W niecodzienną podróż do przeszłości zabrał lubinian Romuald Łuczyński, przedstawiając swoją książkę o regionalnej gastronomii w czasach PRL. Na autorskim spotkaniu w ratuszu można było posłuchać historii z czasów, gdy w barach i restauracjach brakowało sztućców, a na ziemniaki z kefirem w menu trzeba było mieć zgodę… ministra.
Romuald Łuczyński historią gastronomii naszego regionu zajmuje się od dawna. Pierwsze dwie książki poświęcił lokalom wrocławskim. Potem legnickie Collegium Witelona zaproponowało, by ponownie zajął się tym tematem, ale już w odniesieniu do Zagłębia Miedziowego. Rezultatem jest książka, którą dziś można kupić m.in. w Infopunkcie Muzeum Historycznego w Lubinie. Muzeum zaprosiło regionalistę także na spotkanie z lubinianami.
Okazuje się, że nasz subregion pod względem realiów gastronomii nie odbiegał od innych części Dolnego Śląska, a nawet kraju. Powód jest prosty: o tym, jak działały bary, restauracje i inne lokalne decydowała ściśle scentralizowana gospodarka nakazowo-rozdzielcza.
– To były czasy, w których niewiele można było zrobić na własną rękę – ostateczne decyzje zapadały w Warszawie – wyjaśnia autor książki „Gastronomia w Legnicko-Głogowskim Okręgu Miedziowym w latach 1945 – 1981” i opisuje jeden z absurdów tamtych lat: – W jednym z barów mlecznych klienci chcieli zamawiać kefir z ziemniakami. Jednak kierownik baru rozkładał ręce: miał w sprzedaży osobno kefir i ziemniaki jako dodatek do dań mięsnych. Nie mógł sam podjąć decyzji o sprzedaży dwóch rzeczy w osobnym zestawie. Gdy prośby klientów nie ustawały, wystąpił o pozwolenie, przechodząc przez całą biurokratyczną ścieżkę – od dyrekcji barów mlecznych aż po ministerstwo w Warszawie! Odpowiedź dostał po ponad miesiącu – opowiada Romuald Łuczyński.
Współczesnym klientom barów i restauracji trudno może przyjść wyobrażenie sobie, że wielce deficytowym towarem bywały sztućce, szklanki czy nawet solniczki.
– Brak sztućców w barach często wynikał z tego, że goście po prostu je kradli, bo w sklepach także ich brakowało – opisuje historyk. – Czas oczekiwania na posiłek wydłużał się zatem, bo personel musiał umyć tę ograniczoną liczbę naczyń i sztućców. W dodatku często robił to w zimnej wodzie – bo ciepłej nie było – i jedynej dostępnej balii.
Kelnerzy podawali sól na talerzykach, aby uniknąć kradzieży całej solniczki. Nie była wymieniana po każdym posiłku, zdarzało się więc, że gość otrzymywał porcję przyprawy po poprzednim kliencie, który zdążył w niej zostawić na przykład resztki jajecznicy z widelca. Plusem było to, że sól jako dodatek była wliczona w cenę potrawy. Za pieprz czy maggi trzeba było dopłacić…
Nie zabrakło również wspomnień o zapleczu, które często pozostawiało wiele do życzenia. W niektórych miejscach brak podstawowej higieny sprawiał, że myszy i szczury swobodnie poruszały się po sali. Opowiadając o jednym z lubińskich lokali Romuald Łuczyński wspomina, że problem dziur w podłodze rozwiązano kładąc cegły, co miało odstraszyć nieproszonych gości.
Historia barów mlecznych, także w Zagłębiu Miedziowym, była również pełna sprzeczności. Chociaż z założenia, a w efekcie i z nazwy, miały one oferować tanie, proste jedzenie – głównie dania jarskie – to w rzeczywistości w menu widniały potrawy mięsne i piwo, podczas gdy typowych mlecznych produktów, jak kefir czy maślanka, często brakowało.
– Ciekawostką może być też to, że ówczesne władze Lubina długo opierały się przed otwieraniem barów mlecznych, uznając, że mieszkańcy i tak mają dostęp do podstawowych dań w innych lokalach – dodaje Romuald Łuczyński.
Uczestnicy wczorajszego spotkania z nim wrócili zatem do domu z porcją zabawnych anegdot. Dziesięcioro z nich dodatkowo wylosowało bezpłatne egzemplarze książki.
Publikację o naszej regionalnej gastronomii można kupić w ratuszowym Infopunkcie.
Fot. Joanna Dziubek
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS