą. Owocami morza i owocami kiwi, których wielu z nas nigdy wcześniej nie jadło. Zapraszał do wyścigu, który pozwoli uciec z peryferiów cywilizacji i stać się pełnoprawnymi obywatelami nowoczesnego świata.

Mało kto nie przyjął tego zaproszenia. Zwłaszcza że przede wszystkim miało tu chodzić o wolność – wartość dla nas najważniejszą.

Niektórzy się załapali i stali się beneficjentami nowego systemu. Rachunek przyszedł dużo później.

I

Cofnijmy się jednak o 20 lat, do najgorszych wakacji w moim życiu. Zamiast jak zwykle na Mazury na dwa tygodnie pojechaliśmy z rodzicami nad morze. Nie lubiłem pływać w zimnym Bałtyku, zresztą i tak prawie bez przerwy padał deszcz. Zaś idąc na plażę, trzeba było minąć smażalnię

ryb, w której na okrągło puszczano hit tamtego lata – koszmarną piosenkę „Sugar, Sugar” fikcyjnej grupy The Archies.

Ale najgorsze były brud i smród. Na podwórku naszej kwatery stał rząd wychodków z przelewającą się na klepisko zawartością. Zaś gospodarz okazał się z zawodu rzeźnikiem; przynosił z pracy jakieś flaki i je wieczorami gotował. Kto zna ten odór, zrozumie, że rodzice zrezygnowali z opłaconego wcześniej wyżywienia. Stołowaliśmy się w okolicznych miejscowościach, najczęściej w Mielnie.

Jednak z perspektywy czasu wiem, że były to niezwykle dla mnie ważne dwa tygodnie. Miałem 16 lat i właśnie tam zapuściłem pierwszą w życiu brodę. Stylowo komponowała się z frotową bluzą w paski, kupioną przez rodziców w Lublanie.

Jednak przede wszystkim chodziło o Dostojewskiego. Wziąłem na te straszne wakacje „Zbrodnię i karę”, „Braci Karamazow” i „Biesy”. Przez dwa tygodnie pochłonąłem to wszystko, zapominając o deszczu, smrodzie i grupie The Archies. I potem byłem już trochę innym człowiekiem.

II

Ma się rozumieć – w tamtych czasach Dostojewskiego trzeba było znać. Nawet wśród 16-letnich licealistów lektura jego książek była równoznaczna z osiągnięciem wyższego stopnia wtajemniczenia, zmieniała status społeczno-towarzyski. To było coś więcej nawet niż znajomość dzieł Camusa i Konwickiego, Marka Nowakowskiego czy Hemingwaya, uchodzącego jeszcze wtedy za wielkiego pisarza.

A bez obeznania z pewnym nieformalnym kanonem literackim, zdecydowanie różniącym się od kanonu szkolnego, było się kimś gorszym, do towarzystwa zapraszanym – w najlepszym razie – w charakterze wesołego błazenka. Dostojewskiego dobrze było znać, tak jak dobrze było znać muzykę spoza list przebojów – akurat w naszym kręgu w szczególnej cenie byli (nie wiedzieć czemu) biali bluesmani, z Johnem Mayallem i młodym Erikiem Claptonem na czele. Trzeba było się wkręcać na Jazz Jamboree i na Warszawskie Spotkania Teatralne, zwłaszcza gdy występował krakowski Stary Teatr ze spektaklami Swinarskiego, Jarockiego czy Wajdy.

No i rzecz jasna filmowe Konfrontacje: znajomość nowości kina artystycznego była obowiązkiem elementarnym. Pamiętam o parę lat późniejszą zażartą dyskusję z przyjacielem na temat nowego filmu Lindsaya Andersona „Szczęśliwy człowiek”. Tylko dlatego, że naprawdę byliśmy (zresztą jesteśmy do dziś) przyjaciółmi, po kilku dniach zdobyliśmy się na wzajemny coming out: żaden z nas tego filmu nie widział. Ma się rozumieć: jeszcze nie widział.

Tak było rzecz jasna wśród potomków rodzin inteligenckich, gdzie wraz z dorastaniem kolejnego pokolenia zmieniał się tylko katalog dzieł obowiązkowych, ale nie – zasada osiągania statusu poprzez erudycję kulturową. Ale tak było również wśród aspirującej młodzieży, która z domu nie wyniosła kapitału kulturowego. Awans społeczny polegał nie tylko na zdobywaniu formalnego wykształcenia, także – na orientowaniu się w inteligenckim kanonie książek, filmów czy muzyki. Ta niepisana umowa społeczna konstytuowała wspólnotę.

Czytaj też: Zbuntowana polska ulica nie walczy dziś sloganami żadnej partii politycznej. Mówi Świetlickim

III

Po latach, i po zmianie ustroju, okazało się, że jest to wspólnota w dużej mierze wydumana w inteligenckich, dusznych od tytoniowego dymu mieszkaniach. Zaś my, choć uważaliśmy się za wolnościowców, przez większość społeczeństwa byliśmy postrzegani jako cenzorzy. Niby nikt nam tego nie powiedział w oczy, ale nieświadomie stanowiliśmy część systemu opresji, który w ramach rewolucji społecznej należało odrzucić.

Wyszło na to, że więź społeczna oparta na wspólnie przeczytanych książkach czy wspólnie obejrzanych filmach była w najlepszym razie więzią zastępczą. A gdy przyszła wolność, okazało się, że dowartościowywanie się poprzez bogate życie wewnętrzne (termin dziś właściwie zapomniany), poprzez znajomość inteligenckiego kanonu kulturowego – nikomu nie jest potrzebne. Można przecież swoje aspiracje realizować całkiem inaczej. Zarabiać pieniądze i wydawać je na niedostępne wcześniej towary, robić karierę polityczną czy korporacyjną. I wolno wreszcie, bez poczucia obciachu, oddawać się rozrywkom, które inteligencja uważała za wstydliwe. Słuchać biesiadnych piosenek i oglądać „Big Brothera”, czytać brukową prasę, żyć życiem bohaterów kolejnych telenoweli.

Co do tego, że tak właśnie być powinno, panowała zasadniczo zgoda społeczna: ludowe (cokolwiek to dziś znaczy) pragnienia całkowicie pokrywały się w tej sferze z interesami korporacyjnych bossów. Należało kupować samochody, a nie – czytać książki.

Nie mam żadnego tytułu, by oceniać to z pogardliwą wyższością. Zaprzyjaźnieni ze mną znawcy kultury stawali się w tym czasie czynnymi politykami, a w najgorszym razie dziennikarzami politycznymi lub biznesowymi. Pamiętam własną dumę, gdy w połowie lat 90. kupiłem nowiutkiego nissana micrę, pierwszy samochód, który nie był „maluchem”. Ale pamiętam też nieco wcześniejszą radość, gdy z działu kultury „Gazety Wyborczej” przeniosłem się do działu publicystyki. Porządny samochód dawał poczucie, że z inteligenckiego niezguły staję się przedstawicielem nowej, mitycznej klasy średniej. Przeniesienie do działu publicystyki mnie dowartościowało – bo zamiast zajmować się mało kogo obchodzącymi marginaliami, znalazłem się w głównym nurcie wydarzeń.

Owszem, zdolność do autorefleksji nie do końca mnie opuściła. Rozmawiałem wtedy parokrotnie ze wspaniałą socjolożką, dziś już nieżyjącą, Hanną Świdą-Ziembą. Narzekaliśmy na to, że kapitalistyczna Polska nie oferuje żadnych wzorców udanego życia poza karierą i sukcesem finansowym. Regularnie też spotykałem się z zaprzyjaźnionym świetnym poetą, na tyle wziętym, że z powodzeniem funkcjonującym poza systemem. Postrzegałem go jako człowieka wolnego, tak jak innego przyjaciela – weterana muzycznych eksperymentów. I po każdym spotkaniu z nimi odczuwałem coś w rodzaju bólów fantomowych – w tej części samego siebie, którą z własnej woli sobie amputowałem.

Odczuwałem te bóle także w pierwszej dekadzie nowego stulecia, gdy na kilka lat staliśmy się naprawdę zamożną rodziną.

IV

Bo przecież przed laty pochłaniałem Dostojewskiego nie tylko ze względów prestiżowych. To była ekscytująca przygoda duchowa, a zarazem autor „Braci Karamazow” objaśniał mi świat. Parę lat później przeczytałem „Idiotę” i do czterech najważniejszych powieści rosyjskiego arcymistrza w kółko wracałem przez wiele lat następnych. Utożsamiałem się z ich bohaterami: najpierw oczywiście z mrocznym mędrcem Iwanem Karamazowem; potem – ze świętym niezdarą Lwem Myszkinem.

A jeszcze później przydarzyła mi się osobliwa przygoda: postanowiłem raz jeszcze wrócić do Dostojewskiego. To był już mocno zaawansowany XXI wiek, od czasu lektur młodzieńczych minęło niemal całe moje dorosłe życie; zmienił się świat, ustrój polityczny. I okazało się, że wszystko to, co najważniejsze w dziełach autora „Biesów”, mocno mnie nudzi. A nawet drażni pretensjonalnością – jak filozoficzne dysputy toczone przez Iwana Karamazowa czy rozterki duchowe Raskolnikowa.

Czy dziełom Dostojewskiego skończyła się data ważności, czy też mnie stępiły się mózg i wrażliwość? Skłaniałbym się ku tej drugiej ewentualności, ale zostawmy to na razie. Bo ten powrót po latach oprócz pewnego wstydu przyniósł mi i nową przygodę. Okazało się, że nadal – chyba bardziej niż przed laty – fascynuje mnie drugi plan tych powieści, ich tło obyczajowe. Świat tych wszystkich „bywszych” ludzi: zdymisjonowanych sztabskapitanów, Lebiadkinów, Lebiezatkinów i Lebiediewów. „Żydków”, „Polaczków” i „ludzi z pięściami”, otaczających choćby Dymitra Karamazowa czy Rogożyna. Świat pijaczków, kanalii i głupców.

Dokonałem też przy tej okazji osobliwego odkrycia: oto najbliższym mi (i zarazem – najbardziej współczesnym) bohaterem Dostojewskiego nie był już żaden mędrzec czy boży szaleniec. Okazał się nim Stiepan Trofimowicz

Wierchowieński – postać w „Biesach” istotna, lecz przecież żałosna. I nakreślona z taką dozą szyderstwa, z jaką mądry konserwatysta może sportretować mocno zakłamanego postępowca.

Droga Stiepana Trofimowicza ku upokorzeniu i klęsce wydała mi się na tyle ciekawa, że bezwiednie ułożyła mi się w głowie ta postać na nowo, trochę inaczej, niż chciał tego Dostojewski.

V

Mój Stiepan ma oczywiście wiele cech pierwowzoru. Uważa się za postępowego wolnościowca, ale nie tylko brzydzi się wszelkim radykalizmem, lecz i nie nadaje się na „człowieka czynu”. Chciałby nadążać za nowymi ideami, lecz zetknięcie z ich młodymi wyznawcami prowadzi go do konkluzji, że „idea znalazła się na ulicy”. Owszem, trochę jest też mitomanem i hochsztaplerem, który udając, że pracuje nad przełomowym traktatem, potajemnie zaczytuje się brukowymi romansidłami. Rysując w myślach portret mojego Stiepana, pominąłem jednak to, co w nim łajdackie i żenujące. Wolałem się skupić na jego słabości i bezradności wobec świata, wiodących go ku kompromitacji i klęsce.

I nagle coś sobie uświadomiłem. Otóż mój Stiepan zadziwiająco przypomina pewną figurę dużo bardziej współczesną. Bohatera nie wielkiej powieści, lecz trochę zapomnianej piosenki. Ironiczny song „Love me, I’m Liberal” napisał w latach 60. XX wieku lewicowy radykał Phil Ochs. A jego bohater to ktoś, kto uczestniczy w marszach o prawa obywatelskie i kocha swoich ciemnoskórych rodaków – dopóki nie wprowadzają się do sąsiedniego mieszkania. Nie lubi zaś mówiących o rewolucji radykałów, bo jednak posuwają się za daleko.

Cóż, trochę taki właśnie jest u Dostojewskiego Stiepan Wierchowieński, gdy w obliczu lokalnej i niezbyt groźnej chłopskiej ruchawki domaga się wezwania wojska. Mój Stiepan by tego oczywiście nie zrobił – raczej znalazłby sobie bezpieczną kryjówkę i przeczekał.

Tak czy owak, Stiepan jest człowiekiem nie tylko przegranym, lecz także „bywszym”, zbędnym. Scena, gdy w niesławie odjeżdża z majątku Barbary Stawrogin, nieodparcie kojarzy mi się z odjazdem śmieciarki na wysypisko.

VI

O tym, że z naszego inteligenckiego akcesu do klasy średniej niewiele wyjdzie, przekonywaliśmy się w różnych momentach. Niektórzy wtedy, gdy stało się jasne, że ich dorosłe już dzieci, mimo ukończenia prywatnych szkół i zagranicznych uczelni, nie zrobią błyskotliwych karier. Takich, jakie robiło wielu z nas w pierwszych latach po transformacji. Dla innych tąpnięciem był dopiero powrót do władzy PiS, które postanowiło zbudować własne elity.

Dla mojego kręgu takim momentem był kryzys ekonomiczny 2008 roku. „Schyłek tradycyjnych mediów” okazał się procesem trwałym. Gdzieś zniknęły pieniądze i nawet ci, którzy w mediach przetrwali, gruntownie zbiednieli. Na kryzys nałożył się bowiem gwałtowny rozwój internetu i mediów społecznościowych. To był koniec dawnej umowy społecznej zakładającej, że ci, którzy wypowiadają się publicznie, mają do tego jakieś niepisane prawo. I że ich opinie znaczą więcej niż przekonania tych, którzy ich tylko słuchają.

Internet – to oczywistość – zdemokratyzował dyskurs publiczny. Jednak w sposób, o którym Stiepan Wierchowieński powiedziałby, że „idea znalazła się na ulicy”. Głos idioty i ignoranta zaczął ważyć tyle co opinia eksperta. A fake newsy osiągają znacznie większy zasięg od wiadomości prawdziwych.

Od tego już chyba nie ma odwrotu. Zwłaszcza gdy niemal każdej próbie ośmieszenia idioty grozi oskarżenie o „dyskurs wyższościowy” albo „klasizm”. Zaś wojna polityczna podszyta jest walką pokoleniową i wystarczy kogoś nazwać „dziadersem”, by jego opinię w oczach wielu unieważnić.

W taki oto sposób, na tym interesie, związanym z akcesem do klasy średniej, straciliśmy nie tylko pieniądze, ale i wpływy. I wtedy wielu z nas przypomniało sobie o inteligenckich zaszłościach. Bo bycie inteligencką mniejszością w antyinteligenckim świecie też ma swój trochę masochistyczny wdzięk.

Tyle że nie ma do czego wracać. Inteligencki kanon rozsypał się w drobny mak i w żaden sposób się go nie sklei. Bo wobec nadprodukcji zarówno wytworów kultury, jak i opinii na ich temat, jakikolwiek konsensus na temat tego, co należy czytać, oglądać i wiedzieć, stał się niemożliwy.

Dziś wspólnoty kulturowej nie konstytuuje znajomość książek Zadie Smith czy nawet filmów Tarantino. Tworzy ją znajomość memów, najbardziej błyskotliwych (lub przeciwnie: najgłupszych) tweetów; w najlepszym razie – cytatów z seriali Netfliksa czy innych platform streamingowych.

VII

Był kiedyś taki czas, gdy najważniejsze było dla mnie pisanie wierszy. Ceniło je niezbyt wielu, ale – mówiąc nieskromnie – była to publiczność najwyższej próby. I, o dziwo, jej spora część ujawniła się długo po tym, gdy przestałem wiersze pisać.

Do dziś co jakiś czas zdarza się, że ktoś przypomina któryś z moich wierszy na Facebooku; być może zdobywają dzięki temu szerszy krąg odbiorców niż wtedy, gdy je pisałem.

Mam wtedy ambiwalentne uczucia. Oczywiście: fakt, że ktoś tę pisaninę pamięta, zaspokaja moją próżność i daje mi dużo radości. Ale zarazem odczuwam wtedy niezwykle silny ból fantomowy. W tym kawałku Piotra Bratkowskiego, którego już dawno nie ma.

Zobacz też: Mniej scen seksu, pocałunków i statystów na planie. Tak się kręci filmy w czasach pandemii

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułOstatnia sesja sejmiku: budżet 2021 i strategia rozwoju województwa do 2030
Następny artykułRada Europejska wzywa państwa członkowskie UE na pilne zebranie