Chciałem opowiedzieć swoją historię, żeby jakiś inny młody ojciec nie popełnił moich błędów — mówi pan Eugeniusz. — Kochajcie swoje dzieci, darzcie je szacunkiem, przytulajcie, żebyście nie musieli samotnie spędzać świąt i ostatnich dni swojego życia.
Pan Eugeniusz już za młodu słynął z trudnego charakteru i tego, że jak ktoś powiedział coś nie po jego myśli, to spotykał się z jego ciężką ręką. Był jedynakiem i odziedziczył po rodzicach gospodarstwo. Czuł się zawsze lepszy od innych. Kiedy spodobała mu się córka biednego sąsiada, postanowił się z nią ożenić. — Zosia była piękna i taka skromna — wspomina. — Pogadałem z jej ojcem i ślub był w ciągu kilku miesięcy załatwiony. Nikt się mojej przyszłej żony nie pytał czy się jej podobam i czy chce wyjść za mnie. Byłem dobrą partią, więc uważałem, że powinna się cieszyć, że ją chcę. Po ślubie zamieszkała u mnie, pomagała w gospodarstwie i rodziła dzieci. Nie dbałem o nią, a jak się nie słuchała albo dzieci coś nabroiły to i oberwała czasem. Dzieci też się mnie bały i wolały wykonywać wszystko co im nakazałem. Ciężką rękę miałem i niejednokrotnie oberwały tak, że do szkoły kilka dni nie chodziły.
Pani Zofia starała się chronić dzieci przed ojcem, ale nie zawsze jej się to udawało. Niestety, nie miała gdzie odejść… Bywało, że kiedy stawała w obronie dzieci, mąż wyrzucał ją z domu i musiała nocować w szopie. Wracała do domu, bo dzieci płakały z głodu i zimna. Znosiła wszystko byleby tylko dzieci miały co jeść i gdzie się przespać. Kiedy najstarszy syn skończył 18 lat wyjechał do miasta, znalazł pracę i wykrzyczał ojcu, że już nigdy nie wróci do domu.
— Śmiałem się wtedy, że jeszcze będzie mnie błagał bym go przyjął pod swój dach. Tak się jednak nie stało, wprost przeciwnie, jak tylko jego rodzeństwo było pełnoletnie pomagał im znaleźć stancję i pracę — opowiada pan Eugeniusz. — Wyjechali wszyscy. Dom opustoszał. Jeszcze kilka lat pracowaliśmy na gospodarce, ale potem zaczęło brakować sił, choroby się przyczepiły. Nie dawaliśmy rady. Doczekaliśmy emerytur i sprzedaliśmy gospodarstwo. Kupiliśmy dwa pokoje w bloku i spokojnie zaczęliśmy żyć. Niby razem, a obok siebie. Każde zajmowało się swoimi sprawami, miało oddzielne pokoje, tylko w kuchni się spotykaliśmy. Żona rozmawiała z dziećmi przez telefon, czasem ich odwiedzała, ja nie potrzebowałem dzieci czy wnuków do szczęścia. Byłem na nich obrażony i nie zamierzałem pierwszy wyciągać ręki na zgodę…
W 2012 roku okazało się, że pani Zofia jest poważnie chora. Początkowo nowotwór lekarze zwalczali chemią, naświetlaniami, ostatecznie poddali się. Kiedy kobieta leżała w szpitalu, dzieci i wnuki odwiedzały ją codziennie. Ostatnie dni pani Zofia spędziła w domu, córka opiekowała się nią i całe dnie spędzała przy jej łóżku. Synowie też przychodzili. Pan Eugeniusz jednak nie rozmawiał z nimi. — Siadałem przy łóżku żony i trzymałem ją za rękę — wspomina. — Nie wierzyłem, że choroba może ją zabrać tak szybko. Dopiero w obliczu jej śmierci zrozumiałem, że źle ją traktowałem… I to, że nie była ze mną szczęśliwa. Był listopad, kiedy odeszła. Po stypie przyjechaliśmy do domu i wtedy jeden z synów wykrzyczał mi swój cały ból. Urażony wyrzuciłem go z domu, za nim poszła reszta dzieci. Zostałem sam. Byłem zbyt dumny, żeby kogoś prosić czy przepraszać.
Jakoś sobie radziłem, nauczyłem się zmywać, prać, ugotować coś do jedzenia. Najgorsze jednak były święta. Widziałem szczęśliwych ludzi, rodziny odwiedzające bliskich, słyszałem za ścianą śpiew kolęd. Ja siedziałem tępo wpatrując się w ekran przy kupnych pierogach i barszczu z torebki. Czasem nie oglądałem nawet telewizji, bo wszędzie panowała radość. Bolało mnie to, ale udawałem, że mnie to nie obchodzi. Do czasu kiedy choroba odebrała mi sprawność w rękach i nogach… Dziś nie jestem w stanie sam zrobić sobie kanapki czy przygotować herbaty… Najgorsze jest to, że mieszkam na trzecim piętrze bez windy.
Pan Eugeniusz postanowił, że zadzwoni do dzieci. Uważał, że mają obowiązek zaopiekować się starym ojcem. Niestety, piątka dzieci stwierdziła, że jego los jest im obojętny.
— Po tych krótkich rozmowach dotarło do mnie, że moje dzieci mnie nienawidzą… ale zrozumiałem, że mają powód — mówi. — Nigdy nie byłem dobrym ojcem, nie dbałem o swoich najbliższych, nie okazywałem żadnych uczuć, nigdy nie przytuliłem żadnego z dzieci, nie pamiętałem o ich urodzinach. Nie interesowałem się ich życiem, kiedy byli już samodzielni i praktycznie nie znałem ich rodzin, swoich wnuków. Choć mieszkają blisko mnie, są obcymi ludźmi. Zrozumiałem, że nie zasłużyłem na ich miłość i pomoc. Kiedy zaoferowałem jednemu synowi, że przepiszę swoje mieszkanie w zamian za opiekę, powiedział mi, że nic nie chce. Wykrzyczał mi, że on chciałby mieć prawdziwego ojca, wtedy, gdy on go potrzebował… Pieniędzmi win swoich nie odkupię. W samotności człowiek ma wiele czasu na przemyślenie swojego postępowania. Kiedy patrzę przez okno jak dzieci z ojcami wychodzą do szkoły czy na zakupy, w niedzielę do kościoła to i łza mi poleci… Ja nigdy nie trzymałem za rękę swoich dzieci. Teraz czasu już nie cofnę… Byłem złym ojcem…
Jedna z córek pana Eugeniusza przyjeżdża do mężczyzny dwa razy w tygodniu, sprząta mu, pierze, robi zakupy i przygotowuje jedzenie na kilka dni. Choć ma duży dom nie chce zabrać ojca do siebie. — Wiem, że robi to z poczucia obowiązku, nie z miłości do ojca — mówi mężczyzna. — Gdybym mógł cofnąć czas… Dziś wiem, że skrzywdziłem wielu ludzi i na starość nie zasłużyłem na szacunek dzieci. Nie zasługuję na przebaczenie… Byłem głupcem i straciłem to, co najważniejsze w życiu — rodzinę. Chciałem opowiedzieć swoją historię, aby jakiś inny młody ojciec nie popełnił moich błędów. Kochajcie swoje dzieci, darzcie je szacunkiem, przytulajcie, żebyście nie musieli samotnie spędzać świąt i ostatnich dni swojego życia. Ja przez swoją głupotę od lat nie miałem z kim połamać się opłatkiem…
Joanna Karzyńska
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS