Były szef polskiego MSZ może mieć pełne zaufanie do swoich wpływowych kumpli, a nie do brytyjskiej służby zdrowia i systemu prawnego.
Ilekroć Radosław Sikorski próbuje zgrywać zwykłego zjadacza chleba, wychodzi z tego groteska. To samo, gdy próbuje udawać, że jest równy wobec prawa z przeciętnymi ludźmi. Może był – do matury w I Liceum Ogólnokształcącym w Bydgoszczy im. Ludwika Waryńskiego. W związku z losem Polaka, którego brytyjski szpital i sąd skazały na śmierć, uważając, że właściwie i tak już nie żyje, choć żyje, Sikorski napisał: „Niniejszym oświadczam, że gdybym miał sam kiedyś ciężko zachorować w Wielkiej Brytanii to miałbym pełne zaufanie do tamtejszej służby zdrowia oraz systemu prawnego i nie życzę sobie ‘ratowania’ przez naszych fundamentalistów”.
Brzmi pięknie, tylko wszystko we wpisie na Twitterze jest „lipą”, żeby użyć języka Michała Tuska. To oczywiste, że Radosław Sikorski miałby pełne zaufanie, bo nigdy by go nie spotkało coś takiego, jak Polaka, o którego sprowadzenie do kraju zabiegają polskie władze. Gdyby znalazł się w brytyjskim szpitalu w ciężkim stanie, czego mu oczywiście nikt nie życzy, natychmiast uruchomione zostałyby mechanizmy, procedury i wpływy, od których zwykły zjadacz chleba jest oddalony tak, jak galaktyka Andromedy od Drogi Mlecznej, żeby przywołać tylko bliskie kosmiczne sąsiedztwo.
Od razu losem Sikorskiego zainteresowaliby się jego kumple z Bullingdon Club w Oksfordzie, bo takie ciała są po to, żeby wspierać kumpli właśnie: od szukania im dobrej pracy po pomoc w kwestiach zdrowotnych. Jak już się Sikorski do tego towarzystwa dostał, to nawet, gdyby go nie lubili, inni członkowie Bullingdon Club mają obowiązek mu pomóc. Wymieńmy tylko najważniejszych z czasów jego studiów i aktywności w klubie. To przede wszystkim obecny premier Boris Johnson. To były premier David Cameron. To były minister zdrowia Jeremy Hunt. To były minister w urzędzie premiera Nick Hurd. To bankier inwestycyjny Sebastian Grigg, to potentat na rynku nieruchomości Matthew Benson, to szef wielkiej firmy farmaceutycznej Sebastian James czy jeden z ważniejszych ludzi w „Financial Times” – Jonathan Ford.
Sikorski może mieć pełne zaufanie do swoich kumpli, a nie do brytyjskiej służby zdrowia i systemu prawnego. Miałby najlepszą opiekę w świetnym szpitalu, a żaden sąd nawet nie zająłby się jego przypadkiem, gdyby wpływowi i bogaci koledzy tego nie chcieli. Tak bowiem działa Bullingdon Club i inne tego typu organizacje. Po to właśnie są uważane za elitarne. A Sikorski dostał się tam w latach 80. będąc „golcem”, na fali sympatii do Polski i ruchu „Solidarności”. Inaczej nie miałby żadnych szans. Po prostu czasem arystokraci, bogacze i ludzie bardzo wpływowi chcą mieć kogoś takiego w swoim składzie, żeby nie wyglądać na całkiem oderwanych od rzeczywistości. Deklaracje Sikorskiego są więc kompletnym pustosłowiem.
Gdyby nie zadziałali kumple z Bullingdon Club, Sikorski mógłby oczywiście liczyć na brytyjskie znajomości żony, Anne Applebaum. Zarówno z czasów jej studiów w London School of Economics, jak i (przede wszystkim) w St Antony’s College na Uniwersytecie Oksfordzkim. Zawsze mógłby też liczyć na wpływy żony w „The Economist” czy „The Spectator”. Albo na przyjaciół żony z londyńskiego wpływowego Legatum Institute, kierowanego przez równie wpływową baronessę Philippę Stroud. A jakby tego było mało, mógłby liczyć na wpływowego teścia Harveya M. Applebauma z waszyngtońskiej firmy prawniczej Covington & Burling.
Sikorski może sobie opowiadać dyrdymały o zaufaniu do brytyjskiego do brytyjskiej służby zdrowia i tamtejszych sądów, bo wie, że nigdy nie znajdzie się w sytuacji Polaka, o którego życie toczy się walka. Tym bardziej więc te dyrdymały są żenujące. I obrażają tych, którzy walczą o naszego obywatela i rodaka.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS