Na początku wydawało się, że nie będzie tak źle. Klasyczne covidowe objawy, raczej łagodne: bóle mięśni, lekka gorączka, sucho w ustach, chce się pić. Koledzy ze szpitala, lekarze, powiedzieli: „Jedziemy do ciebie”. „Ale ja się nie czuję źle”. „Na wszelki wypadek”.
Przyjechali, popatrzyli po sobie i mówią: „Albo się pakujesz od razu i za dwie godziny jesteś w szpitalu, albo po ciebie przyjeżdżamy karetką”. W szpitalu okazało się, że jest duże odwodnienie. Stan coraz gorszy, wyniki laboratoryjne też. Pierwsza tomografia płuc nie była zła. Druga – tragiczna. Do tego słabnący oddech. Koledzy mówią: „Chyba jednak OIOM”. „Żaden OIOM!”. Bo każdy lekarz wie, co to znaczy, jak się tam ląduje. Znaczy, że można już z niego nie wyjść. A potem podali leki i śpiączka farmakologiczna.
Z tej śpiączki prof. Karolina Sieroń, szefowa szpitala MSWiA w Katowicach, pamięta tylko wrażenie, jakby się łóżko unosiło, w górę i w dół. „Pamiętaj, że ja mam dzieci” – powiedziała jeszcze koledze. A potem przez osiem dni nic.
Czytaj też: Walka z pandemią w Polsce. „Jak ktoś mi mówi teraz o misji, to nóż mi się w kieszeni otwiera”
I
Co było najtrudniejsze?
– Chyba bezsilność. Straszna. Niby się o tym uczyłam, wiedziałam, że zanik formy fizycznej jest szybki, ale żeby aż tak? Zawsze byłam aktywna, uprawiałam sport, a kiedy wybudzono mnie na OIOM-ie, okazało się, że jestem tak słaba, że nie mogę podnieść ręki. Piłam małymi łyczkami ze strzykawki. Nie byłam w stanie utrzymać w ręku telefonu. Kilka dni później z wielkim wysiłkiem podniosłam półlitrową butelkę z wodą. Trochę czasu już minęło, codziennie mam rehabilitację, a dalej boję się samodzielnie poruszać. Dzisiaj weszłam na trzy schodki, z pomocą syna. Ciągle poruszam się z balkonikiem.
To jest trudne dla lekarza? Nagle zapaść na ciężką chorobę, samemu stać się pacjentem?
– Bardzo. Pacjent to dla lekarza medyczny problem, który trzeba rozgryźć, przeanalizować i znaleźć najlepsze rozwiązanie. Natomiast kiedy człowiek sam się znajduje w tej sytuacji, jest inaczej. Znów: bezradność. Wiedziałam, że jestem pod opieką świetnych lekarzy, moich kolegów, a i tak molestowałam ich o wyniki badań, chciałam wszystko wiedzieć. Wiedziałam, jak ta choroba może wyglądać, choć nie sądziłam, że w moim przypadku przebieg będzie taki ciężki. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że wyląduję na oddziale intensywnej terapii. Już na czas transportu zaintubowano mnie i wprowadzono w stan śpiączki farmakologicznej. Spędziłam osiem dni pod respiratorem. Mam szczęście, że żyję, że jestem.
Jak to jest mieć świadomość, że się mogło umrzeć?
– Chcę to wyrzucić. Jestem tego świadoma, jestem bardzo wdzięczna tym, którzy mnie uratowali, ale nie rozpamiętuję. To mi nic nie da. Zbieram się w sobie i idę do przodu, to jest jedyna możliwa opcja, żeby wrócić do formy i się pozbierać. Tak zostałam wychowana, że jak jest problem, to trzeba go rozwiązać. Bałam się o dzieci, o rodzinę, płakałam z tej bezradności. Pielęgniarka mówiła: proszę pani, płakać nie wolno. Saturacja spada.
Widziała pani ludzi, którzy umierają na COVID.
– Nie myślałam o tym. Najpierw, kiedy jeszcze nie było źle, myślałam tylko o tym, żeby przeleżeć te parę dni i wrócić do pracy.
Jak się pani dowiedziała, że to wirus? Test? Symptomy?
– W poniedziałek byłam na dyżurze. Czułam, że coś jest nie tak, ale miałam nadzieję, że to grypa. We wtorek zrobiłam wymaz i pojechałam do domu. Nie czułam się bardzo źle. We wtorek miałam temperaturę 38, zadzwonili, że jestem dodatnia. Na początku czułam się tylko osłabiona i bardzo chciało mi się pić.
A jak pani zobaczyła swoją kartę wypisową? Co pani pomyślała?
– Zrozumiałam, jak było źle. Całe szczęście, że nie pamiętam niczego z pobytu na OIOM-ie. Wolę nie wiedzieć, co tam się działo.
II
Niewiele ponad rok temu koronawirus wydawał się abstrakcyjny. Kolejna internetowa sensacja, kolejny „zabójca ludzkości” gdzieś na końcu świata. Ile razy już świat miał się skończyć przez wirusa, uśpiony wulkan albo meteoryt z kosmosu. Prof. Sieroń wspomina powrót z rodzinnych ferii zimowych na Bali. Wtedy, na lotnisku, zobaczyła ludzi w maskach.
– To był pierwszy moment, kiedy pomyślałam, że to jest na poważnie. Że coś się dzieje. Chwilę potem zaczęły do nas docierać sygnały z Europy. Nie Azja, nie Afryka, tylko obok. Włochy. Powiało grozą. Nie byliśmy świadomi, że ta choroba jest aż tak trudna do leczenia, tak bardzo nieprzewidywalna i że niesie ze sobą tak duży odsetek zgonów. I to nie tylko przy, jak mówiono wcześniej, tzw. chorobach towarzyszących czy wśród osób starszych. Często osoby młode, aktywne, zdrowe mają znacznie cięższy przebieg niż osoby starsze.
Czytaj więcej: „Stoimy nad przepaścią”. Pielęgniarki przygotowują się do protestu
O czym się wtedy mówiło na szpitalnych korytarzach?
– Był niepokój. Na początku chorych było niewielu, jeśli się okazywało, że pacjent jest dodatni, szła gorąca linia, niezależnie od godziny. Całkiem nowa sytuacja. Zaczęliśmy nosić kombinezony, pojawiły się śluzy, wiele nowych procedur. Mimo że wiedzieliśmy, co się dzieje w Europie, myśleliśmy, że aż tak nas to nie dotknie. Najtrudniej się zrobiło, kiedy nasz szpital został przekształcony w covidowy. Praca całkowicie się zmieniła. Pojawiła się tzw. strefa czerwona, po której można chodzić tylko w kombinezonach, z której nie można nic wynosić. Wysyłaliśmy sobie zdjęcia z notatkami o stanie pacjenta, bo nie można było wynieść nawet kawałka papieru. A jednocześnie ulice zaczęły się wyludniać, jeździłam do pracy przez puste miasto, wyglądało to irracjonalnie. Strasznie.
Bała się pani o najbliższych? Że pani tego wirusa przyniesie do domu?
– Wielu moich znajomych nie widuje się w trakcie pandemii ze swoimi rodzicami, ze względu na ich bezpieczeństwo. Ja się z moimi w trakcie choroby nie widziałam. No i bałam się o dzieci. Bardzo. Szczególnie jak już wiedziałam, że jestem dodatnia.
Jak właściwie wygląda przebieg tej choroby?
– Jest kompletnie nieprzewidywalny. Zdarzają się pacjenci, którzy trafiają do szpitala w stabilnym stanie, a w krótkim czasie dochodzi u nich do dramatycznego pogorszenia parametrów oddechowych. Słabną, duszą się. Odsetek niepowodzeń w tym schorzeniu jest niestety dość wysoki.
A do tego jest samotność. Odchodzi się bez rodziny, wokół ludzie w kombinezonach.
– To jest straszne. Jak sama byłam pacjentem, patrzyłam na to z drugiej strony. Samotność człowieka chorego, zwłaszcza kiedy nie wiadomo, jaki będzie przebieg choroby, czy się w ogóle z tego szpitala wyjdzie, czy się zobaczy rodzinę, jest bardzo trudna. Wcześniej na szpitalnych korytarzach tętniło życie, ludzie zawierali znajomości, przyjaźnie. Teraz tego nie ma. Pacjenci covidowi nawet z nami nie mają pełnego kontaktu. Podpisujemy się na plecach, żeby wiedzieli, kto do nich przychodzi, ale i tak przecież nie widzą naszych twarzy. To też do mnie dotarło dopiero, kiedy byłam po drugiej stronie. Samotność, brak kontaktu z rodziną, brak normalnego kontaktu z personelem, w ogóle z kimkolwiek. Ci ludzie są w pewnym sensie opuszczeni.
Można sobie jakoś poradzić z tym, że pacjent umiera?
– Śmierć pacjenta jest zawsze trudna, nie da się na to uodpornić, przynajmniej ja nie potrafię, nigdy nie potrafiłam. Teraz liczba zgonów jest duża, dla nas to też nie jest łatwe. Nie jesteśmy w stanie pomóc wielu ludziom, mnie nigdy tylu pacjentów nie umarło w tak krótkim czasie. Stosujemy wszystkie leki, które są dostępne, staramy się udzielić najlepszej możliwej pomocy, ale ten odsetek jest wysoki, umiera nam wielu młodych ludzi. Na razie wszyscy jesteśmy naładowani adrenaliną, ale kiedyś to będzie musiało znaleźć ujście. W którymś momencie to pęknie. Pracujemy więcej niż wcześniej, w znacznie trudniejszych warunkach. Trudno o czas dla siebie, emocje nie mają gdzie ujść. Obawiam się, że część z nas zapłaci za to emocjonalnie.
III
Ile jeszcze wytrzyma służba zdrowia w Polsce?
– Nie wiem. Jest nas mało, epidemia pokazała, jak bardzo. Wcześniej mówiło się, że mamy wystarczającą liczbę lekarzy, pielęgniarek. To nieprawda. Poza tym dziś skupiamy się na COVID-19, a co z innymi pacjentami? Przecież ludzie dalej chorują tak samo jak przed pandemią. Często na ciężkie, zagrażające życiu choroby. Dziś nie mogą się dostać do szpitala, bo brakuje miejsc, większość zabiegów planowych została przełożona na inny termin. Większość poradni nie działa, wiele prywatnych gabinetów też nie. Ludzie są pozostawieni bez opieki. W szpitalach brakuje lekarzy i pielęgniarek. Wielu z nich wyjechało za granicę, teraz płacimy cenę za to, że ich nie zatrzymaliśmy.
Nie boi się pani wracać do pracy?
– A gdzie mam wrócić? Choć na pewno nie w takim wymiarze, jak dotychczas. Przed COVID-19 miałam za mało czasu dla dzieci, dla przyjaciół. Muszę to przewartościować. W pracy nie jesteśmy niezastąpieni. Nawet jeśli nam się tak wydaje. Tylko w rodzinie jesteśmy niezastąpieni.
Karolina Sieroń jest lekarką, profesorem nauk medycznych, specjalistą chorób wewnętrznych, gastroenterologii, balneologii i medycyny fizykalnej.
Zobacz też: „Ani słowa o covidzie”. Czy rząd zakłamuje statystyki pandemii?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS