W skwarny czerwcowy dzień 1941 r. przeszło 2 tys. ludzi, obywateli Rzeczypospolitej – kobiet i mężczyzn, starców i dzieci prawie, bo najmłodsze miały lat 12 – wyprowadzono z cel więzienia w Mińsku Białoruskim. Zmaltretowanym, wyczerpanym wielomiesięcznym pobytem w nieludzkich warunkach nakazano maszerować na wschód, drogą na Mohylów. Opuszczając więzienie, słyszeli strzały. To NKWD mordowało skazanych na śmierć wyrokiem sowieckiej „sprawiedliwości” oraz chorych, których NKWD-ziści uznali za niezdolnych do marszu. Ci, którzy wśród wrzasku i przekleństw konwoju wyruszyli z Mińska, wkrótce się zorientowali, że uczestniczą w marszu śmierci. Tylko nieliczni przeżyli to nie pierwsze i nie ostatnie komunistyczne okrucieństwo.
Egzekucje w Czerwieniu
Wkrótce po ataku Niemiec na ZSRS władze sowieckie zarządziły likwidację więzień znajdujących się na okupowanym przez nie obszarze Polski oraz części tych, które leżały na ówczesnym terytorium ZSRS. Przetrzymywano w nich obywateli polskich (aresztowanych przez Sowietów po 17 września 1939 r.), działaczy niepodległościowej konspiracji i przede wszystkim przedstawicieli kresowych elit Rzeczypospolitej: nauczycieli, urzędników, sędziów, działaczy politycznych i samorządowych, i w ogóle co aktywniejszych reprezentantów lokalnych społeczności. Jednym z największych skupisk prześladowanych było więzienie w Mińsku.
Ów czerwcowy dzień wymarszu na wschód tak wspominała Grażyna Lipińska: „Słońce świeci nam prosto w twarze. Wyschnięte gardła i języki łakną wody. Nogi ciężkie, popuchnięte. Ktokolwiek ma niewygodne obuwie – między nimi i ja – pozostawia je na drodze. Bose stopy krwawią”. Do tych, którzy nie mogli wytrzymać narzuconego przez konwój tempa, strzelano. Nie tylko padający ze zmęczenia byli jednak ofiarami zbrodni. Niespełna miesiąc później jeden z uczestników tej „ewakuacji”, kpt. Janusz Szulc „Prawdzic”, mówił komendantowi Związku Walki Zbrojnej, gen. Stefanowi Roweckiemu „Grotowi”: „W czasie drogi wywoływano któregoś z więźniów, przeważnie mężczyzn, według nazwiska lub wprost wskazując palcem i rozstrzeliwano po odprowadzeniu o kilkanaście kroków w las”.
W miejscowości Czerwień doszło do podziału kolumny. Generał Rowecki, chociaż przywykły do okrucieństw tej wojny, musiał słuchać ze zgrozą dalszej relacji Szulca, też przecież żołnierza: „Grupę naszą, liczącą około 400 osób, wyprowadzono 4 km za Czerwień w kierunku Bobrujska do lasu i zaczęto rozstrzeliwać od tyłu z bliskiej odległości […]. Gdy aresztowani poderwali się do ucieczki, otworzono silny ogień, wybijając tym sposobem wielu”. Inna część kolumny „na 6 km przed Czerwieniem została zapędzona na leśną polanę, gdzie pod ogniem rkm została wystrzelana, leżących obrzucono granatami i puszczono na nich samochody” – mówił przyszły komendant Okręgu Nowogródzkiego AK.
Wśród zamordowanych na drodze z Mińska do Mohylowa byli m.in. kurier ZWZ między okupacją niemiecką a sowiecką Kazimierz Gumowski oraz por. Aleksander Polanko ps. Kalikst – szef oddziału łączności Okręgu Białystok ZWZ, a także senator Tadeusz Giedroyc. Przedstawiciel zasłużonego dla Rzeczypospolitej starego kresowego rodu, prawnik z wykształcenia, uczestniczył w zmaganiach o niepodległość i granice – jako oficer korpusu gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego, a później Wojska Polskiego. W wolnej Polsce wstąpił do służby publicznej – był starostą m.in. w Augustowie i Białymstoku. Później administrował w swoich majątkach Łobzów i Kotczyn w powiecie słonimskim. W latach 30. XX w. pracował jako sędzia, był m.in. prezesem Sądu Okręgowego w Łucku. W 1938 r. w dowód zasług w pracy dla państwa został powołany przez prezydenta Ignacego Mościckiego do Senatu RP.
Kilka dni po agresji sowieckiej 17 września 1939 r. senator Giedroyc został aresztowany w rodzinnym Łobzowie i wywieziony do Mińska. Tam, po śledztwie pełnym bicia i zniewag, skazano go na śmierć. Nie zdążyli oprawcy wykonać wyroku w więzieniu, wykonali go w czasie marszu śmierci. Wycieńczony, dręczony astmą, kiedy nie mógł iść dalej, został wyprowadzony z kolumny i natychmiast, na oczach innych, w tym kpt. Szulca, zastrzelony. Tak zginął człowiek, o którym bez fałszywego patosu można powiedzieć, że należał do wybitnych polskich państwowców, przedstawicieli tej jedynej w swoim rodzaju elity Rzeczypospolitej, która padła pod ciosami najeźdźców z zachodu i ze wschodu.
Ocaleli nieliczni
Możliwości uniknięcia kuli NKWD w czasie marszu w zasadzie nie było. Wszystko działo się z makabryczną bezwzględnością, wobec ludzi osłabionych torturami, głodem, pragnieniem, długim marszem. Niemal wszyscy więźniowie, których wyprowadzono z kolumny, zostali zamordowani. Zdarzały się jednak przypadki ocalenia. Jeden z tak wskazanych zdołał się wyrwać swoim oprawcom i rzucił biegiem do pobliskiego lasu. Ci natychmiast zaczęli strzelać – kule drasnęły policzek, głowę nad prawym uchem i plecy, lecz on nadal biegł, i dopiero po pewnym, niedługim czasie, wyczerpany, padł bez przytomności. Gdy doszedł do siebie, opatrzył rany i pieszo ruszył na zachód.
Był to Władysław Bruliński, oficer WP, uczestnik wojny z Niemcami we wrześniu 1939 r. i konspiracji przeciw sowieckiemu zaborcy w Łomżyńskiem. Aresztowany przez NKWD, przeszedłszy męki śledztwa, przebywał w mińskim więzieniu, kiedy zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka. Po szczęśliwej ucieczce dotarł do Wilna, a później ruszył w Białostockie. Jego dalsze losy – jako wybitnego oficera AK pod okupacją niemiecką i drugą sowiecką, a po wojnie – podziemia niepodległościowego, którego nie ominęło więzienie w powojennej Polsce, upamiętnił Paweł Niziołek w publikacji Instytutu Pamięci Narodowej „Z dziejów walk o niepodległość”.
Jednak ślad wielu obywateli polskich aresztowanych w czasie okupacji sowieckiej na ziemiach północno-wschodnich Rzeczypospolitej urywa się w więzieniu w Mińsku, i w wielu przypadkach nie wiadomo, czy zostali zamordowani tam czy na mohylowskim trakcie śmierci. Wspomnijmy dwie postaci: Władysława Malskiego i Waldemara J. Szwarcbarda. Obaj jako żołnierze Legionów Polskich i Polskiej Organizacji Wojskowej bili się o niepodległość, a później w WP o granice Rzeczypospolitej. Obaj zostali odznaczeni Orderem Virtuti Militari, i Krzyżem Niepodległości. W wolnej Polsce poświęcili się pracy państwowej w jej wschodnich województwach. Malski był jednym z czołowych działaczy Związku Osadników oraz kresowej spółdzielczości, współzałożycielem Związku Naprawy Rzeczypospolitej, posłem i senatorem piłsudczykowskiego BBWR. Po zajęciu ziem wschodnich RP przez Sowietów stworzył organizację konspiracyjną, jednak już w końcu października 1939 r. został aresztowany przez NKWD.
Szwarcbard od początku lat 30. do wybuchu wojny kierował Powiatową Kasą Chorych w Brześciu i udzielał się w Związku Legionistów Polskich. To wystarczyło, by natychmiast po agresji sowieckiej został aresztowany. Przez wiele lat po wojnie żona Szwarcbarda – Maria, mieszkająca w Stanach Zjednoczonych, starała się ustalić jego losy za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża. W 1960 r. PCK otrzymał odpowiedź z ZSRS, w której oświadczono, że nie przebywa on na terenie tego państwa, a ostateczną informację o negatywnym wyniku poszukiwań przekazano żonie pięć lat później – niemal ćwierć wieku po opisywanej zbrodni.
Zamykając to krótkie upamiętnienie, wspomnijmy, że na mohylowskim trakcie znalazł się również Szwajcar, Paul Jung. Był on chyba jedynym obywatelem tego kraju, leżącego na uboczu wojennego świata, który po napaści Sowietów na Finlandię zgłosił się ochotniczo do lotnictwa armii fińskiej. W 1940 r. Jung dostał się do niewoli sowieckiej. Skazany na karę śmierci należał do tych nielicznych, którzy przeżyli morderczą drogę z Mińska na Mohylów, dzielnie też wspierał padających z wyczerpania współtowarzyszy, a w końcu umożliwił ocalałej Grażynie Lipińskiej i kilku innym kobietom powrót samochodem do Mińska. Sam chciał się bić z Sowietami i zgłosił się ochotniczo do armii niemieckiej. Nie wywołało to jednak entuzjazmu jego niedawnych towarzyszek niewoli. Jak relacjonowała Lipińska, jedna z nich krzyknęła: „»Pan jest Niemcem gestapowcem« – rzuca mu obelgę w twarz i ucieka. Jung blednie, nie z oburzenia, bo nie rozumie jeszcze ohydy pojęcia gestapowiec, ale dlatego, że w oczach dziewczyny, która stała mu się droga, odczytuje nienawiść i pogardę. Głos mu drży: »Nie moją krzywdę pragnę pomścić, ale śmierć Polaków, towarzyszy moich z celi więziennej«”.
„Strach przed mordem pędził nas naprzód…”
Marsz śmierci z Mińska był jedną z wielu zbrodni przeciwko więźniom dokonanych przez władze ZSRS po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Na ziemiach północno-wschodnich Rzeczypospolitej do podobnych doszło w likwidowanych więzieniach w Starej Wilejce i w Berezweczu, w pobliżu Głębokiego. W pierwszym z nich więźniów wyprowadzono z cel poza bramę i tam w pozycji klęczącej kazano oczekiwać na rozpoczęcie marszu. Zanim się jednak zaczął, NKWD-ziści odczytali kilkadziesiąt nazwisk, głównie członków ZWZ, i zamordowali wyczytanych.
Resztę podzielono na trzy kolumny, dwie składające się z mężczyzn, po kilkaset osób, oraz trzecią, w której znalazło się przeszło 400 kobiet, i poprowadzono drogą na Borysów. Antoni Kołos wspominał: „Nietrudno wyobrazić sobie kolumnę marszową składającą się z ludzi w łachmanach, pożółkłych jak kościotrupy od głodu i zaduchu panującego w celach […], pozbawionych przez tyle miesięcy ruchu, których poganiali dobrze wypoczęci enkawudziści […]. Ludzie słabli, padali, a do tych, którzy nie mogli się podnieść, strzelali lub kilkakrotnie przebijali ich bagnetami” [ta i pozostałe cytowane poniżej relacje pochodzą z czasopisma „Karta” (1991, nr 3) oraz z książki Krzysztofa Popińskiego, Aleksandra Kokurina i Aleksandra Gurjanowa „Drogi śmierci” (Warszawa 1995)].
W ciągu prawie pięciu dni tego upiornego, trwającego z niewielkimi przerwami marszu więźniowie otrzymali tylko jeden skromny posiłek. 26 czerwca, 20 km od miejscowości Pleszczenice, nad kolumną pojawiły się niemieckie samoloty. Maszyny zrzuciły kilka bomb i szybko odleciały, lecz właśnie wówczas, jak wspominał Franciszek Pilarski, „zaczął się mord, o jakim świat nie słyszał”. Konwojenci zmusili więźniów do przyśpieszenia marszu, wręcz do biegu. Jak relacjonował dalej Pilarski, „ludzie padają ze zmęczenia. Tych przebija się bagnetami dwa–trzy razy i dalej. Do ostatnich z tyłu strzelają bez przerwy. Kazik Rakowski podtrzymuje swego stryja, ja mu w biegu pomagam. Podbiega do nas jeden z enkawudzistów i ryczy: »Brasaj jego«! Lufę kieruje to we mnie, to w Kazika. My rzuciliśmy stryja Kazika. Enkawudzista wypalił z tyłu starcowi w głowę dwa razy. My biegliśmy dalej. Strach przed mordem pędził nas naprzód”.
W tym miejscu kaźni wydarzyło się wiele tragedii. Uczeń gimnazjalny Czesław Siwicki, który głośno zaprotestował przeciw okrucieństwom NKWD-zistów, został wyciągnięty z kolumny i zamordowany. Kiedy syn Marczańskiego, nauczyciela ze Święcian, usiłował pomóc padającemu z wyczerpania ojcu, „podbiegł do niego enkawudzista i kazał mu opuścić ojca; syn się zawahał, wówczas enkawudzista strzelił bez namysłu Marczańskiemu w głowę, zabijając go na miejscu, syna zaś kopnął”. Trzech nieznanych z nazwiska więźniów, „zziajanych dobiega do rzeki, nachyla się po wodę. Wtem przyskakuje do nich jeden z enkawudzistów i bagnetem przepruwa wszystkich po kolei”. Ci, którzy przeżyli tę kaźń, po dotarciu do Borysowa zostali przewiezieni transportem kolejowym do Riazania. Tam z 1,8 tys. ludzi doliczono się 1,1 tys. – „reszta padła od kul i bagnetów konwoju” (Antoni Kołos).
Co zaś stało się z kobietami z więzienia w Starej Wilejce? Na pewno odprowadzono je na stację kolejową w Wilejce. Jakie były ich dalsze losy – nie wiadomo. Według sprzecznych wersji niektóre zwolniono, inne cofnięto z powrotem do więzienia i tam rozstrzelano.
Drugi marsz śmierci w województwie wileńskim rozpoczął się w więzieniu w Berezweczu. I tutaj część więźniów wymordowano na miejscu – strzałami z rewolwerów bądź uderzeniami w tył głowy. Z pozostałych uformowano kolumnę, którą otoczyli konwojenci z psami. Więźniowie ruszyli drogą na Witebsk. Ci, którzy nie wytrzymywali marszu w morderczym upale – a więźniom nie dawano wody – byli natychmiast mordowani. Jak pisze na podstawie relacji nielicznych ocalałych Krzysztof Popiński, „po przejściu mostu na Dźwinie, w okolicy wsi Taklinowo (koło Ułły), enkawudziści przystąpili do likwidacji kolumny za pomocą karabinów maszynowych i bagnetów”. Ocalały z masakry Michał Bogowicz wspominał: „Raptem niesamowity huk jak setki młotów: rąbano z karabinów maszynowych. Z przodu rozległy się tylko straszne wrzaski, między innymi słyszało się: »Bracia strzelają do nas!«, a obok jęki, bicie kolbami, ludzkie głosy pomieszane z wyciem psów […]. Wtem ucichło, oprócz jęków nie było nic słychać. Dookoła same trupy! […] Krew już wsiąkła, jedynie mózgów dość dużo leżało na jezdni, na poboczu i w rowie”.
Nie wiadomo, ilu więźniów z Berezwecza wówczas zamordowano. Przeżyli ci, którzy zdołali dotrzeć do pobliskiego lasu bądź – podobnie jak w przypadku innych komunistycznych zbrodni z końca czerwca 1941 r. – ci, których przykryły zwłoki pomordowanych towarzyszy.
Z podobnym metodycznym okrucieństwem mordowano więźniów w mniejszych miejscowościach. Z Wołożyna w województwie nowogródzkim zmuszono do ewakuacji około stu osób. W rejonie Mińska, w wąwozie koło Lasu Tarnawskiego, wszyscy zostali rozstrzelani. Ocalało jedynie pięciu więźniów, na których padły zwłoki pomordowanych.
W tym ogromie zbrodni w końcu czerwca 1941 r. rzadko zdarzały się przypadki ocalenia większej liczby osób. W Wilnie komuniści wymordowali więzionych w siedzibie NKWD przy ul. Mickiewicza oraz w więzieniu na Łukiszkach, a także tych, którzy pracowali na lotnisku na Porubance. Nie udało im się wywieźć natomiast więźniów przeznaczonych do transportu na wschód. Zawdzięczają oni życie męstwu wileńskich kolejarzy – ci bowiem, wobec zbliżania się wojsk niemieckich, uniemożliwili odjazd podstawionych wagonów.
Zapomniana zbrodnia
Zbrodnia przeciwko przeszło 20 tys. obywateli Rzeczypospolitej (jak wynika z szacunkowych, choć rozbieżnych danych), głównie Polakom, lecz także Ukraińcom, Białorusinom i Żydom, dokonana przez NKWD w ostatnich dniach czerwca 1941 r., szybko uległa zapomnieniu. Jest to o tyle zadziwiające, że nie została ona dokonana w ukryciu, jak większość zbrodni komunistycznych, których okoliczności ujawniono dopiero po wielu latach. Niemal natychmiast dowiedział się o niej rząd polski na uchodźstwie gen. Władysława Sikorskiego oraz władze Polskiego Państwa Podziemnego.
Zapewne jedną z przyczyn niepamięci było to, że mord więźniów dokonany w końcu czerwca 1941 r. został przesłonięty licznymi innymi komunistycznymi okrucieństwami. Jeżeli jednak dziś zbrodnia ta tonie w niepamięci, to także dlatego, że wiedzy o marszach śmierci na ziemiach północno-wschodnich Polski i o mordach dokonanych w więzieniach NKWD na całym okupowanym przez ZSRS wschodnim obszarze RP nie upowszechniały ani władze polskie na uchodźstwie, ani podziemie w kraju. Premier Sikorski koncentrował się w tym czasie na przekonywaniu ministrów swojego gabinetu o korzyściach, jakie przynieść miało Polsce porozumienie z ZSRS. Przenikliwie więc zauważono we wstępie do „Drogi śmierci”, że „rozstrzelanie tysięcy ludzi pozostało prywatną tragedią ich bliskich, często do dziś nieznających okoliczności i miejsca śmierci”.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS