Była to długa kampania, pełna błędów i gaf. Początkowo wyglądało na to, że Zieloni wygrają te wybory, ale medialny hype wokół Annaleny Baerbock szybko zamienił się we wrogość gdy okazało się, że kandydatka na kanclerza popełniła plagiat w książce wydanej w czasie kampanii, majstrowała przy swoim CV i brakuje jej politycznego doświadczenia. Niestety Baerbock w ten hype uwierzyła. Armin Laschet, kandydat CDU/CSU od początku miał pod górkę. Po pierwsze nie jest Angelą Merkel, i w porównaniu do swojej patronki, a ciągle go do niej porównywano, mógł wypaść tylko źle. Jak każdy kto próbowałby zastąpić „Mutti”. Laschet to polityk sympatyczny, ale całkowicie bezbarwny. Sam zresztą robił co mógł by zrobić na wyborcach jak najgorsze wyrażenie: śmiał się głośno w lipcu podczas wizyty terenów zajętych powodzią w Nadrenii-Północnej Westfalii, która kosztowała życie 182 osób, a wkrótce potem okazało się, że podobnie jak Baerbock w jednej ze swoich książek popełnił plagiat.
Na tym tle kandydat SPD Olaf Scholz jawił się jako prawdziwy profesjonalista polityki. Spokojny, rzeczowy. Pełen empatii. Ta ostatnia cecha jest zresztą w jego przypadku nowością. Gdy był burmistrzem Hamburga (2011-2018) media zarzucały mu, że jest drewniany, pozbawiony emocji. Typ urzędnika, nie wizjonera, a już tym bardziej lidera. Dano mu nawet przydomek „Scholzomat” (połączenie jego nazwiska i automatu). Podczas debaty przedwyborczej w ARD (jednej z trzech) pokornie wysłuchiwał pretensji publiczności. Był ciepły, otwarty. Nie wykluczył przy tym żadnej koalicji, ani ze skrajną lewicą, ani z chadecją. Był tak ponadpartyjny, że – jak pisze dziennik „Frankfurter Rundschau” – osiągnął najwyższy stopień „zdolności koalicyjnej”. To mu się teraz przyda, ponieważ to SPD wygrało te wybory, zdobywając 25,7 proc. głosów. O prawie 2 punkty procentowe więcej niż CDU/CSU. Wielu wyborców chadecji, którzy głosowali w 2017 r. na tę partię ze względu na Merkel, wiedząc że odchodzi z polityki tym razem oddało głos na SPD, Liberałów, a nawet Zielonych. Część w ogóle nie poszła do urn. Rozliczenia wewnętrzne w chadecji już się rozpoczęły, zapewne będą miały miejsce także u Zielonych, mimo iż partia podwoiła swój wynik z 2017 r., zdobywając 14,8 proc. głosów. Jeszcze kilka miesięcy temu była jednak typowana na zwycięzcę wyborów, dawano jej 25 proc. poparcia. Te 10 proc. gdzieś wyparowało – zbyt wiele było gaf, absurdalnych, zbyt radykalnych jak na gust niemieckich wyborców propozycji jak ograniczenie spożycia mięsa, azyl dla wszystkich czy zakaz lotów wewnątrzkrajowych. Nie wspominając o klimatycznej histerii, zupełnie oderwanej od przyziemnych problemów większości elektoratu.
Niemniej jednak to Zieloni i liberalna FDP, która zdobyła 11,5 proc. głosów, są teraz języczkiem u wagi. To z nimi Olaf Scholz, jak już zdążył ogłosić, będzie chciał uformować koalicję, nazywaną za Odrą koalicją „sygnalizacji świetlnej” (Ampelkoalition). Nie będzie to zadanie łatwe. W 2017 r. chadecy chcieli zawrzeć koalicję „Jamajka” z Zielonymi i FDP, i to się nie udało, bo Liberałowie wycofali się z negocjacji, gdy zorientowali się, że maja być tylko „przybudówką” do czarno-zielonego bloku, z naciskiem na ten element zielony. Teraz może być podobnie, Scholz rozpoczął starania o względy Zielonych, sugerując, że byłby gotów przyjąć i realizować niemal cały ich program wyborczy. To się Liberałom raczej nie spodoba, dlatego uzgodniono, że najpierw FDP i Zieloni będą próbowali znaleźć porozumienie, a gdy już je znajdą, rozpoczną rozmowy z SPD. Może to nastąpić szybko, ale bardziej prawdopodobne są wielotygodniowe a nawet wielomiesięczne negocjacje. Gdy do porozumienia nie dojdzie, pozostaje jeszcze opcja kolejnej Wielkiej Koalicji z CDU/CSU i SPD, pod przywództwem Socjaldemokratów oraz koalicja CDU/CSU z Zielonymi i FDP. Armin Laschet także rozpoczął bowiem rozmowy z obiema partiami, mimo iż, jak podkreślił dziś rano „CDU nie może rościć sobie prawa do utworzenia rządu”. Należy jego zdaniem jednak „okazywać taką gotowość”. A FDP nie ukrywa, że wolałaby być w koalicji z CDU niż SPD. W końcu jest partią biznesu i niskich podatków, na antypodach zarówno SPD jak i Zielonych. Jeśli Scholzowi więc nie wyjdzie, Laschet będzie mógł przystąpić do akcji. Lewicowa koalicja jest obecnie raczej niemożliwa, ze względu na słaby wynik Die Linke.
Wśród przedstawicieli tej skrajnie lewicowej partii zapanował zresztą wielki smutek, towarzysze lamentowali wczoraj jednogłośnie, że „przestali być głosem wschodnich Niemiec”, biorąc pod uwagę, że stracili prawie połowę poparcia i wylądowali pod progiem wyborczym (4,9 proc..). To, że wejdą mimo tego do Bundestagu zawdzięczają wyłącznie ordynacji, czyli zdobyciu bezpośrednich mandatów w trzech okręgach. Jeden z tych mandatów zdobył w Berlińskiej dzielnicy Treptow-Köpenick weteran „Die Linke” i ostatni przewodniczący Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec Gregor Gysi. Słaby wynik „Die Linke” to konsekwencja „wymierania” jej elektoratu. Liczba członków partii znacznie zmalała w ostatnich latach, straciła ona także na wiarygodności jako partia protestu po tym jak uczestniczyła i wciąż uczestniczy w lokalnych rządach – choćby w Turyngii czy Berlinie. Cześć jej wyborców, mniej zainteresowanych lewicowym programem partii, przeszło do Alternatywy dla Niemiec (AfD), która straciła w tych wyborach do Bundestagu prawie 2 punktów procentowych poparcia, ale zachowała swój twardy elektorat, oscylujący w okolicach 10 proc. Pozostaje także drugą siła polityczna we wschodnich landach Niemiec. W Saksonii i Turyngii jest nawet pierwsza siłą. Pokonała tam w tych wyborach do Bundestagu SPD i CDU/CSU. W skrócie: Niemcy znów wybrali kompromis, polityczny środek zamiast radyklanej zmiany. Jasno odrzucili możliwość lewicowej koalicji złożonej z SPD, Zielonych i Die Linke, czyli takiej jaka rządzi od lat w Berlinie. Z opłakanym skutkiem, co dało się zaobserwować w niedzielę, gdy w wielu lokalach wyborczych w stolicy zabrakło kart do głosowania. Z powodu maratonu organizowanego akurat w ten dzień, dowieziono je dopiero z dużym opóźnieniem. Rowerami. Berlin jest może i „sexy”, tęczowy oraz postępowy, ale wyborów zorganizować nie potrafi. Nietrudno sobie wyobrazić jak taka koalicja rządziłaby na poziomie federalnym. Pewnie podobnie.
Ostrzejszy kurs wobec Polski?
Co to wszystko znaczy dla Europy, dla świata? W kampanii zabrakło wyraźnych odniesień do polityki zagranicznej, żaden z kandydatów nie mówił o ambicji Niemiec przewodzenia Europie, światu – gospodarczo, politycznie czy kulturowo. Zieloni mówili o przywództwie ekologicznym w Europie, ale na ile to jest realistyczne wobec praktycznych problemów w realizacji transformacji energetycznej (Energiewende) za Odrą pozostaje kwestią otwartą. Niemiecka polityka jest oparta na konsensusie, wielkiego zwrotu od tego co było dotychczas więc zapewne nie będzie. Niemcy pozostaną na proeuropejskim kursie transatlantyckim. Ciekawe będzie zapewne jak poradzą sobie z szeregiem wyzwań, choćby w kwestii Chin, gdzie dotychczasowa polityka Angeli Merkel była oparta na wąskich interesach gospodarczych przemysłu motoryzacyjnego. Od Zjednoczenia Niemcy definiują interes narodowy przez pryzmat gospodarki. Nie wiadomo też czy Niemcy pod rządami koalicji z udziałem SPD i Zielonych dalej będą chciały uczestniczyć w programie odstraszania nuklearnego NATO, obie partie są temu bowiem przeciwne. Zarówno Zieloni jak i FDP oraz SPD podkreślają także znaczenie tzw. wartości europejskich czyli liberalnych, i na tym polu może dojść do kontynuacji napięć między Berlinem a Warszawą, a szerzej z Europą Środkową i Wschodnią. Angela Merkel, jeśli miała jakieś zalety z naszego punktu widzenia, to wykazywała je na początku swojego kanclerstwa, i polegały one na zręcznym manewrowaniu pomiędzy interesami dużych i małych państw UE, na odgrywaniu roli arbitra. Potem tą zdolność zatraciła, i nie ma co liczyć na to, że nagle ją w sobie odkryją Olaf Scholz czy Armin Laschet. Jeśli relacje między Niemcami a Polską są złe to zdecydowanie z winy Berlina, nie wiemy więc czy kanclerz SPD będzie szukał nowego otwarcia z rządem PiS, który jego formacja jeszcze bardziej niż CDU/CSU uważa za rząd niewygodny, czy wręcz przeciwnie zaostrzy jeszcze kurs wobec Polski. I czy będzie to zaostrzenie czysto retoryczne czy na poziomie polityki realnej. Na pewno nie należy zbyt mocno liczyć na nowe, przyjazne otwarcie. Armin Laschet wprawdzie odwiedził Polskę w trakcie kampanii z okazji rocznicy wybuchu Powstawania Warszawskiego, ale czy i jak ten przyjazny gest przełożyłby się na politykę wobec naszego kraju, gdyby został kanclerzem, nie wiadomo.
Jedno jest za to pewne: nasi zachodni sąsiedzi będą przez najbliższy czas, jak długi nie wiemy, zajęci głównie sobą. Już od jakiegoś czasu da się zaobserwować w Niemczech rozdrobnienie sceny politycznej. W latach 90 CDU/CSU i SPD gromadziły 90 proc. głosów wyborców, dziś maja razem ok. 50 proc. Dla jednych jest to oznaką kryzysu politycznego, dla drugich naturalnym zjawiskiem, wynikiem procesu indywidualizacji społeczeństwa. Kampania wyborcza była jednak bez wątpienia pozbawiona treści, podporządkowaną zdobyciu lub – w przypadku chadecji – zachowaniu władzy. To spowodowało, że przed głosowaniem liczba niezdecydowanych wyborców była wyjątkowo wysoka (40 proc. – instytut Allensbach), CDU zrealizowała bardzo zły wynik, nawet CSU w Bawarii uzyskała najniższy wynik od 1949 r. (37, 1 proc.). Jest to pokłosiem licznych wyzwań wewnętrznych na które żadna z partii do końca nie znalazła satysfakcjonującej odpowiedzi: choćby jak nadrobić zapóźnienie w cyfryzacji, czy realizować czy nie ambitne cele klimatyczne, jak wyjść z pandemii. Przyszła koalicja rządząca będzie musiała znaleźć na te wyzwania odpowiedzi, bez względu na to czy kanclerzem będą Scholz czy Laschet.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS