Spotkałem się ze Stefanem Batorym pod koniec 2019 roku. Kilka miesięcy wcześniej jego firma pozyskała od inwestorów 115 mln złotych finansowania (łącznie uzbierała już około 200 mln). Twórca Booksy był przekonany, że jego firma może być pierwszą, która skutecznie i opłacalnie zdigitalizuje rynek usług beauty. Że zdoła zbudować solidną pozycję w kilku amerykańskich miastach, a potem zaatakuje następne – większe. Że niebawem osiągnie status jednorożca, a potem będzie już tylko lepiej. Nie dziwne, że w trakcie dwugodzinnej rozmowy przedsiębiorca tryskał optymizmem. Później dał się namówić na oryginalną i humorystyczną sesję zdjęciową.
Kilka miesięcy później postanowiliśmy opublikować wywiad w miesięczniku, a Stefana Batorego umieścić na okładce (rozmowę można przeczytać tutaj). W międzyczasie monitorowaliśmy wieści ze świata Booksy. Parokrotnie kontaktowaliśmy się z właścicielem firmy, aby potwierdzić pojawiające się w tekście dane. I dobrze, bo w ciągu tych kilku miesięcy z 6 mln do 7 mln wzrosła liczba osób umawiających się do fryzjera, barbera czy kosmetyczki za pośrednictwem Booksy. Wreszcie nadszedł czas wysyłki. Złożyliśmy tekst, sprawdziliśmy wszystkie drobiazgi i magazyn – ze zdjęciem Batorego na okładce – poszedł do druku.
A potem wydarzył się koronawirus.
Nastąpiła reakcja łańcuchowa. Najpierw oberwali styliści, fryzjerzy, kosmetyczki czy barberzy – rządowe zakazy sprawiły, że w wielu krajach praktycznie z dnia na dzień stracili pracę. Chwilę później cios spadł na Booksy, który oferuje marketplace i oprogramowanie dla salonów urody. Jedna z najszybciej rosnących polskich firm technologicznych momentalnie straciła większość przychodów i zmuszona była zwolnić sporą część załogi.
Kilka tygodni po wybuchu kryzysu rozmawiamy ze Stefanem Batorym o tym, ile kosztował go koronawirus, jak przebiegała misja ratunkowa w jego firmie, w jaki sposób próbuje pomagać swoim klientom, a także co czeka Booksy i pozostałe spółki technologiczne po pandemii.
Forbes: Booksy oferuje marketplace i oprogramowanie dla salonów urody. Jesteście jedną z firm technologicznych, które najmocniej odczuły skutki koronawirusa, ponieważ bezpośrednio zainfekował waszych klientów. Jaka jest skala strat twojej firmy?
Stefan Batory: Właściwie przez noc wyparowały nasze wpływy transakcyjne. Ludzie przestali się umawiać, a my przestaliśmy zarabiać. Obniżyliśmy opłaty abonamentowe o 50 proc., żeby pomóc salonom przetrwać ten trudny okres, ale w sumie przez pandemię koronawirusa straciliśmy większość przychodów.
Jak wyglądało kilka ostatnich tygodni w Booksy?
Ostatnie cztery tygodnie były bardzo trudne. Z jednej strony obserwowaliśmy, w jaki sposób rozwija się sytuacja we Włoszech i w Hiszpanii, a także jak to wpływa na ludzi i branżę beauty w tych krajach. Na tej podstawie prognozowaliśmy, co może się dziać z naszym biznesem na innych rynkach. A z drugiej strony analizowaliśmy, jak szybko i gdzie możemy obniżyć koszty działalności. Zrezygnowaliśmy z narzędzi, które miały nam pomóc w osiągnięciu wzrostu, i zmniejszyliśmy budżet marketingowy – do zera. A wszystkie zasoby, jakie nam zostały, zaangażowaliśmy do pomocy naszym klientom.
Niestety 80 proc. naszej bazy kosztowej stanowią wynagrodzenia. W pierwszej chwili zakładaliśmy, że uda się przetrwać tylko dzięki obniżce płac. Zrobiliśmy dziesiątki optymistycznych i pesymistycznych symulacji. Niestety okazało się, że tylko jeden wariant dawał nam szansę na przetrwanie i możliwość dalszego świadczenia usług dla klientów, ale wiązał się ze zwolnieniem dużej części zespołu. Była to najtrudniejsza decyzja, jaką kiedykolwiek musiałem podjąć. Tym bardziej że w ciągu pięciu lat udało nam się zbudować w Booksy rewelacyjny zespół. Nie mieliśmy w nim słabych osób. O tym, kto ostatecznie został w firmie, zadecydowały drobiazgi.
Jak zareagowali wasi udziałowcy?
Na szczęście mamy bardzo mądrych inwestorów. Okazali nieocenione wsparcie w tym trudnym okresie. Wszyscy wierzą w to, że to przejściowe problemy i że z kryzysu wyjdziemy znacznie silniejsi.
A w jaki sposób salony urody, z którymi współpracujecie, odpowiedziały na kryzys?
Na większości rynków – w tym polskim – wszystkie salony są zamknięte. Ich właściciele są zrozpaczeni. Muszą opłacać rachunki i wypłacać wynagrodzenia pracownikom w sytuacji, w której stracili 100 proc. przychodów. Wielu z nich deklaruje, że w ciągu kilku tygodni będzie musiało ogłosić bankructwo.
Jesteście liderem w swojej kategorii na kilku rynkach, m.in. w Polsce, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Brazylii. Jak kryzys odcisnął się na waszej działalności i funkcjonowaniu salonów w tych krajach?
To zupełnie inne rynki, ale na każdym z nich efekt był niemal identyczny. W różnym tempie doszliśmy do spadków sięgających 80–90 proc. przychodów. Niestety w większości krajów władze podjęły decyzję o całkowitym zakazie działalności firm z branży urody.
Czy przymusowe zamknięcie większości miejsc, w których usługodawcy spotykają się z klientami, było jedynym rozwiązaniem? Dało się postąpić inaczej, w sposób mniej dotkliwy dla gospodarki?
To pytanie przede wszystkim do lekarzy i epidemiologów. Ale wierzę w to, że gdyby stanowcze działania zostały podjęte znacznie wcześniej, a testy były robione na dużo większą skalę, dzisiaj mówilibyśmy o powolnym otwieraniu gospodarki i powrocie do nowej normalności. Niestety wszystkie kraje cywilizacji zachodniej przespały ten moment i nie wyciągnęły wniosków z tego, co działo się w Azji. Mleko się rozlało i nic tego nie zmieni.
Czytaj też: Najmłodsi miliarderzy świata. Tylko trójka z nich zdobyła swoje fortuny samodzielnie
Wspólnie z „Gazetą Wyborczą” zainicjowaliście akcję #solidarni2020. Zachęcacie do wspierania fryzjerów czy kosmetyczek, którzy z dnia na dzień stracili pracę. Jak … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS