Pentagon i dowódcy jednostek rozlokowanych wokół stolicy z przerażeniem czekają, co prezydent zrobi w ostatnich dniach urzędowania. Choć mobilizacja armii jest mało prawdopodobna, wojskowi musieli się przygotować. Powstały także plany interwencji na wypadek wybuchu przemocy podczas inauguracji Joe Bidena czy w okresie przejściowym. Jeden z generałów anonimowo powiedział „Newsweekowi”, że przygotowania prowadzone są bez wiedzy Białego Domu i wiernych Trumpowi urzędników Departamentu Obrony.
Czytaj także: Tomasz Lis: Agonia nieszczęsnej prezydentury Trumpa zaczyna się powoli przeistaczać w agonię demokracji
Gniew wodza
– Jestem związany z wojskiem od ponad 40 lat i nigdy nie słyszałem tego typu dyskusji, bo nie istniało podobne zagrożenie – podkreśla nasz rozmówca. Sześciu innych wysokich oficerów zapewniło, że szansa, by żołnierze służby czynnej włączyli się do jakiejkolwiek próby unieważnienia wyborów, jest zerowa. Boją się innego obrotu sytuacji – armia może zostać wciągnięta w uliczne zamieszki, jeśli Trump odwoła się do pomocy prawicowych organizacji paramilitarnych.
– Z powodu pandemii koronawirusa prezydent uzyskał nadzwyczajne prerorogatywy – zauważa inny generał. – Jeśli dalej będzie słuchał najbardziej radykalnych spośród doradców, może nabrać przekonania, że dysponuje nieograniczoną władzą i stoi ponad prawem. Przy czym stan wojenny to niewłaściwe określenie. Wymagałby zaangażowania grupy posłusznych mu wojskowych, a taka nie istnieje.
„Siły Zbrojne Stanów Zjednoczonych nie odegrają żadnej roli przy ustalaniu wyniku wyborów prezydenckich” – oświadczyli w ubiegłym tygodniu sekretarz armii Ryan McCarthy i szef sztabu tejże generał James McConville. W podobnym tonie odpowiadali na pytania „Newsweeka” przedstawiciele Pentagonu, odmawiając zarazem wszelkich informacji dotyczących zaangażowania w przypadku powyborczych zamieszek czy stanu wojennego. Skierowali nas do kancelarii prezydenta, która też przemilczała prośby o wyjaśnienie.
Wszyscy uchylający rąbka tajemnicy oficerowie zażądali pełnej anonimowości, by nie narażać się na gniew wodza naczelnego. Obawiali się również, że w obliczu jawnej niechęci ze strony sztabowców – by zademonstrować swoją władzę – mógłby podjąć groźne decyzje, które inaczej zostałyby w sferze rojeń: ogłosić stan wojenny, nakazać skonfiskowanie maszyn do liczenia głosów, wprowadzić żołnierzy na Kapitol, by kongresmeni nie mogli ratyfikować raportu Kolegium Elektorów.
– Bardzo trudno przewidzieć, co zrobi prezydent – spekuluje jeden z byłych szefów Dowództwa Operacji Sił Lądowych USA Północ (US Army North, USNORTHCOM). – Jestem przekonany, że kadra oficerska służby czynnej nie straci głowy, szaleństwo nie ma precedensu, a rozwój sytuacji bardzo trudno przewidzieć. Dodajmy, że NORTHCOM powołano 25 kwietnia 2002 roku za zgodą George’a W. Busha w celu ochrony terytorium kraju, działań zbrojnych na obszarze Meksyku, Kanady, Karaibów i wód przybrzeżnych o szerokości 500 mil morskich (930 km), a także wspierania władz Stanów Zjednoczonych.
Żołnierze najchętniej trzymaliby się z dala od polityki, ale wyzwanie rzucił im były doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego a zarazem ułaskawiony na mocy prezydenckiego prawa łaski przestępca Michael Flynn, podsuwając Trumpowi koncept zarządzenia „limitowanego stanu wojennego” czyli skonfiskowania kart wyborczych i powtórzenia – pod kontrolą armii – głosowania w stanach, które opowiedziały się za demokratą Joe Bidenem.
Zwykli ludzie nie mają pojęcia
„Prezydent jest przygotowany na każdą opcję, bo nie możemy pozwolić, by przeprowadzone z rażącym naruszeniem zasad wybory przesądziły o tym, kto rządzi krajem” – stwierdził Flynn na antenie ultraprawiocowego kanału Newsmax. Jego wypowiedź potępiły publicznie dziesiątki kolegów, m.in. pułkownik Lawrence Wilkerson (dawny szef kancelarii sekretarza obrony Colina Powella), który stwierdził, że „Flynn przynosi hańbę mundurowi”.
Trumpowi się spodobało. Zaprosił eksdoradcę do Białego Domu, by omówić szczegóły ewentualnej akcji militarnej. Pentagon odciął się od spotkania podobnie jak sztabowcy. Przy czym nasi eksperci zwracają uwagę, że prezydent już wiosną, w przeddzień wprowadzenia stanu zagrożenia sanitarnego, ostrzegał: „Moja funkcja daje prawo robienia rzeczy, o których zwykli ludzie nie mają pojęcia.” Oparł się wówczas na trzech aktach normatywnych.
Ustawa o zdrowiu publicznym (Public Health Service Act) z roku 1944 umożliwia głowie państwa wprowadzenie ogólnokrajowej kwarantanny. Ustawa Stafforda – zarządzanie i znoszenie lokalnego stanu nadzwyczajnego bez zgody gubernatora, jeśli odpowiedzialność za pomoc dla ofiar kataklizmu spoczywa na rządzie federalnym. Żadna nie wspomina o udziale wojska. Co innego ustawa o zagrożeniach dla bezpieczeństwa kraju (National Emergencies Act).
George W. Bush wykorzystał ją po zamachach 11 września. Barack Obama 1 kwietnia 2015 r. ogłosił zagrożenie dla amerykańskiej cyberprzestrzeni, i decyzja nadal obowiązuje. Obaj sami sprecyzowali, jakie uprawnienia przyznają agencjom rządowym i sobie: chodziło głównie o transfer funduszy. Trump wykorzystał wprowadzone przez siebie 15 lutego 2020 r. zagrożenie dla granic państwa, by brać pieniądze z budżetu armii na stawianie muru. Niestety prawdą jest, że przysługuje mu „prawo robienia rzeczy, o których zwykli ludzie nie mają pojęcia”.
Po wybuchu pandemii doradcy wojskowi i polityczni dokładnie poinformowali prezydenta o nadzwyczajnych prerogatywach. Niektóre wynikają z trzech ściśle tajnych planów, o których „Newsweek” donosił jako pierwszy na początku kwietnia: CONPLAN 3400 (obrona terytorium kraju przed wojskami wroga), CONPLAN 3500 (militarne wspomaganie władz w sytuacjach zagrożenia niewywołanego atakiem zewnętrznym), CONPLAN 3600 (operacje w rejonie stołecznym związane z kontynuacją władzy).
Zobacz również: Według Baracka Obamy Trump to produkt rasizmu i pogoni mediów za kasą
Kolejne uprawnienia zawarte są w Dokumentacji Awaryjnych Działań Prezydenta (Presidential Emergency Action Documents, PEADs). Zaczęła ona powstawać w najmroczniejszym okresie zimnej wojny, zawiera dekrety, proklamacje, rozkazy, projekty ustaw gotowe do wniesienia pod natychmiastowe głosowanie Kongresu, hasła uruchamiające procedury bezpieczeństwa poszczególnych departamentów, a przechowywane w tej samej teczce, co kody, które umożliwiają odpalenie rakiet jądrowych. Wskutek pandemii zrewidowano zastosowanie PEADs, uwzględniając możliwość załamania się porządku publicznego na wielką skalę w sytuacjach innych, niż konflikt międzynarodowy czy zamachy terrorystyczne.
Drobiazgowy i niejednoznaczny
Konkrety dotyczące zadań wojska na wypadek sytuacji kryzysowych zawiera Dyrektywa 20. Stanowi, że sekretarz obrony przejmie władzę w razie całkowitego rozprzężenia rządu federalnego i administracji stanowych, a ponadto „zbrojnego powstania, zamieszek, działań wywrotowych czy spisku przeciw konstytucyjnej władzy, które uniemożliwiłyby wykonywanie prawa stanowego i państwowego”.
Dotychczas zakładano, że dyrektywa wejdzie w życie po atakach z użyciem broni masowego rażenia. Armia nie musiałaby wówczas czekać na rozkazy. Po prostu wdrażałaby gotowe instrukcje autoryzowane już przez prezydenta i uprawomocnione dekretem prokuratora generalnego. De facto równałoby się to delegowaniu prerogatyw władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej na wojsko.
Pytanie brzmi czy wybuch walk ulicznych w wielkiej metropolii jest równie groźny jak eksplozja ładunku jądrowego. Według okólników Departamentu Obrony dowódcy armii mają prawo podejmować akcje na własną rękę, gdy „ukonstytuowane władze nie potrafią sprostać obowiązkom”. Konkretne okoliczności to między innymi „nieoczekiwane zakłócenia porządku publicznego na dużą skalę powodujące ofiary śmiertelne i zniszczenie mienia”.
Wytyczne Kolegium Połączonych Sztabów z października 2018 r. umożliwiają wówczas podjęcie „tymczasowej akcji ratunkowo-zapobiegawczej bez rozkazu prezydenta i zgody administracji lokalnych”. Innymi słowy stan wojenny może wprowadzić dowódca NORTHCOM, a nawet generałowie niżsi rangą sprawujący pieczę nad określonymi regionami.
Prawnik z Departamentu Sprawiedliwości, który brał udział w przeglądzie PAEDs nie sądzi, by Dyrektywę 20 dało się zastosować z powodu domniemanych czy faktycznych fałszerstw wyborczych. Ale furtkę otwiera Trumpowi inny dokument tak tajny, że nasz informator odmówił podania jego nazwy. Umożliwia ogłoszenie „nieograniczonego zagrożenia dla całego kraju” w przypadkach ataku zewnętrznego, klęski żywiołowej bądź technologicznej, a także „innych niebezpieczeństw”.
– Jest równocześnie drobiazgowy i niejednoznaczny – powiada prawnik. – Wprowadzenie stanu wojennego stanowi prerogatywę rządu wynikającą z potrzeby chwili, a nie litery prawa. Nie oznacza automatycznego przekazania władzy administracji wojskowej, lecz zawieszenie konstytucyjnych przywilejów obywateli (habeas corpus) i jurysdykcji sądów powszechnych. Innymi słowy przestaje obowiązywać normalne prawo. Z drugiej strony stan wojenny mógłby zarządzić komendant okręgu stołecznego, gdyby administracja cywilna kompletnie przestała funkcjonować.
Trump nie jest prawnikiem i nie słynie z bystrości umysłu czy zamiłowania do szczegółowych analiz. Dlatego nawiększe zagrożenie stanowi obecnie sam fakt istnienia PAEGs. Prezydent uważa, że przysługują mu nadzwyczajne prawa, został oszukany przez państwo w państwie, które „ukradło zwycięstwo”, więc przed 20 stycznia może sięgnąć po środki, których boją się oficerowie służby czynnej. Nigdy nie słyszałem, by tak wielu i z równym niepokojem podkreślało, że ich najświętszy obowiązek to wierność wobec konstytucji, a nie ślepe wykonywanie rozkazów.
Tłumaczenie Piotr Milewski.
Czytaj też: Nawet sojusznicy Trumpa mówią, że wydarzenia w Waszyngtonie to „czysty rozbój”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS