W fabryce zapadła cisza. Ludzie szeroko otwierali oczy, a mięśnie zwiotczały im tak, że wielką halę wypełnił stukot upadających na podłogę narzędzi. Nikt nie wiedział, jak zareagować. To zawahanie trwało zaledwie moment. Po chwili cała fabryka, całe miasto, cały kraj zalał się łzami i trwało to przez kilka kolejnych dni.
Był rok 1994. Oto zmarł wielki budowniczy potęgi Korei Północnej. Ojciec, wódz, myśliciel. Nie podobna wymienić połowy przymiotników, którymi obdarzyły Kim Ir Sena koreańskie media. Zgasło słońce, przekonywali ówcześni kronikarze.
Po latach Masaji Ishikawa wspomina, że zdziwiła go własna reakcja, bo przecież tyle przez Kim Ir Sena wycierpiał, a jednak zawodził wraz z innymi. Szok, bo skończył się świat, który znał przez tyle lat. Ulga, bo może teraz będzie lepiej. Strach, bo wcale nie ma pewności, że życie po “tym” Kimie będzie lepsze. I choć wydawało się to mało prawdopodobne, wkrótce Koreańczycy z północy przekonali się, że może istnieć świat jeszcze gorszy niż ten, który zgotował im Kim Ir Sen. A jednak! Korea Północna pod rządami jego syna Kim Dzong Ila okazała się piekłem na Ziemi.
Dwa miliony niepotrzebnych Koreańczyków w Japonii
Masaji Ishikawa wcale nie musiał się znaleźć w Korei Północnej. Urodził się w 1947 roku w Japonii. Gdy był dzieckiem, czas spędzał tak samo jak rówieśnicy: biegając, pływając w pobliskiej rzece i bawiąc się z kolegami. Miał biedne, ale mimo wszystko dobre dzieciństwo. Czuł jednak, że nie do końca był akceptowany przez otoczenie, a to dlatego, że tylko w połowie był Japończykiem.
Jego ojciec pochodził z Korei i po drugiej wojnie światowej pozostał, wraz z ponad dwoma milionami innych Koreańczyków, na terenie wielkiego przegranego tego konfliktu. Koreańczycy przydali się armii cesarskiej w czasie wojny, gdy służyli za, powiedzmy sobie wprost, mięso armatnie. Japończycy nie mieli o nich dobrego zdania. Uważali Koreańczyków za prymitywny naród, który nadaje się wyłącznie do wykonywania najpodlejszych, najgorzej płatnych prac.
Gdy wojna się skończyła, setki tysięcy Koreańczyków błąkały się po Japonii w poszukiwaniu jakiegoś zatrudnienia. Pod koniec lat 40. ubiegłego wieku wszystkim w Japonii żyło się źle, ale Koreańczycy znajdowali się na zupełnym dole drabiny społecznej. Nie powinno dziwić, że nie mając żadnych perspektyw, skrzykiwali się wokół rosnących w siłę organizacji, które w statutach miały słowo “patriotyczny”, ale w rzeczywistości dość jawnie skręcały w kierunku haseł nacjonalistycznych i komunistycznych.
W tym czasie Kim Ir Sen ogłosił, że przystępuje do budowy w nowo utworzonej Korei Północnej socjalistycznego raju. Bezpłatny dostęp do lekarzy, nieodpłatna edukacja aż do uniwersytetu i tyle jedzenia, że nikt nie będzie chodził głodny! Dobrze wiemy, że takie obietnice pisane są palcem po wodzie, ale trudno się dziwić, że zadziałało to na wyobraźnię tych wszystkich wyrzuconych na margines Koreańczyków, dla których w Japonii zwyczajnie nie było miejsca.
Akcja repatriacja
Ojciec Masaji Ishikawy też zaczął rozważać wyjazd – a właściwie repatriację, bo tak w propagandowych pismach określano przeprowadzkę. Dziwna to repatriacja, gdy wziąć pod uwagę, że jego ojciec pochodził z miasta, które po 1948 roku znalazło się na terenie Korei Południowej, ale jednak najważniejsze było przekonanie, że oto rodzina znajdzie się “wśród swoich”. Matka protestowała, ale ostatecznie skusiła ją wizja lepszego życia w młodym państwie na półwyspie.
Nie tylko komunizujące organizacje zachęcały Koreańczyków, nieważne z której części półwyspu, do wyjazdu. W akcję promocyjną oraz praktyczne przygotowanie tej wielkiej operacji włączyły się też Japoński Czerwony Krzyż i Koreański Czerwony Krzyż. To właśnie udział tych szanowanych instytucji w “repatriacji” był dla wielu Koreańczyków gwarancją tego, że wszystko przebiega prawidłowo. Bo przecież żadna z nich nie okłamałaby ludzi, nie przekonywała, że jadą do lepszego świata wiedząc, że w Korei panuje głód i niewypowiedziane ubóstwo…
A jednak. Pracownicy organizacji Czerwonego Krzyża z powodów, których autor wspomnień nigdy nie zrozumiał, stali się propagandzistami, którzy ponoszą odpowiedzialność za cierpienie tysięcy ludzi. Nikt nigdy nie rozliczył tych dwóch organizacji za nieszczęście, do którego doprowadzili.
Pierwsze statki z “repatriantami” wypłynęły z japońskich portów w 1959 roku, a ostatni – w 1984 roku. W sumie w tym czasie wyjechało jakieś 100 tysięcy Koreańczyków, a wraz z nimi dwa tysiące japońskich żon.
Nigdy wcześniej ani później w historii tak wiele osób nie przeniosło się z kraju kapitalistycznego do socjalistycznego – zauważa Ishikawa.
“Repatriacja” była na rękę i Japończykom, i Koreańczykom. Przeludniona Japonia nie potrzebowała ludzi, którzy mimo upływu kilkunastu lat od zakończenia wojny nadal nie stanęli na nogi i nie potrafili się stać pełnowartościową częścią społeczeństwa. A przecież tacy najczęściej odpływali do Korei – nie ci, którym się w życiu ułożyło. Z kolei dla Korei Północnej każdy kolejny statek był propagandowym sukcesem. Kim Ir Sen desperacko chciał udowodnić światu, że Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna jest lepsza od Republiki Korei. Wizja tysięcy Koreańczyków “wracających do domu” podsycała te maniakalne wyobrażenia i dawała świetne argumenty w wojnie propagandowej.
Tak, masowa “repatriacja” rozwiązała problemy obu państw. Wygrali wszyscy – z wyjątkiem ludzi, których dotyczyła.
“Za mroczną rzeką” to wspomnienia autora z tych niemal czterech dekad życia w Korei. Książka odniosła duży sukces w Stanach Zjednoczonych, była na liście bestsellerów New York Timesa. Mimo to w internecie próżno szukać jakichkolwiek informacji o Masaji Ishikawie, wywiadów z nim, tak jakby wszystko, co miał do powiedzenia, zawarł w swoich wspomnieniach. I tak rzeczywiście może być, bo to, czego autor doświadczył w Korei, to zupełnie krańcowe doświadczenia. Głód, upodlenie, śmierć bliskich i kompletna niemoc. Nic dziwnego, że nie chce do tego wracać, nawet po latach.
Mięso z psa pozbawiło “repatriantów” złudzeń
W 1960 roku trzynastoletni wówczas Masaji wszedł na statek bez przekonania. Nie rozumiał, dlaczego matka zgodziła się na ten szalony pomysł z wyjazdem. Odradzali jej go wszyscy członkowie rodziny, babcia zagroziła, że wyrzeknie się córki, jeśli ta naprawdę popłynie do Korei. Chłopiec nie rozumiał również, dlaczego ojciec tak łatwo “kupił” te wszystkie zapewnienia o życiu bez trosk w państwie dobrobytu.
O tym, że Korea Północna to żadne wyśnione państwo dobrobytu, podróżni przekonali się zaraz po opuszczeniu statku. W ośrodku dla imigrantów podano im mięso z psa. Choć rodzina Ishikawa była biedna, w Japonii nigdy nie przyszło im nawet do głowy, by sięgnąć po coś takiego.
Tamtego dnia dzieci poszły spać głodne. Tylko ojciec nie wybrzydzał i zjadł potrawkę z psa. Czy poczuł, że nareszcie jest u siebie, czy też za wszelką cenę chciał zamanifestować, że należy przymknąć oko na te chwilowe niedogodności – nie zdradził. W ogóle do końca życia duma nie pozwoliła mu przyznać, że przyjazd do Korei był błędem, ale wkrótce stracił cały entuzjazm, który pchnął go na ten nieszczęsny statek.
Zaraz po przyjeździe miało się okazać, jak bardzo organizacje lobbujące na rzecz “repatriacji” okłamywały chętnych. Oczywiście, że na miejscu nie czekały na nich dobrze wyposażone domy ze spiżarniami, w których zmieści się tyle ryżu, że każdy będzie mógł brać dokładkę. Niektórzy tak bardzo uwierzyli propagandzie, że na statek weszli tylko z malutkim bagażem. Po co brać nędzny majątek z Japonii, skoro w Korei Północnej będzie wszystko, co potrzebne człowiekowi do godnego życia?
Kto miał szczęście, trafiał do prowizorycznego budynku krytego słomą. Na początku lat 60. ubiegłego wieku w Korei Północnej budynki kryte dachówką wydawały się czymś tak luksusowym, że prawo do mieszkania w nich mieli tylko najbardziej zaufani ludzie władzy. Cała reszta żyła niewiele lepiej niż zwierzęta. Ciężka praca od rana do nocy wcale nie gwarantowała, że uda się poprawić warunki życia. Wszak wiadomo, jak komunizm wypaczył hasła o dobrobycie.
Rodzina Ishikawa znów była na samym dole drabiny społecznej. W Japonii nie akceptowano ich, bo nie byli “dość japońscy”, a Korei zaś byli “zbyt japońscy”, obcy, podejrzani. Skoro przybyli z kapitalistycznego kraju, to pewnie uważają się za lepszych. W bagażu chowają na pewno zegarki i inne drogie rzeczy – uważali ludzie. Autor wspominał, że przez blisko 40 lat mieszkania w Korei na palcach jednej ręki może policzyć ludzi, którzy okazali mu bezinteresowną sympatię. Czego by jego rodzina nie zrobiła, było to złe lub podejrzane. Tak jak prowizoryczna wanna, o której wspomniał Masaji Ishikawa.
“Skleciliśmy sobie prowizoryczną wannę i korzystaliśmy z niej w miarę możliwości. Wydaje mi się, że inni ‘reemigranci’ robili to samo (…) Nasza zdezelowana wanna doprowadzała sąsiadów do szaleństwa. Dla nich stanowiła symbol japońskiej dekadencji. Kąpiel była aktem burżuazyjnego samolubstwa. Tak jak codzienna zmiana ubrania.
Nasi starsi sąsiedzi twierdzili, że zachowujemy się jak właściciele ziemscy. Na początku nie rozumiałem, co mieli na myśli, ale z ich nienawistnego spojrzenia wyczytałem, że chodziło im o dawno nieistniejącą już klasę wyższą. Ludzie z mojego otoczenia praktycznie nie zmieniali ubrań i ich nie prali. Nie brali też prysznica i się nie myli. Brud zakorzeniał się w ich ciałach i byli po prostu zapuszczeni.
Od czasu do czasu komisja do spraw higieny przeprowadzała kontrolę czystości w szkole i sprawdzała, czy dzieci mają wszy. Jeśli ktoś był brudny, otrzymywał naganę. Ale przyznanie się do częstych kąpieli również wiązało się z naganą, tym razem za japońską dekadencję. Jak zwykle nie dało się wygrać”.
Ciasteczka z kory sosny ratowały życie lub przynosiły śmierć w cierpieniach
“Za mroczną rzeką” to zapis 40 lat życia w państwie Kimów. Rodzina to się rozrastała, to malała, gdy nieleczone choroby zabierały kolejnych jej członków. Czasem było trochę lepiej, bo autorowi, który stał się głową rodziny, udało się znaleźć lepszą pracę, to znów gorzej, gdy odgórnie ograniczono ilość przyznawanego ludziom jedzenia. Życie rodziny Ishikawa, jak często bywa o opowieściach o skrajnym ubóstwie, w ogromnej mierze toczyło się wokół pozyskiwania jedzenia
W kraju, w którym wszystko było państwowe – a za rządzenie wzięli się ludzie, którzy nie znali się na swojej pracy i rolnicy, choć chcieli, nie mogli osiągnąć dużych zbiorów – było to ekstremalnie trudne. Ale nie beznadziejne. Koreańczycy do mistrzostwa opanowali sztukę wykorzystywania wszystkich jadalnych roślin z łąk i lasów.
A gdy było już naprawdę katastrofalnie, jedli korę sosny. I świat człowieka skupiał się wtedy wokół tego, by odpowiednio tę korę przygotować. Kto zrobił to źle, umierał w męczarniach. Zresztą po zjedzeniu “ciasteczek” ze sproszkowanej kory też potwornie bolał brzuch, ale człowiek przynajmniej miał szansę, że dożyje następnego dnia. Nawet jeśli ten kolejny dzień będzie powtórką koszmaru, jaki swoim obywatelom zafundowała rodzina Kimów.
“Za mroczną rzeką” to opis realiów państwa, które mierzy się z ciągłym brakiem absolutnie wszystkiego: od jedzenia po leki dla choćby lekko chorych. To wspomnienia z kraju, w którym ludzkie życie nie ma większego znaczenia. Skoro już tu jesteś, to pracuj, by dostać swoje przydziałowe 700 gramów jedzenia, z czasem mniej. A jeśli nie pracujesz, to nie dostaniesz jedzenia. Dlatego w Korei ludzie pracują dosłownie do śmierci i nie ma słowa przesady w stwierdzeniu, że robią to za miseczkę ryżu.
To też opowieść o nadziei, bo w końcu autor postanowił uciec. Relacja z nielegalnej podróży do granicy i heroiczne, bo dokonane ostatkiem sił, przekroczenie jej, przypomina, że w krańcowych momentach, kiedy na szali jest nasze życie, człowiek potrafi zrobić rzeczy, o jakie by się nie podejrzewał.
I wreszcie, o ogromnym rozczarowaniu, bo choć autor po 40 latach wrócił do Japonii, to szybko okazało się, że kraj nie ma nic do zaoferowania potomkom ludzi, których swego czasu wypchnął do “zaprzyjaźnionej” Korei. Celem nadrzędnym okazały się spokój i dobre stosunki międzynarodowe. A ludzie? Skoro wsiedli kiedyś na statek, to niech teraz nie oczekują pomocy.
Czy Masaji Ishikawa mimo wszystko odnalazł w Japonii spokój i choć trochę nadrobił czas? Tego nie wiemy. Jego opowieść kończy się kilka lat po przybyciu do Japonii w 1996 roku. Opublikowana została na początku lat dwutysięcznych, ale amerykański wydawca nawet najnowszych edycji nie pomyślał, że warto w kilku zdaniach napisać, co po tym czasie zdarzyło się w życiu autora. Czy w chwili, gdy książka trafiła do polskich czytelników, jeszcze żył? Czy udało mu się ściągnąć bliskich do Japonii?
Nie wiemy nawet, jak się tak naprawdę nazywa (książkę napisał pod pseudonimem), choć to akurat zrozumiałe. Bał się zemsty agentów koreańskiego wywiadu, którzy potrafią być bezwzględni dla uciekinierów z Korei, którzy szkalują imię państwa za granicami, a jeszcze bardziej bał się o los swoich bliskich, którzy zostali w kraju Kima. Nie ma odrobiny przesady w opowieściach o ludziach osadzanych na całe lata w obozach koncentracyjnych tylko dlatego, że padł na nich cień podejrzeń o brak lojalności.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS