A A+ A++

W mętnej wodzie dobrze ryby łowić. Taką wodą jest prawo panujące w Unii Europejskiej. Rybą, dość grubą rybą, staliśmy się tym razem my, Polacy i Węgrzy.

Konia z rzędem temu, kto znajdzie choć jednego na sto tysięcy, ba!, jednego na pół miliona dorosłych obywateli w naszym kraju, zresztą nie tylko w naszym, który będzie w stanie wytłumaczyć, co to jest owa unijna praworządność. Tak poplątane i mało konkretne, właśnie mętne, jest prawo unijne.

Można się o tym przekonać nawet po pobieżnym przewertowaniu przeróżnych traktatów, ich wersji skróconych lub skonsolidowanych, zaleceń, dyrektyw, rozporządzeń, deklaracji etc. Ja usiłowałem doczytać się czegoś więcej, czegoś konkretnego na temat słynnych wartości europejskich, których Polska rządzona przez prawicę ponoć nie chce przestrzegać. Pytałem o to również u samego źródła. Odpowiedź zawsze była i jest taka sama: to jest zapisane w art. 2 Traktatu skonsolidowanego o Unii Europejskiej oraz w art. 1a w Traktacie Lizbońskim, który wszakże okazuje się dokładnym powtórzeniem art. 2. A brzmi on tak:

Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn.

Jak widać padają pojęcia, które nie są doprecyzowane i dlatego mogą być używane tak dla interesu wspólnoty państw, jak i dla interesu tylko jednego kraju (np. Niemiec) lub jednej ich grupy, dla dobrej lub dla złej sprawy. Są wielofunkcyjne. Słowa wytrychy. Jedyny bliższy konkret to określenie „równość kobiet i mężczyzn”. Tu trzeba jednak dodać, że w Polsce równość tę wprowadzono do prawodawstwa wcześniej niż mamusie i tatusiowie brukselskich urzędasów przyszli na świat.

Za to nie ma ani słowa o rodzinie, o jej wartościach! Już sam ten fakt przekreśla jakąkolwiek wartość tego artykułu o wartościach. Ale jest jeszcze gorzej: o rodzinie nie wspomina żaden z traktatowych paragrafów. To należy uznać po prostu za haniebne i wysoce szkodliwe dla rozwoju społeczeństw unijnych, skoro traktaty są prawem podstawowym, stanowiąc bazę dla wszelkich innych decyzji ustawodawczych. Dodajmy, że traktaty nie zajmują się one w ogóle zagadnieniami moralności czy obyczajowości.

Punktuje się za to szczególnie prawa mniejszości, nie precyzując jednak o jakież to prawa chodzi. To otworzyło nie tyle puszkę Pandory, co wielką banię z nieszczęściami, głupotami a przede wszystkim – z dewiacjami. Nazywa się to różnie, ale najczęściej ruch/ideologia LGBT i gender. Dewianci zaczęli domagać się praw, oczywiście, dewiacyjnych, uznając, że im się one należą i mają uzasadnienie, ponieważ oni są… mniejszością. Art. 2 (lub jak ktoś woli 1a) jakoby im to gwarantuje. Mniejszościowcy ze swojej słabości i inności potrafili zorganizować wielki ruch polityczny. Dziś obowiązuje bolszewicka zasada: kto nie z nimi – ten przeciwko nim. W puszce Pandory Zeus umieścił na dnie nadzieję, w tym przypadku jednak widać od razu samo dno, bez nadziei.

Do niedawna w krajach kręgu cywilizacji zachodniej, więc i u nas, zasada praworządności była pojmowana zwyczajowo jako zespół norm, także moralnych i obyczajowych, oscylujący wokół Dekalogu. Nie mógł być praworządny kraj, w którym nie piętnowano złodziejstwa, zbrodni, oszustwa, gdzie wsadzano ludzi do więzienia lub pozbawiano ich mienia z powodu wyznania religijnego. I tak to tkwi do dziś w powszechnym mniemaniu społecznym. Gdy więc zwykli obywatele czytają, słyszą, że w Polsce nie przestrzega się praworządności, to zaczynają rozumować, że dzieją się tu jakieś straszne rzeczy, o których oni może jeszcze nic nie wiedzą, że toleruje się u nas pospolite przestępstwa jak grabież, korupcja, gwałt itp. Unijni eurokraci tymczasem pojmują praworządność zupełnie inaczej. Dla nich powoływanie się na Dekalog nie tylko nie ma znaczenia, ale może nawet być dowodem na łamanie prawa! Według ich rozumowania (o ile tego typu procesy myślowe można tak nazwać) prawo samo w sobie jest ideą nadrzędną, panującą; jest tylko jeden kluczowy warunek – musi to być prawo przez nich stanowione.

Praworządność okazuje się zatem groźną bronią dla każdego; jest jak miecz, czy karabin – wszystko zależy od tego, kto tej broni użyje, w którym momencie i w jakim celu.

Niejasne prawo jest zawsze w praktyce prawem silniejszego, bogatszego, ponieważ jest on w stanie narzucić swoją, jemu pasującą interpretację, albo w ogóle ominąć nieprecyzyjne paragrafy. W drobnych przypadkach takie rzeczy przechodzą bez większego echa, ale czasem idzie o kwestie fundamentalne, takie choćby jak być lub nie być państwem i narodem suwerennym. Bo czy można być suwerennym przyjąwszy cudze prawa, cudzą praworządność? Pytanie retoryczne.

Usiłuje się za wszelką cenę dowieść, że w Polsce władza, ale teraz i zwykli obywatele, gnębią osobników spod znaku LGBT, odbierają im prawa, prześladują, innymi słowy nie szanują wolności obywatelskich. Każda poszlaka jest tu dobra, każde domniemanie, by nas zaatakować, każdy fake news się przydaje. Jak rządziła wiernopoddańczo proniemiecka Platforma i spółka – obywatele nie gnębili tej skrajnej, choć niezmiernie wrzaskliwej części społeczeństwa. Po zmianie władzy rzecz odmieniła się z dnia na dzień: staliśmy się społeczeństwem tzw. homofobów.

W rzeczywistości praw wolności jest u nas tyle, że aż głowa boli, i trzeba mówić raczej o swawoli. W istotnym stopniu przyczynia się do tego ogromna ilość przeróżnych immunitetów, ale przede wszystkim – odrzucenie odwiecznego, sprawdzonego kanonu wartości opartych na Dekalogu. Odnosimy wrażenie, że dziś każdemu wszystko wolno. Dlatego zwykłych obywateli coraz bardziej i coraz częściej irytuje bezczynność polskiej policji. Policja działa jednak ewidentnie wedle nakazów unijnych: chroni mniejszość. Większość się nie liczy, niech palą jej kościoły, niech ją wyzywają, lżą, okradają, a na końcu ukatrupią.

Większość musi zaakceptować bez wyjątku żądania mniejszości, zgodnie z art. 2 Traktatu, i wtedy dopiero będzie postępować zgodnie z prawem. Taka właśnie paranoiczna logika obowiązuje m.in. w negocjacjach z Brukselą/Berlinem. Do tego doprowadziła koncepcja demokracji liberalnej, która nakazuje nie przejmować się większością, w ogóle jej nie respektować. Jest to równie logiczne jak niegdysiejsza idea demokracji ludowej w krajach obozu sowieckiego. Demokracja liberalna jest de facto oksymoronem, a więc pojęciem z rodzaju takich jak zimne ognie lub ciepłe lody. Figura retoryczna dobra w poezji, ale w prawie to jest gangrena. (,,,)

Praworządność unijna przechodzi z pełną swobodą i nie wiedzieć kiedy w tyranię. Trzeba sobie uświadomić, że najbardziej bezwzględnymi egzekutorami prawa są państwa dyktatorskie albo właśnie dążące do dyktatury. Obserwując od dłuższego czasu zachowanie Niemiec trudno nie uznać, że jest to właśnie państwo dążące (kolejny raz) do dyktatury – nie tyle we własnych granicach, ale na pewno na obszarze Unii Europejskiej. Obszarze w sensie terytorium, ale i w sensie prawa, zasad gospodarczych, idei, światopoglądu, ekologii etc. W zasadzie wszędzie się wymądrzają, wszędzie wsadzają swojego nosa, i nie robią tego bez celu.

Wewnątrz własnego kraju władze RFN nie muszą zachowywać się dyktatorsko, ponieważ ich społeczeństwo było od czasów zjednoczenia w 1871 r. przez Prusy tak dyscyplinowane, że dziś większość Niemców karność posiada we krwi. Wystarcza jeden sygnał z ośrodka władzy, by reszta wiedziała już co i jak robić, np. co i jak prezentować w mediach. Kogo stawiać na piedestał, a kogo walić w pysk. Uznano, że Polaków trzeba walić w pysk. Jak dawniej. Oczywiście, jeśli Polakom zachciewa się suwerenności, bo przecież jeśli pokornie pracują na umacnianie dobrobytu sąsiada, to traktuje się ich dobrotliwiej i nie jest tak, że nic im z pańskiego stołu nie kapnie. (…)

A może jednak to tylko propaganda, że jesteśmy małym robaczkiem? Coraz bardziej agresywna i imperialna polityka Niemiec zniechęca do UE. Brytyjczyków zniechęciła całkowicie, wielu innych, tylko ze strachu, jeszcze wytrzymuje. Budzi się lęk wśród eurokratów i wszelkiej maści sprawujących na Zachodzie władze kosmopolitów, że Polska jednak Unię opuści. Wygląda na to, że kiedyś faktycznie tak będzie, ale przecież na pewno nie teraz! Z tego lęku, że zniknie kawał fajnego rynku dla niemieckich, holenderskich, czy francuskich producentów i skończy się wciąż niedroga siła robocza, że nie będzie miał kto zbierać niemieckich szparagów, unijni władcy prą wszelkimi siłami do przywrócenia dawnej władzy w III RP. Z nią było tak miło, wygodnie, a naród polski zadowalał się ciepłą wodą w kranie oraz grillem i piwkiem w Wochenende.

Przez zachodnich polityków, ale i przez polską tzw. opozycję, stosowana jest obecnie totalnie demagogiczna narracja. Po pierwsze, jakiekolwiek wystąpienie przeciw polityce niemieckiej interpretowane jest jako wystąpienie antyunijne. Po drugie, każde wystąpienie z krytyką Unii Europejskiej uznawane jest za działanie antyeuropejskie.

Wróćmy jednak do tyleż nagłaśnianych, co enigmatycznych wartości europejskich. Ach, jak to świetnie brzmi – wartości europejskie! Gdy to słyszą warszawskie snobki i snoby, aż drżą z emocji. Brawo bije też – co prawda już z zaświatów – niejaki dr Friedrich Gollert. Okazuje się, że ten wierny, posłuszny i przewidujący SS-Untersturmführer, w cywilu doktor praw, był w pewnych sprawach prorokiem. Już w grudniu 1944 r. pisał do generalnego gubernatora Hansa Franka:

Idea europejska jest szeroko rozpowszechniona wśród narodu polskiego. Dotychczas jednak Polacy obawiali się stale, że nie będzie dla nich miejsca w tej zjednoczonej Europie. Jeśli teraz damy im nadzieję, że w tej nowej Europie będą mogli prowadzić i rozwijać życie zgodnie ze swym charakterem i kulturą, to właśnie obecnie w Generalnej Guberni przeważająca większość narodu polskiego przyjmie tę politykę niemiecką z największym zrozumieniem.

Sama prawda – niestety. Absurdalna obawa przed wyrzuceniem poza nawias Europy do dziś determinuje wielu ludzi w Polsce. Gollert dobrze odczytał kompleks dręczący część Polaków. Znaleźli się też szybko tacy, którzy zbili na tym duży kapitał polityczny (i nie tylko).

„Nie ma potrzeby dawania Polakom jakichś przyrzeczeń prawno-państwowych – pisał uspokajająco Gollert do Franka – chociaż to, że już teraz więcej Polaków dopuszcza się do prac administracyjnych w niższych instancjach, sprawia niewątpliwie dobre wrażenie. Mimo to tego rodzaju środki nie mają decydującego znaczenia”. Dr Friedrich Gollert przewidywał dla Polaków coś w rodzaju tego, co uzyskaliśmy po wstąpieniu do Unii: półkolonialne bytowanie, egzystencję z łaski pana. (…)

Posthitlerowskie myślenie odradza się. Oto nie tak dawno napisano w monachijskiej „Süddeutsche Zeitung”:

Niemcy nie muszą płacić Polsce odszkodowań wojennych, mają natomiast obowiązek bronić wolności Polaków, w razie potrzeby także przeciwko ich własnemu rządowi.

Czyż nie jest to goebbelsowska retoryka z miesięcy poprzedzających wybuch wojny 1 września 1939 r.? Potomkowie esesmanów i gestapowców będą bronić naszej wolności! Większe mieszanie się w sprawy i w życie drugiego kraju to już tylko zbrojny atak. (…)

Moc prawna to jedna rzecz, moc polityczna to druga rzecz

— tymi słowami Jarosław Gowin odsłonił przyłbicę i ukazał prawdziwe oblicze. Z tego sformułowania jasno bowiem wynika, że mimo gwałtowności debaty o praworządności, to jednak ponad nią stoi polityka, że politykowi prawo wolno ominąć albo zdeptać, jeśli zaistnieje taka „potrzeba”. Można by powiedzieć: nic nowego, to tak samo jak w większości polskich sądów. Ale właśnie o fundamentalną zmianę w postawie tych sądów i w ogóle w funkcjonowaniu całego wymiaru sprawiedliwości polski prawicowy rząd toczy coraz zacieklejszy bój. Już nie tylko w kraju, ale jeszcze bardziej na terytoriach brukselsko-berlińskich.

Bruksela nie od dziś pokazuje, że Gowin ma rację, że polityka faktycznie stoi, albo usiłuje stanąć, ponad prawem, a nawet zdeptać je. Postawa eurobiurokracji w walce z Polską i Węgrami (a jutro zapewne z innymi krajami) uznawana jest przez Komisję Europejską za „moc polityczną”. Toczą z nami walkę, w której traktatowe porozumienia, wynegocjowane przecież zaledwie 11 lat temu przez wszystkie kraje Unii, stają się nagle śmieciem, przestają być obowiązującym prawem. Prawo weta obowiązuje, owszem, ale każdego inaczej – tak samo jak wartości europejskie.

To wszystko oznacza, że kraje unijne są zmuszane funkcjonować według praw dżungli! Kto silniejszy, ten przeżywa, słabszy zaś albo zostanie pożarty, albo musi służyć najsilniejszym bez szemrania. A wszystko to dzieje się w atmosferze historycznego boju o prawa dla najmniejszego stworzonka na ziemi. Nie daj Boże zabić karpia na święta, wszak on też ma swoje prawa. Ale narody już nie, ich prawa ogranicza się z dnia na dzień, dla nich ani litości, ani zrozumienia nie ma. No, chyba, że jest to naród niemiecki; ten ma totalną swobodę egzystencji wedle własnego upodobania, w tym prawo życia kosztem innych.

Bundesrepublika ewidentnie steruje w kierunku III Rzeszy wykorzystując UE do poszerzania swego Lebensraumu, swej przestrzeni życiowej, co było, jak wiadomo, oficjalną przyczyną wywołania II wojny światowej przez jak najbardziej legalne i praworządne władze III Rzeszy. Całkowicie w zgodzie z prawem obowiązującym Niemców posyłano ludzi do gazu, rozstrzeliwano i wieszano na ulicach, goniono do przymusowych i ciężkich robót (Polaków zagoniono 1 milion 700 tysięcy!). W III Rzeszy, jak wiemy, panowała idealna praworządność. I to jest właśnie sedno sprawy: praworządność może być również przejawem skrajnego zła – sama w sobie jest tylko pustym słowem. Istotne jest, do jakiego prawa owa „rządność” się odnosi. Jeśli prawo jest szkodliwe albo wprost podłe – a takich przykładów w historii mamy naprawdę wiele, nie tylko w III Rzeszy – to i praworządność będzie taka sama. Albo i gorsza, jeśli wykonawcy i stróże złego prawa okażą się gorliwcami.

Ważnym elementem praworządności są, rzecz jasna, sądy. Niemieccy eurokraci (za granicą Europejczycy, w domu jednak niemieccy patrioci) strasznie niepokoją się o niezawisłość polskiego sądownictwa; odkąd PiS wygrał wybory, sądy w Polsce strasznie są zagrożone w swej niezawisłości. W zasadzie jest tylko jedno wyjście z tej opresji: to Niemcy powinni nam ustanawiać sędziów! Wtedy będziemy mieli gwarancję praworządności.

Wrodzy obozowi patriotycznemu politycy i publicyści twierdzą, że nad Wisłą upadł doskonały system ustrojowy, czyli trójpodział władzy. Odwołują się przy tym do Monteskiusza, którego sami wszakże nie czytali i liczą na to, że ich czytelnicy czy widzowie również znają tego jegomości tylko ze słyszenia. Pozwolę tu sobie zatem przytoczyć znakomitą wypowiedź prof. Andrzeja Nowaka, który w jednym z wykładów na temat myśli politycznej w Europie tak stwierdził:

Monteskiusz przestrzega także przed koncentracją władzy w rękach sędziów. Nie może być tak, że sędziowie są wszechwładni i że w dodatku jest to grupa ludzi wybrana dożywotnio, niezależna od krytyki, niezależna od możliwości ich odwołania. O to chodzi Monteskiuszowi, na co zwrócił uwagę wcześniej Andrzej Frycz Modrzewski: jeżeli będzie to wyspecjalizowana ekipa, a nie wybierana ze społeczeństwa grupa ludzi, która to społeczeństwo reprezentuje i w dodatku co pewien czas jest wymieniana, to powstanie właśnie kasta, która może zdobyć niebezpieczny wpływ na życie ludzkie, przed czym Monteskiusz chciał przestrzec. Monteskiusz bez wątpienia złapałby się za głowę, gdyby widział uroszczenia dzisiejszej władzy sądowniczej, która chce panować nad władzą ustawodawczą i nad władzą wykonawczą.

Prof. Andrzej Nowak nie tylko przeczytał, ale i przestudiował Monteskiusza. Najlepsze potwierdzenie tego znajdziemy w jego najnowszej książce „Miedzy nieładem a niewolą”, w której zamieszczony jest obszerny esej na temat tego francuskiego filozofa, prawnika i pisarza oraz na temat trójpodziału władzy. Odsyłam do tego dzieła, bo pozwala lepiej zrozumieć to, co wyczynia się obecnie w zachodnioeuropejskiej polityce.

Wielkie oburzenie eurokratów budzi ustanowienie Izby Dyscyplinarnej SN. Trudno zatem nie zapytać: kimże są sędziowie, że uznają się za nieskazitelnych, niepodlegających ocenie (zwłaszcza zewnętrznej), za lepszych od wszystkich ziemian? Przecież to są zwykli ludzie, tacy sami jak każdy inny. Jeśli chodzi o specjalne przygotowanie zawodowe, to studiują po prostu stosowne prawo, ale nikt ich dokładnie nie bada, czy nie są np. ukrytymi psychopatami, czy nie mają jakichś zaburzeń nerwowych, dewiacji, manii. Nie bada się ich poglądów, a te przecież będą na pewno kluczowe w rozstrzyganiu niektórych spraw. Mogą mieć poglądy różne, ale niech będą one jawne. Wtedy np. sędzia homoseksualista nie powinien sądzić spraw o tzw. homofobię, bo na pewno szczególnie trudno mu będzie w takiej sytuacji o obiektywizm. Albo jeśli ktoś popiera najnowsze prądy myślowe oparte na idei postprawdy, to w ogóle nie powinien być sędzią i dochodzić prawdy. Nie mówiąc już o poglądach politycznych, którym niektórzy sędziowie dają wyraz bez żenady.

Dowodem upolitycznienia tego środowiska jest m.in. to, że 388 wyroki dyscyplinarne wydane w latach 2007-2012 nie budziły żadnego zbiorowego protestu, nie wywołały wściekłego ataku na ówczesną władzę PO-PSL. A przecież wydalono w tym czasie z zawodu 15 sędziów, 8 usunięto z ważnych funkcji, 21 karnie przeniesiono, 162 dostało nagany lub upomnienia. I nie było żadnego lamentu, nie stawiano zarzutów o odbieranie niezawisłości. Unia w ogóle była poza tymi sprawami; dziś zaś chce karać za karanie sędziów.

Słowo „praworządność” ma jeszcze to do siebie, że u zwykłego obywatela budzi w sposób naturalny skojarzenie nie tylko z prawem, ale i z prawością. Jest to jednak skojarzenie z gatunku tych, o jakich ostatnio pisałem, że Słońce krąży dookoła Ziemi. Niemal we wszystkich krajach unijnych ani prawość, ani prawicowość nie mają wiele wspólnego z produkowanymi masowo ustawami, uchwałami, dyrektywami. Tak jak cała zachodnia władza polityczna skręciła, mniej lub bardziej, na lewo, tak samo na lewo pomaszerowało stanowione przez tę władzę prawo. Od dawna już zatem nie powinniśmy mówić: praworządność, lecz – leworządność. Leworządność to jest właśnie to, czym chce nas spacyfikować zgermanizowana Unia.

Polska się nie daje. Czy wytrzyma? Musi! Znów jesteśmy przedmurzem. Jak w 1241 roku, gdy pod Legnicą zamknęliśmy hordom tatarskim drogę na Zachód, jak powstrzymywaliśmy w XVI i XVII wieku napór islamu, jak w 1920 roku odparliśmy nawałę bolszewicką. Za każdym razem byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa. Taka widać nasza rola w historii. Czy nam się opłacało? Moim zdaniem bardzo, bo choć mówimy, że zablokowaliśmy pochód na Zachód różnych pohańców, i nikt nie jest nam za to wdzięczny, to przede wszystkim jednak obroniliśmy zarówno wiarę, jak i swoją tożsamość.

Aby przetrwać, trzeba demaskować targowiczan i każdego dnia umacniać obóz patriotyczny, czego Wam drodzy Czytelnicy, wszystkim przyjaciołom, naszym reprezentantom u władzy oraz sobie życzę na trudny i niewątpliwie bogaty w wydarzenia rok 2021.

Leszek Sosnowski

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułUmawianie wizyt
Następny artykułŚmiertelny wypadek – pod wpływem narkotyków wjechał w inne auto