Adrian Gula nie jest Peterem Hyballą ani nie ma jego przywar – to widać już na pierwszy rzut oka. To jeden z powodów, dla których nie chcemy rzucać pochopnych wniosków odnośnie do startu jego drużyny. Kolejnym jest wszystko to, co wydarzyło się latem w Wiśle Kraków, bo biorąc pod uwagę nasze przewidywania przedsezonowe – poparte ruchami, które świetnie wyglądają na papierze – Wisła była naszym kandydatem do największego oczarowania rundy. To jednak tylko teoria. Praktyka? Początek w wykonaniu „Białej Gwiazdy” jest – nazwijmy to delikatnie – niezbyt ekskluzywny.
Mecz z Zagłębiem w pierwszej kolejce wyglądał oczywiście świetnie. Ale potem Wisła stała się… dokładnie taką drużyną, jaką była w poprzednich latach. Niby jest w stanie zagrozić każdemu, ale na końcu zawsze jej czegoś brakuje. Dziś ze Stalą Mielec zaprezentowała całe spektrum swoich kłopotów – niby momentami było nieźle, czasem nawet dobrze, a jednak coś w tej drużynie zgasło i wraca z Mielca bez jakiegokolwiek punktu.
Tym samym Stal rewanżuje się za ostatni oficjalny mecz tych drużyn na podkarpackiej ziemi. Być może pamiętacie – jeszcze za trenera Skowronka wiślacy wygrali w Mielcu aż 6:0, co przez moment wlało nadzieję w serca krakowskich kibiców, a ostatecznie okazało się jaskółką, która wiosny bynajmniej nie uczyniła.
Kurczę, dziwny to był mecz. Pierwsza połowa należała do Wisły. Pokusilibyśmy się nawet o impresję, że gol dla krakowskiej ekipy wydawał się kwestią czasu. Sytuacje palił Skravka (trzy spalone przy ciekawych akcjach…), Yeboah chciał zrobić powtórkę strzału sprzed tygodnia (co przeczytał Strączek), Kliment wyszedł do prostopadłej piłki, lecz nie miał komu podać, więc strzelił z ostrego kąta (znów bez problemów bramkarz Stali).
Wyglądało to obiecująco, Stal zdawała się grać na pałę drugą piłką – oczywiście nie przynosiło to rezultatu – i czekać na indywidualne zrywy. I się doczekała. Mak świetnie strzelił z wolnego i Kieszek zbił to na poprzeczkę, ale już Kolew strzałem z woleja – na rany Chrystusa, to naprawdę był on?! – otworzył wynik. Bułgar trochę zamknął usta krytykom (czyli także i nam), bo była to bramka naprawdę przepięknej urody. Stal miała jeszcze sporą okazję przy rzucie rożnym, gdy Gruszkowski nieświadomie zgrał piłkę do de Amo – Hiszpan strzelił jednak wzdłuż bramki, nie miało to większego sensu. Mamy nadzieję, że czujecie klimat – w pierwszej odsłonie przewaga optyczna po stronie Wisły, ale to Stal wyprowadzała groźniejsze ciosy.
Wisła zareagowała po przerwie błyskawicznie. Podejrzewamy swoją drogą, że w szatni mogło być gorąco, skoro na drugą połowę weszli od razu Błaszczykowski, Młyński i Forbes (za Hugiego, Kuveljicia i Yeboaha). Na gola wiślacy czekali ledwie dwie minuty – perfekcyjne dośrodkowanie pomiędzy Matrasa i Flisa dograł Hanousek, Kliment wyskoczył jak trzeba (w przeciwieństwie do Matrasa, który miał najbliżej do piłki) i zapakował do siatki. Gol, którego nie da się nie docenić – wszystko w tej akcji zagrało, jak należy.
Byliśmy prawie pewni, że Wisła pójdzie za ciosem. Tymczasem po pięciu minutach Stal… niemalże skopiowała jej akcję bramkową.
No naprawdę – wszystko przy tym golu było takie samo, jak przy trafieniu Wisły. Rozprowadzenie akcji? Podobne. Wrzutka Getingera? Identyczna, czyste crtl+c+ ctrl+v, także między dwóch stoperów Wisły. Uderzenie Maka? Również w tym samym stylu, zresztą pomocnik mielczan – podobnie jak Kliment – wykorzystał niefrasobliwość obrońcy (w tym przypadku Frydrycha), który nie pokusił się o skuteczne przerwanie akcji. Wypisz-wymaluj to samo, co zagrała Wisła.
Wisła, która po tej bramce… zgłupiała? Sami nie wiemy, czy to wiślakom nagle zabrakło energii, czy to Stal otrzymała taki zastrzyk pewności siebie, że mecz w jednym momencie zaczął wyglądać zupełnie inaczej. Od momentu gola na 2:1 piłkarze Guli bili głową w mur.
Gruszkowski coś tam spróbował z dystansu, strzały Skvarki i Frydrycha były blokowane, no generalnie niewiele Wisła zrobiła od 53. minuty, by podnieść z boiska choćby punkt. Stal za to była totalnie upierdliwa – albo grała na czas, albo chciała jak najwięcej utrzymywać się przy piłce, próbując przy tym atakować. Widać było po zawodnikach z Mielca sporą pewność siebie – a tę zbudowały dopiero wydarzenia boiskowe.
Nie, nie było to łatwe, lekkie i przyjemne zwycięstwo Stali. Ale brawa za ten mecz, bo wytrwali aż do końca broniąc korzystnego rezultatu. Fakty są na dziś takie, że będący największym przegranym letniego okienka klub z Mielca ma tyle samo punktów co potencjalnie największy wygrany – czyli Wisła. I wszystko dzięki temu, że Stal splagiatowała gola krakowskiego zespołu. Ale to żaden zarzut – zabicie przeciwnika jego własną bronią to przecież szczyty zręczności bitewnej.
Fot. FotoPyK
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS