W marcu na oleśnickie ulice wróciły kolejki. Ale kudy im do tych z PRL-u, kiedy SKLEP to był skrót: Stój Kliencie Lub Ewentualnie Poproś…
Starszym oleśniczanom, kiedy stali w ostatnich dniach w kolejce do kasy w Intermarche czy Biedronce, lata osiemdziesiąte przypomniały się na pewno. Ale jednak obu tych sytuacji porównać się nie da. Różnice? Zasadnicze!
Obecne kolejki są (a raczej, miejmy nadzieję!, były) krótkotrwałe. W PRL-u trwały całymi latami. Kiedy spojrzymy na dawne zdjęcia autorstwa Edwarda Niczypora (ze zbiorów Oleśnickiego Domu Spotkań z Historią), widzimy, że tamte były jednak zdecydowanie dłuższe. No i najważniejsze – dzisiaj stoimy w spożywczym z koszami wypełnionymi po brzegi towarami. Wtedy staliśmy, nigdy do końca nie wiedząc, “co rzucą”, a nawet jeśli wiedzieliśmy, to niewiadomą pozostawało, ile tego uda nam się kupić.
Tamte lata i nastrój w tamtych kolejkach najlepiej oddaje “Psalm stojących w kolejce”, wyśpiewany w 1980 roku przez Krystynę Prońko..
Za czym kolejka ta stoi?
Po szarość, po szarość, po szarość
Na co w kolejce tej czekasz?
Na starość, na starość, na starość
Co kupisz, gdy dojdziesz?
Zmęczenie, zmęczenie, zmęczenie
Co przyniesiesz do domu?
Kamienne zwątpienie
Bądź jak kamień, stój, wytrzymaj
Kiedyś te kamienie drgną
I polecą jak lawina
Przez noc, przez noc, przez noc
No to stajemy w oleśnickiej kolejce… I obiecujemy, że postaramy się, aby tak szaro jednak nie było… Postaramy się raczej o konwencję sentymentalną, ze szczyptą humoru ala kabaret Tey, w którym Zenon Laskowik tłumaczył, że “SKLEP to jest skrót. Stój Kliencie Lub Ewentualnie Poproś”…
Chrupiące bułeczki pana ministra
Najpierw meldujemy się w “ogonku” po świeże bułeczki. No, z tymi bułeczkami to bywało różnie… Przypomnijmy, że sławne określenie „chrupiące bułeczki” już nieodmiennie związane będzie ze Zdzisławem Krasińskim, ministrem ds. cen, od 1981 do 1985 roku. To on był autorem nieudanych reform cenowych, które według jego słów miały zagwarantować „chrupiące bułeczki”.
Bułeczek chrupiących nie zagwarantował, reformę cen położył, ale nie wyszedł na tym źle, bo w latach 1986–1989 był radcą ekonomicznym-ministrem pełnomocnym Ambasady PRL w Waszyngtonie.
A wracając do kolejki…
Z bułeczkami to bywało raczej, nomen omen, krucho, ale jeśli już udało się je kupić, a częściej jednak zaopatrzyć się w chleb, to trzeba przyznać, że pieczywo w PRL-u było naprawdę smaczne. I zapewne niejeden z nas tęskni do tego smaku i tego zapachu. O takim wspomnieniu chleba, choć innego, przedwojennego, pieczonego we Lwowie słynnego chleba kulikowskiego, pięknie pisał niezrównany Marian Hemar:
“Taki duży bochen – na bochnie skorupka,
jak z wiśniowego drzewa – ale krucha, ale chrupka!
Po szesnastu latach ja pamiętam jeszczy,
jak świeci, jak błyszczy się, jak chrzęści, jak trzeszczy.
I pachnie – jak tylko się wejdzie do kuchni!
A jak go przekrajać – nim mama
go przekraje, przeżegna jego zawsze, takie miała obyczaje… (…)
Bo on lekki jak pianka,
aż dotknąć go frajda
i już w ręku pachnąca, gorąca jeszcze pajda.
Jak żywa – ta zdaje się, że nagle tobie powie:
Ta zjedz mnie i niech tobie wyjdzie na zdrowie!”…
Pij mleko! Będziesz… chory?
Bułeczki już “wystaliśmy”, to teraz potrzebne będzie coś do bułeczek. Nie, o wędlinie na razie nie myślimy. Po nią powinniśmy stanąć skoro świt, a najlepiej to jeszcze w nocy.
My na razie zadowolimy się serkiem na bułeczkę i mlekiem do popicia takiej pysznej kanapki. Stajemy więc w kolejce do sklepu z napisem “Nabiał”. Jeśli chodzi o mleko, to było ono wtedy wyłącznie w butelkach z kapslami żółto–złotymi lub srebrnymi.
Uchodziło za niezwykle ważny składnik pożywienia, zwłaszcza dzieci. Były książeczki o królu Mlekopiju, który pił dużo mleka i przerósł swoich dworzan o dwie głowy. Ta wiara w magiczną moc mleka przetrwała Polskę Ludową. Kampania z roku 2014 – “Pij mleko! Będziesz wielki” – to wszak jedna z najbardziej rozpoznawalnych i najdłużej trwających polskich kampanii społecznych.
Dzisiaj jednak mleko doczekało się i gorszych “recenzji”. “Pij mleko, będziesz chory” książka Alissy Hamilton, reklamowana jako “cała prawda o nabiale, przyswajaniu wapnia i chorobach, które może spowodować jedzenie produktów mlecznych” i inne badania zburzyły nieco ten sielski mleczny obrazek.
Przypomnijmy jeszcze – pamiętacie te sceny z “Nie lubię poniedziałku” – zwyczaj codziennego roznoszenie mleka pod drzwi mieszkań. Przetrwał on do 1989 roku. W sklepie spożywczym za niewielką kwotę wykupywało się abonament na cały miesiąc. I każdego dnia o świcie klatki bloków i kamienic rozbrzmiewały brzękiem butelek z mlekiem.
Ale wracając do naszej kolejki…
Kupujemy biały ser, butelkę mleka, może udało nam się dostać masło i śmietanę, wielką okazją byłby zakup kefiru, a jogurtu to już niemal cud. Jednak i w tym przypadku powiedzmy uczciwie – PRL-owski nabiał był często naprawdę smaczny!
Idziemy dalej… Ponieważ nie każdy lubi do porannej kanapki mleko, warto mieć też na podorędziu herbatę. Najlepiej z cukrem i cytryną. A tak zasadniczo to większość z nas pewnie napiłoby się kawusi, co nie? No i nie każdy jednak jest jaroszem. I zjadłby kawałek szyneczki do tej bułeczki… Oj, zamarzyło nam się. To znaczy zamarzyło 40 lat temu…
Na co mi pieniądze? Co innego kartki…
Stajemy więc w szczególnie dłuuugiej kolejce do spożywczego.
W PRL trudno było o kawy i herbaty dobrej jakości, a z kolei latem o napoje chłodzące. Spośród herbat najgorszą opinią cieszyły się te sprowadzane z Gruzji (wtedy ZSRR)
W serialu “Zmiennicy” jest scena, kiedy matka Mariana Koniuszki robi koleżance długi wykład na temat tego, jak przygotować dobrą herbatę. Szczegółowo opowiada, jak należy do niej gotować, filtrować, cedzić wodę. Koleżanka ten jej popis puentuje krótko: “No tak, moja droga, ale gdzie dzisiaj dostać herbatę!”…
Kawę z kolei pito najczęściej „po turecku”, czyli grubo zmieloną zalewano wrzątkiem. Ten zwyczaj jeszcze gdzieniegdzie przetrwał, ale to już prawdziwy relikt. Kawę podawano najczęściej w szklance, niekiedy objętej metalowym/wiklinowym trzymadełkiem.
Z kolei cukier, mięso i wędliny były przed długie okresy na kartki, bo PRL obywatelom „kartkowych” doświadczeń nie szczędził. W ciągu 45 lat Polski Ludowej artykuły pierwszej potrzeby były reglamentowane przez niemal połowę tego okresu. I dlatego kartki były ważniejsze niż pieniądze.
Robotnik Maniek, budujący blok przy ulicy”Alternatywy 4″, mówił: “A na co mi pieniądze, panie? Co innego kartki. Wie pan no, na mięso bym wziął albo na cukier”.
12 sierpnia 1976 r. władze PRL wprowadziły reglamentację cukru. Obawiając się negatywnych konotacji słowa „kartki”, używano wtedy słowa „bilety towarowe”. Osoby je posiadające miały prawo do zakupu określonej ilości cukru po dotychczasowych cenach (10,50 zł za kg), pozostała część cukru była dostępna w sprzedaży po tzw. cenach komercyjnych (26 zł za kg). Z kolei od 1 kwietnia – i nie był wcale Prima Aprlilis! – 1981 r. obok istniejących kartek na cukier wprowadzono reglamentowaną sprzedaż mięsa i jego przetworów. Dlatego Laskowik i spółka śpiewali, że “my musimy być silni i zdrowi – choćby na skrobi, choćby na skrobi; bo my musimy być dziś mniej pazerni – roślinożerni, roślinożerni”…
Potem podjęto decyzję o wprowadzeniu reglamentacji masła, mąki pszennej, kaszy, płatków zbożowych, ryżu. W sierpniu 1981 r. do wydłużającej się systematycznie listy dołączył proszek do prania, potem artykuły dla niemowląt. Później były jeszcze kartki na benzynę, alkohol, papierosy. A “wisienką na torcie” była „kartki na kartki” – specjalny blankiet w formie wkładki do dowodu osobistego, na którym odnotowywano przyznane danej osobie kartki reglamentacyjne. O rany…
W kiosku od Żbika po tygodnik Polityka
Zostawmy już tę “spożywczą” kolejkę i stańmy w jeszcze innym ogonku. W końcu nie samym chlebem żyje człowiek…
Ustawiamy się w kolejce do kiosku Ruchu. Po gazetę?
Też. Były czasopisma, które znikały błyskawicznie. Białym krukiem był oczywiście Tygodnik Solidarność, ale jego żywot był krótki – od 3 kwietnia do 12 grudnia 1981 roku. Ale na pniu schodziły też np. “Piłka Nożna” – bo kibiców w Polsce nigdy nie
brakowało, “Film” – bo podobnie było z kinomaniakami, “Przekrój” – bo miał świetną, oryginalną, krzyżówkę, felieton Jana Kamyczka (czyli Janiny Ipohorskiej) i minikomiks o profesorze Filutku, “Świat Młodych” – bo drukował wspaniałe komiksy m.in. Papcia Chmiela, “Przyjaciółka” – bo dziewczyny zawsze lubiły czytać o modzie i urodzie, “Express Wieczorny” – bo ta popołudniówka to była jedyna w PRL-u gazeta o charakterze bulwarówki, no i tygodnik “Razem” – bo choć w całokształcie był beznadziejny, to na ostatniej stronie z nagłówkiem ” Osobno” publikował zdjęcie nagiej dziewczyny… Niełatwo było też dostać “Politykę”.
W kioskach sprzedawano również niezwykle popularne serie komiksów, a to o kapitanie Żbiku, a to o kapitanie Klossie, czy Janosiku.
Tak więc Polacy czytali, ale bądźmy szczerzy – kolejka na naszym zdjęciu stoi jednak z nadzieją, że do kiosku rzucili właśnie nie tyle “Politykę”, ale szampon, żyletki, a może nawet papier toaletowy?! W pewnym okresie przy zakupie tego ostatniego ważne były pokwitowania z punktów skupu makulatury – uprawniało do zakupu. Przelicznik – 1 rolka za kilogram makulatury.
Ja tam wódki nie lubię. Najwyżej wino importowane…
Mamy już bułeczki, coś do nich, herbatę, gazetę do poczytania, kupiliśmy makaron na obiad… No to może butelka białego wina do tego makronu? Stajemy w “ogonku” do monopolowego? A jakże…
Tyle że – nie ukrywajmy – w kolejce nie stało się jednak po żadne wino. Czy to białe, czy czerwone. Stało się po prostu po wódkę. Czemu nie po wino? Cóż, tu jak znalazł będzie słynna anegdota o Napoleonie. Otóż pewnego dnia przejeżdżając (już jako cesarz) przez małe francuskie miasteczko, zapytał, dlaczego nie oddano salwy armatniej na jego cześć. Skrajnie zdenerwowany małomiasteczkowy oficjel odpowiada: „Powodów jest ze dwadzieścia. Po pierwsze nie mamy armat…”. „Dziękuje, to pierwsze wystarczy” odpowiedział na to Napoleon, ówczesny mistrz ciętej riposty.
Nie staliśmy po wino, bo “rzucali” je od wielkiego dzwonu. I tu mamy na myśli te wina, o których mówił w “Samych swoich” Zenek Adamiec: “Ja tam wódki nie lubię. Najwyżej wino importowane”. Owe wina importowane to była w PRL-u wyższa półka alkoholi, choć w porównaniu z dostępnymi dzisiaj markami i gatunkami ich smak był raczej podławy. Importowane były z krajów bloku wschodniego, głównie z Węgier (sławna Egri bikavér – „egerska bycza krew”), czasami z Rumunii, czy Jugosławii. A podłe były, bo mimo winiarskiej tradycji tych krajów centralnie planowana gospodarka sprawiała, że wino wytwarzane było szybko, tanio i przede wszystkim bez zachowania klasycznych winiarskich i receptur, i procedur.
A skoro o taniości mowa, to jeszcze były, dzisiaj mające status kultowych, wina, o których mówiło się, że “tanie wino jest dobre, bo jest dobre i tanie”. To sławetne siara, żur, alpaga, jabol, czar PGR-u. Jednym słowem – krajowe wina owocowe, produkt tylko dla odważnych. Zarówno ich skład, jak i zawartość alkoholu były tajemnicą! Ba, nie tylko dla konsumentów, ale i dla samych… wytwórców. Ci ostatni pisali np., że zawartość alkoholu jest “w przedziale 8 – 15 proc.”. Powiedzenie, że „wino im starsze, tym lepsze” do jaboli się nie odnosiło, bo na ich etykiecie podawano termin przydatności do spożycia. Alpaga im była starsza, tym paskudniejsza….
Stajemy więc po prostu po wódkę. Podobnie jak w przypadku win były dwie kategorie – importowane i krajowe, tak wódka dzieliła się też na dwa rodzaje: czystą (białą) i kolorową.
Białej było kilka marek, chwalono “żytko” (pamiętacie jak w “Czterdziestolatku” inżynier Nowowiejska piła właśnie “żytko” podczas wizyty u niej zmieszanego inżyniera Karwowskiego?), czyli “Żytnią” i “Wyborową”, gardzono “Czystą” i “Stołową”. Luksusem pod koniec lat 70. była pierwsza wódka premium, czyli Polonaise. Można ją było kupić wyłącznie za dolary. Dzięki niej nie ginęła w narodzie znajomość literatury romantycznej, bo przy otwarciu flaszki cytowano często słowa wieszcza Adama: “Poloneza czas zacząć!”….
Czystą spożywali przede wszystkim mężczyźni. Panie stawiały na tzw. wódki gatunkowe, czyli kolorowe. Były łagodniejsze niż czyste, a poza tym zdecydowanie lepiej prezentowały się w kieliszku, o barku nie mówiąc. “Jabłecznik”, “Soplica”, “Polish Cherry” (wiśniówka), czy „Jarzębiak” stanowiły namiastkę zachodniego luksusu, znanego w PRL-u głównie z filmów ze “zgniłego Zachodu”, o którym musieliśmy wszak pamiętać, “żeby plusy nie przesłoniły nam minusów”!
W tej kolejce (podobnie jak w wielu innych, najczęściej po meble czy sprzęt RTV i AGD) mogliśmy się natknąć na „listę kolejkową” („listę społeczną”). Spisywano na niej nazwiska stojących. Co pewien czas je odczytywano. Kogo podczas tego swoistego “sprawdzania obecności” zabrakło, był eliminowany z “ogonka”.
To na kanwie tych list powstała wypowiedź klienta stojące go w kolejce w filmie Barei “Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?”. Kiedy inny kolejkowicz zwraca mu uwagę, że w niej niej stał, ten ripostuje: „Panie, wsiądzie pan w 125, dojedzie na plac Zamkowy. Tam jest kolumna Zygmunta. Pójdzie pan i mu powie: Pan tu nie stał!”…
Seta i galareta, czyli lorneta z meduzą
Uff, kupujemy więc dla nas “żytnią”, dla żony “Polish Cherry” i pędzimy do domu, bo od tego stania już nas nogi potwornie bolą…
Po drodze szybko spoglądamy jeszcze na sklepowe witryny, na wywieszone na nich kartki typu “Z powodu oczekiwania na dostawę towaru sklep nieczynny do odwołania”.
Na zdjęciach autorstwa Edwarda Niczypora mamy też kilka oleśnickich tablic informacyjnych. Dowiadujemy się, że “artykuły pogrzebowe” można było kupić tylko wtedy, kiedy okazało się akt zgonu. No a młode małżeństwa miały pewne preferencje w zakupach. I dobrze, że kiedy staliśmy w kolejce do monopolowego nie zaskoczyła nas nagle kartka: “Zakaz sprzedaży napojów alkoholowych do odwołania”.
To był wtedy cios… No bo jak można było przetrwać PRL bez jednego głębszego? Czyli pięćdziesiątki lub setki wódki. Ta ostatnia w Polsce Ludowej nazywana była “lornetą”. A dodajmy, że w restauracji (wtedy używano jednak powszechnie określenia “knajpa”) do każdej kolejki alkoholu obowiązkowa była zakąska. Dlatego zamawiano “lornetę z meduzą”, czyli setkę z galaretą z wieprzowych nóżek.
Ale restauracyjno-barowe wspominki z okresu, kiedy budowaliśmy socjalizm, to już zupełnie inna historia. Notabene potem się okazało, że żadnego socjalizmu nie było.
Mógł więc powstać kolejny żart: “Socjalizmu nie było? Ale mnie oszukali! Tyle składek na marne”…
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS