Najpierw przesłuchania, potem wyczerpujące próby i ciężka praca, wreszcie sceniczny debiut i to, rzec można, podwójny. Świdniczanin Mateusz Kulczyński wystąpił w operze „Czarodziejski flet” uznawanej za jedno z najwybitniejszych arcydzieł Wolfganga Amadeusza Mozarta, a tym samym spełnił swoje wielkie artystyczne marzenie. Koniecznie trzeba dodać, że na scenie pojawił się w jednej z głównych ról – Papageno, czyli Ptasznika Królowej Nocy. Ale po kolei…
Kiedy we wrześniu ubiegłego roku rozmawiałam z Mateuszem, studentem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, wspomniał, że przygotowuje się do pewnego dużego projektu, ale więcej zdradzić nie chciał. Jak się okazało, czekał na przesłuchania do „Czarodziejskiego fletu”.
– Projekty były dwa – wyjaśnia Mateusz Kulczyński. – Najpierw uczestniczyłem w przesłuchaniach do produkcji, w której wzięli udział studenci wydziału wokalno-aktorskiego mojej uczelni. Długo przygotowywałem rolę, bo postać Papageno ma bardzo obszerne partie. Poza śpiewem ważne były oczywiście gra aktorska, odkrywanie postaci, sytuacje ansamblowe. Udało się i dołączyłem do jednej z obsad. Pierwsza wystąpiła w Filharmonii Sudeckiej w Wałbrzychu, druga, czyli moja, w Terminalu Kultury na Gocławiu w Warszawie. Przed premierą byłem bardzo zestresowany, jeszcze nigdy czegoś takiego nie czułem. Za kulisami chodziłem w tę i z powrotem, ciągle pytałem czy wszystko jest gotowe, czy jestem przygotowany, czy wszystko mam. Wcześniej dużo występowałem, ale twierdzę, że stres rośnie z człowiekiem i ze mną tak właśnie jest. Na szczęście w momencie wyjścia na scenę udaje się go opanować. Występ jako Papageno w „Czarodziejskim flecie” był moim marzeniem już od kilku lat, a teraz udało się je spełnić. Debiut w tej roli stanowił wielką frajdę, ale także ogromne wyzwanie, sprawdzenie w praktyce umiejętności, które nabywałem przez ostatnie 5 lat.
W styczniu, również na uczelni, odbyły się przesłuchania do wrześniowej produkcji, która miała zostać wystawiona w pałacu w Nieborowie. Po poprzednich przesłuchaniach wiedziałem, że pewne rzeczy mogłem zrobić lepiej. Jestem perfekcjonistą i po każdym występie niby się cieszę, ale zawsze znajdę coś do poprawy. Te drugie przesłuchania były więc świetną okazją do ulepszenia roli. Kiedy dowiedziałem się, że wystąpię w Nieborowie, byłem niesamowicie szczęśliwy, ale nie ukrywam, że wiązało się to też z ogromnym stresem. W tej produkcji mieli wystąpić zawodowi artyści, którzy na co dzień śpiewają w operach. Przed pierwszą próbą byłem niemal tak zestresowany, jak przed wyjściem na scenę.
– Zanim porozmawiamy o tej drugiej produkcji, która niewątpliwie miała o wiele większy rozmach niż uczelniany projekt, powiedz czy do przesłuchań i roli Ptasznika Królowej Nocy przygotowywałeś się w jakiś szczególny sposób?
– W przygotowaniu postaci bardzo pomogła mi moja Pani Profesor, prof. dr hab. Ewa Iżykowska-Lipińska, z którą opracowałem partie wokalnie, ale także dostałem mnóstwo wskazówek aktorskich. Ja sam słuchałem różnych nagrań operowych tej postaci, by zapoznać się ze stylem, chociaż nie zamierzałem go kopiować. Podpatrywałem też jak zachowują się ptaki w naturalnym środowisku, obserwowałem ich ruchy. Miałem wejść w rolę Papageno, który chwyta te zwierzęta, więc musiałem przejąć pewne ich zachowania, by łatwiej wpadały w moją pułapkę. Nie mogłem się jednak skupiać tylko na grze aktorskiej, bo przecież śpiew też jest tu ważny. Trzeba było połączyć te dwie rzeczy tak, by współgrały ze sobą.
– Trzeba dodać, że arie śpiewane były po niemiecku.
– Uczyłem się tego języka w szkole, dwa ostatnie lata liceum w wersji rozszerzonej, więc nie stanowiło to problemu. Na I roku studiów mieliśmy też przedmiot fonetyka języka niemieckiego. Jestem bardzo wyczulony, żeby w językach obcych mówić poprawnie, zachować akcent. Jeśli chodzi o występ w Nieborowie, śpiewaliśmy po niemiecku, ale dialogi wygłaszaliśmy w języku polskim.
– Jak wyglądały próby do tak dużej produkcji?
– W marcu rozpoczęły się próby muzyczne i to było moje pierwsze zetknięcie z zapleczem Teatru Wielkiego Opery Narodowej, bo tam, między innymi, się odbywały. Próby reżyserskie trwały od maja do czerwca. Lipiec mieliśmy wolny, a od sierpnia było bardzo intensywnie, codziennie od godz. 10.00 do 15.00. Od 4 września próby odbywały się już w Nieborowie, abyśmy zapoznali się ze sceną, zobaczyli przestrzeń, sprawdzili akustykę. To był plener, więc musieliśmy się liczyć z tym, że będziemy śpiewać z mikroportami, by dźwięk był ładnie wkomponowany w orkiestrę i słyszalny dla publiczności. Śpiewanie w plenerze wymaga większej koncentracji i skupienia się na własnych odczuciach. W sali warunki takie jak na przykład wilgotność i ruch powietrza są w miarę stałe. W plenerze wiatr zawieje, deszcz popada, w gorący dzień zrobi się sucho, a to wszystko wpływa na głos. Pierwszego dnia prób było takie powietrze, że po pierwszej zwrotce pierwszej arii miałem zupełnie wyschnięte gardło.
Muszę podkreślić, że wspaniale pracowało się z całą ekipą: Martą Kluczyńską, dyrygent i kierownik muzyczną produkcji oraz jej asystentem Jakubem Zwierzem, reżyser Jitką Stokalską i jej asystentką Kamilą Straszyńską, z pianistami-korepetytorami Małgorzatą Szymańską, Volkerem Perpliesem, z choreografką Alisą Makarenko, z solistami, którzy przecież są o wiele bardziej doświadczeni niż ja, zwykły student II roku, i dawali mi wiele wsparcia i merytorycznych wskazówek. W obsadzie znalazły się też osoby, z którymi studiuję albo które znałem wcześniej z różnych kursów – m. in. Julia Pliś, Ania Skobel, Roksana Maciejczuk, Daria Sawczuk, Jacek Szponarski, Bartosz Kieszkowski, więc wspieraliśmy się nawzajem. Miło było mieć ich przy sobie, by wspólnie wszystko przeżywać, porozmawiać, wymienić się doświadczeniami.
– „Żadna z wystawianych dotąd oper na scenie przed pałacem Radziwiłłów w Nieborowie nie przyciągnęła takich tłumów – ponad 2 tys. widzów” – to słowa, które pojawiły się w prasie po premierze. Jak Ci się występowało przed tak ogromną publicznością?
– Kierownik produkcji muzycznej i reżyser od początku miały konkretny pomysł na „Czarodziejski flet” i konsekwentnie go realizowały. Naszym występom towarzyszyły projekcje multimedialne autorstwa Piotra Majewskiego wyświetlane na fasadzie pałacu, tworzące niesamowitą scenografię, dopełnioną przez Elżbietę Tolak. Pogoda dopisała. Nikt jednak nie spodziewał się aż takiej frekwencji. Z oficjalnych danych wynika, że przybyło ponad 2200 osób. Zajęli każde dostępne miejsce – siedzieli nie tylko na przygotowanych krzesłach, ale też na leżakach, na kocach na trawie, stali na murkach. Nigdy nie miałem przyjemności wystąpić przed tak dużą widownią, a tu przecież dodatkowo debiutowałem w ogromnej produkcji. To były naprawdę niesamowite wrażenia i odczucia. Często można spotkać się z opinią, że opera to wymierający gatunek, bo męcząca, dla wybranych, itd. Tymczasem ta produkcja pokazała, że opera nie musi być i nie jest nudna. Tak jak w ogóle muzyka klasyczna zawiera w sobie ogromny ładunek emocjonalny.
– I znowu przytoczę słowa, które można przeczytać na jednym z portali: „Gra aktorska bardzo dobra – świetny Papageno”…
– Jest mi niezmiernie miło, że otrzymałem dobre recenzje. Momentami było naprawdę ciężko, bo, jak wcześniej wspomniałem, to dla mnie zupełnie nowe rzeczy. Trzeba było zrozumieć realia epoki, w jakim nastroju Emanuel Schikaneder pisał libretto, w jakich emocjach powstawała muzyka, jak wszystko rozgrywało się na osi czasu. W operę zostały wplątane tradycje wolnomularskie, więc musiałem zapoznać się z informacjami na ten temat. Jestem zadowolony i szczęśliwy, że udało mi się odnaleźć, że miałem szansę wejść w rolę Papageno, myśleć jak on. W odkryciu postaci pomógł mi też fantastyczny kostium projektu Marii Molendy. Występ w „Czarodziejskim flecie” był niesamowitym doświadczeniem i szkoda, że to tylko jednorazowa produkcja. To jedyny minus tego przedsięwzięcia, ale, z drugiej strony, dzięki temu wspomnienia będą cenniejsze.
– Ostatnie miesiące były dla Ciebie bardzo intensywne, bo pracowałeś nie tylko przy „Czarodziejskim flecie”.
– Oprócz zajęć studenckich, śpiewałem na wielu koncertach i uczestniczyłem w różnych uczelnianych wydarzeniach. Tak naprawdę jednak cały rok żyłem „Czarodziejskim fletem” i bardzo mi przykro, że na razie muszę powiedzieć mu „do zobaczenia”. Wierzę, że jeszcze wrócę do tej opery. Na pewno będę sobie przypominał poszczególne partie Papageno, by nie zapomnieć tego, co udało mi się wypracować wokalnie i aktorsko. A na razie trochę odpocznę, bo był to naprawdę zakręcony rok i nie miałem nawet okazji, by poczuć, że są wakacje. W lecie wyjeżdżałem na obóz artystyczny jako instruktor wokalny, miałem też kurs wokalny w Radziejowicach. Poza tym myślę nad kolejnym projektem. Będzie to duże wydarzenie, ale tradycyjnie na razie nie zdradzę szczegółów. Na pewno już niedługo pojawią się one na moim Instagramie – baritthew – więc zachęcam do śledzenia nowości właśnie tam.
– Życzę więc dobrego odpoczynku, zrealizowania kolejnych planów i spełnienia następnych marzeń. A propos… jest już kolejna postać, którą chciałbyś zagrać?
– Wydaje mi się, że ciekawy byłby Leporello z opery „Don Giovanni” Mozarta. Jest to sługa tytułowego bohatera, ale ma swoje tajemnice. Śpiewałem już jego arię katalogową, w której opowiada o liście podbojów miłosnych Don Giovanniego. Chciałbym sprawdzić, co Leporello ma do przekazania, jaki jest jego cel, zmierzyć się z nim, dodając coś od siebie.
Agnieszka Wójcik-Skiba, fot. Piotr Jamski
Last modified: 28 września, 2023
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS