Jeżeli jeden z mądrzejszych polityków Platformy Obywatelskiej mówi to, co mówi, co w takim razie musi się przewalać przez głowy tych ludzi opozycyjnej partii, którzy pewnie wprawiają w zakłopotanie Bartłomieja Sienkiewicza, tak są lotni. Ale Sienkiewicz, rozmawiając w weekendowej „Gazecie Wyborczej” z Donatą Subbotko, wielokrotnie idzie na łatwiznę, a nawet na intelektualny rympał. A jego koncepcje budzą na przemian grozę i niedowierzanie. I nic w tym nie zmienia melodramatyczne odwoływanie się do sławnego przodka, czyli pisarza Henryka Sienkiewicza. To tylko dymienie. Podobnie jak odwoływanie się do własnej, chlubnej przeszłości przeciwnika komuny i kogoś spod znaku Jerzego Giedroycia.
Bartłomiej Sienkiewicz nie jest Borysem Budką czy Izabelą Leszczyną, żeby prostolinijnie klepać różne niedorzeczności i w nie wierzyć. On mówi to, co mówi z pełnym cynizmem, co tylko odsłania strategię partii, której Leszczyna czy Budka nie muszą nawet rozumieć. Ta strategia opiera się na kompletnej fikcji, gdy chodzi o określenie wroga i „zdiagnozowanie” jego cech. Ale obraz wroga, wywodzący się wprost od Carla Schmitta, nie musi bazować na faktach. Pewnie nieprzypadkowo to, co mówi Sienkiewicz jest odwrotnością tez Schmitta z jego najważniejszego bodaj eseju „Pojęcie polityczności”.
Sienkiewicz nakłada fałszywą świadomość na krytykę liberalizmu dokonaną przez Schmitta, a w efekcie jego krytyka Prawa i Sprawiedliwości oraz Jarosława Kaczyńskiego staje się często groteskowa. Ona byłaby poprawna, gdyby zamiast PiS i Kaczyńskiego wstawić PO i Donalda Tuska, ale przecież polityk i były minister Platformy nie może tego zrobić. Dlatego różne cechy własnej partii przenosi na wroga, a wtedy PiS ma niejako podwójnie przechlapane. U Sienkiewicza i w PO oczywiście, bo wyborcy takie przeniesienie stosują w ograniczonym stopniu, a właściwie robi to wyłącznie platformerska sekta. Dokonując przeniesienia Sienkiewicz się w sektę wpisuje, choć zapewne prywatnie uważa tych ludzi za skrajny prymityw. Ale pewnie wychodzi z założenia, że sekty nie należy demobilizować, tylko dostarczać jej paliwa. Bo to sekta narzuca narrację i karmi koncepcję wroga wywodzącą się od Schmitta. Wystarczy posłuchać Borysa Budki, Izabeli Leszczyny, Marcina Kierwińskiego, Jana Grabca, Mariusza Witczaka, Bartosza Arłukowicza, Tomasza Siemoniaka, Marzeny Okły-Drewnowicz czy Cezarego Tomczyka. No to Sienkiewicz dostarcza sekcie paliwa, tym bardziej że rozmówczynię ma wdzięczną i cechującą się podobnym intelektualnym wyrafinowaniem jak konsumenci paliwa.
Pani Donata już w pierwszym pytaniu dokłada do pieca: „A jeśli wygracie i oni nie oddadzą władzy?”. Na co Bartłomiej Sienkiewicz odpowiada: „Jeśli zostaniemy demokratycznie wybrani i będziemy legalną władzą, to trzeba walczyć”. Problemem jest to, że Donald Tusk na tyle obawia się wyborów, że chce rozstrzygnięcia niedemokratycznego i jeszcze przed wyborami, czyli przy pomocy ulicy, „wyprowadzania”, zemsty i odwetu.
Tusk o przewrocie mówi otwarcie, więc Sienkiewicz musi to przenieść na wroga: „To Kaczyński ma wszystkie instrumenty w ręku. To on może przeprowadzić procedurę, która podważy wynik wyborów korzystny dla opozycji, albo udaremni objęcie władzy przez koalicję, która zdobędzie przewagę nad PiS”. Ale to Platforma szykuje się do liczenia głosów w wyborach na własną rękę, czyli oswaja z tym, że nie uzna wyniku wyborów i to da jej uzasadnienie rządzenia na mocy przewrotu, którego trzeba będzie dokonać w imię obrony demokracji.
Gdyby Sienkiewicz był Leszczyną czy Budką, sam nie podważałby własnych tez. Ale one nie są własne. Dlatego musi mówić takie niedorzeczności, jak stwierdzenie, że „oni przegrają. Grawitacja, proszę pani”. Tyle, że grawitacja jest taką siłą, której nie można wyłączyć bądź w dowolnym momencie włączyć. I jest powszechna. Działa więc tak samo na zwolenników Platformy, jak i PiS. Poza tym odwoływanie się do praw fizyki w polityce miałoby sens, gdyby cokolwiek z tych praw się rozumiało. Ale nic na to nie wskazuje. Zamiast prawa grawitacji mamy więc zwyczajne obelgi i prymityw: „To schyłek. Ich konwencje są jak ceremonie pogrzebowe, spęd starców”. Nie ma to, jak miliony młodych w PO i na jej konwektyklach.
Bartłomiej Sienkiewicz ma zasadniczy problem z pojęciami i definicjami. A największy z polskością. Do tego stopnia, że musi z polskości wyzuć nawet swego pradziadka Henryka, czyniąc go Tatarem. Prawnuk wielkiego pisarza twierdzi, że „Kaczyński zlikwidował polskość. Wspólny mianownik, w którym ludzie mogli się odnaleźć. Jesteśmy różni, wybieramy różne partie, ale wszyscy jesteśmy Polakami i musimy ze sobą żyć. Kaczyński sprawił, że nie ma już takiego zbioru jak Polacy. On to zniszczył, oskarżając obóz przeciwny, że są mordercami i zdrajcami, Niemcami i Rosjanami, jacyś gorsi, prawie karaluchy. Język jak przed Rwandą. Ale wykluczenie innych z polskości nie zapewni mu rządów na zawsze”.
Sienkiewicz junior sprowadza polskość do czegoś, w czym nie ma nawet cienia polskości. Bo taki wspólny mianownik może mieć każda wspólnota, łącznie z Inuitami, niemającymi własnego inuickiego państwa. To nie polskość, tylko obywatelstwo polskiego państwa. A po stronie przeciwnej, tam, gdzie sam Sienkiewicz junior się umieszcza, polskość jest traktowana jako straszny złóg przeszłości, uniemożliwiający Polsce nowoczesność i progresywizm, czyli fundamentalne cechy współczesnej wersji liberalnej demokracji. W tym miejscu wyjątkowo adekwatne byłoby stare zdanie Tuska, że „polskość to nienormalność”. Bycie przeciw takiej wersji „polskości” wydaje się obowiązkiem Polaka, a nie odwrotnie.
Wyjątkowo oryginalna definicja polskości jest Sienkiewiczowi potrzebna, żeby wykluczyć z niej obecnie rządzących i ich zwolenników. I tu wychodzi, kto kogo i dlaczego uważa za zdrajcę czy Rosjanina. To jest proste, jak sam Sienkiewicz w roli pogromcy zła, gdy był ministrem spraw wewnętrznych i odpowiadał za tajne służby. Podobno „rząd [Kaczyńskiego, choć już nie jest w rządzie] jest antyzachodni – niezależnie od tego, jak bardzo antyrosyjską retorykę uprawia”.
Sienkiewicz zdemaskował „plan Kaczyńskiego antyunijnej międzynarodówki – z pełną zgodą, że popiera ją Putin i finansuje niektórych jej uczestników”. Zdemaskował dzięki temu, że „najazd Rosji na Ukrainę chwilowo pokrzyżował im plany, bo się wysypało, że stali ramię w ramię z Putinem. Trzeba było to przykryć, więc uruchomiono kłamstwo, że to Tusk jest prorosyjski”. W tym miejscu Sienkiewicz mocno przebija Leszczynę i Budkę.
Rząd PiS jest tak prorosyjski, że Putin i jego banda wymieniają go jako największego wroga zaraz po władzach Ukrainy i straszą najazdem w stylu tego na Ukrainę. To musi być jakaś niesłychanie wyrafinowana zasłona dymna, a jeszcze większą bardzo duże dostawy broni na Ukrainę. Pewnie wynika to z porozumienia z Putinem, bo świetnie kamufluje bliskie związki z nim. Gdyby iść tym tropem, to i katastrofa smoleńska pewnie z tego samego wynika. Ten poziom bredni ewidentnie urąga Sienkiewiczowi, ale w nie brnie. Inaczej nie dałoby się zbyć prorosyjskości Donalda Tuska i katastrofalnych skutków jego otwarcia na Rosję i Putina. Żenujące poziomem insynuacje kontra fakty. Tyle tylko, że fakty nie chcą być inne.
Sienkiewicz przechodzi samego siebie, gdy pomoc Ukrainie i ogromne wysiłki rządu PiS, by stworzyć antyrosyjski front w Unii Europejskiej uznaje za zagrywkę, żeby odwrócić uwagę od sojuszu z Putinem. A chęć zatrzymania albo ograniczenia wojny poprzez jakiś rodzaj międzynarodowej misji mającej służyć wyłącznie Ukraińcom i ich interesom uznaje za realizację sojuszu z Putinem. A za wszystkim mają stać rachuby, „że Ukraina padnie lada moment i Orbán sobie zabezpieczy Zakarpacie, a on [Kaczyński] sobie zachodnią Ukrainę?”. Na takie dictum rodzi się tylko jedno pytanie: czy to Bartłomiej Sienkiewicz szkolił Władimira Sołowjowa (najbardziej prostackiego z propagandystów i przydupasów Putina w Rosji, nadającego w telewizji Rossija 1) czy odwrotnie.
Powoływanie się przez Sienkiewicza juniora, w końcu analityka i wysokiego oficera tajnych służb, na „ogromną pracę śledczą” Grzegorza Rzeczkowskiego i Tomasza Piątka świadczy o czymś bardzo niebezpiecznym. Dla człowieka z takim doświadczeniem jak Sienkiewicz brednie obydwu „śledczych”, a przede wszystkim stosowanie logiki paranoika (wszystko ze wszystkim można skojarzyć, a ograniczeniem jest tylko to, na czym się akurat „jedzie”) powinny wywołać gromki śmiech, a nie traktowanie jako dowodu. Chyba że niegdysiejszy Urząd Ochrony Państwa to był ten sam poziom, co Rzeczkowski i Piątek. Polskie państwo byłoby wtedy bardzo biedne.
Zastanawiające jest bardzo usilne, a momentami wręcz desperackie odwracanie przez Sienkiewicza juniora uwagi od polityki jego rządu i jego partii wobec Rosji. Może sobie mówić, że „kiedy zajmowałem się służbami, to Rosjanom przycinaliśmy skrzydła”. Wiemy, wiemy. O poufnej umowie FSB z SKW jeszcze w 2008 r. (służbą kontrwywiadu wojskowego kierował wtedy Janusz Nosek), żeby przestać się zajmować dwoma szpiegami z attachatu wojskowego w ambasadzie Rosji w Warszawie i pozwolić im spokojnie wyjechać z Polski. O wizytach szefów kontrwywiadu (Piotra Pytla i Janusza Noska) w Moskwie i Petersburgu (w kwietniu 2012 r. i we wrześniu 2013 r.) i specyficznym brataniu się z rosyjskimi „kolegami”. O umowach o współpracy z FSB (z 2008 i 2011 r.).
Pamiętamy, że jeden z najwierniejszych druhów Putina, sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji Nikołaj Patruszew był na przełomie stycznia i lutego 2011 i 2012 r. w Warszawie, w dodatku fetowany jak wielki przyjaciel Polski. Ten sam, który kierował do 2008 r. FSB, gdy jej agenci wysadzali budynki mieszkalne w Rosji, żeby mieć pretekst do zdławienia Czeczenii. Ten sam, którego rozkazy doprowadziły do masakry w teatrze na Dubrowce. Ten sam, który teraz oskarża Polskę o zajmowanie zachodnich terenów Ukrainy. No i pamiętamy o tym, jak Radosław Sikorski widział Rosję w NATO, o jego kumplowaniu się z Siergiejem Ławrowem. Pamiętamy o Tuska wielkiej potrzebie stosunków z Rosją – „taką, jaka ona jest”. O resecie, o odmrażaniu. Wreszcie o tym, co poprzedziło katastrofę smoleńską. Tego wszystkiego się nie da wyprzeć ani wmówić drugiej stronie.
Bartłomiej Sienkiewicz próbuje ewidentną prorosyjskość własnego rządu zaklinać. I to w bardzo brzydki sposób. Insynuuje, że w sprawie Lotosu „rząd Morawieckiego nie miał wyjścia”. Dlaczego? Nie może ujawnić z powodów procesowych, ale gdyby chciał spełnić oczekiwania pani Donaty, to powiedziałby, „że rząd PiS został tu umocowany w wyniku działań rosyjskich”. Wiadomo, najpierw się mocuje, potem nazywa ten rząd śmiertelnym wrogiem, a na końcu chce Polskę pod tym rządem najechać tak jak Ukrainę. Logiczne.
Kiedy się zabrnie w paranoję, nie dziwi, że wymyśla się taką arcybrednię, jak strach Jarosława Kaczyńskiego przed armią: „Widocznie miał jakiś plan i bał się, że armia, generałowie wystąpią przeciwko niemu. Wojskowi przysięgają na konstytucję. Kiedy odchodził gen. Mirosław Różański, to rozdał podwładnym konstytucję z życzeniami, żeby nie zapomnieli, że to fragment przysięgi żołnierskiej. Może Kaczyński bał się buntu armii, bo zamierzał łamać konstytucję”. Czyli co, armia w imię demokracji i obrony konstytucji miała dokonać zamachu stanu? Pod dowództwem Różańskiego, tego wygłupiającego się faceta na imprezie Jerzego Owsiaka? To jest dopiero logika paranoika.
Wprawdzie nie pojawia się to pod koniec tej wyjątkowo pogiętej rozmowy, ale mogłoby być jej podsumowaniem: Bartłomiej Sienkiewicz projektuje przyszłość świata. A co! Powiada ów mędrzec, że „wchodzi na scenę nowy podmiot polityczny, na co dzień ukryty. Państwa są coraz słabsze, systemy przedstawicielskie ułomne, politycy na dole rankingów zaufania. Ten nowy podmiot wymaga innej polityki, innego systemu przedstawicielskiego. (…) Może czas na eksperyment w europarlamencie? Na przykład zmiana systemu wyborów na taki, żeby posłowie drugiego garnituru politycznego w swoich krajach, którzy zwykle siedzą w ławach europarlamentu, byli np. tylko jedną trzecią PE, a reszta to niech będą przedstawicielstwa wielkich miast, które decydują o zmianie cywilizacyjnej, czy przedstawicielstwa organizacji społecznych działających kontynentalnie”.
Jasne, potrzeba nowej rewolucji francuskiej, do której Sienkiewicz się zresztą otwarcie odwołuje mówiąc, że „zaczęła się od tego, że obywatele zebrali się w sali do gry w piłkę, ponieważ król rozwiązał Stany Generalne. Deputowani wstawili tam stolik i zaczęli toczyć obrady. Reszta to skutek zmiany systemu przedstawicielskiego, zmiany myślenia o tym, skąd pochodzi władza”. Zapewne Fundacja Batorego ma już jakiś gotowy projekt – demokracji burmistrzowskiej. Imienia Rafała Trzaskowskiego.
Co tam państwo polskie. Niepotrzebne. Wystarczy zlepek samorządów. Bo ponoć „z najazdu Rosji na Ukrainę nauczyliśmy się, że kluczem bezpieczeństwa jest rozproszenie. Musimy zejść z ogromnych inwestycji energetycznych na małe lokalne – i ze względu na klimat, i wojnę. Przenieść myślenie o państwie na poziom powiatu. Zawsze jakaś stacja benzynowa będzie podłączona do prądu, do tego choćby jedna piekarnia i ośrodek zdrowia. Te trzy miejsca, jeśli przyjdzie coś złego, będą pozwalały przetrwać”. Mędrzec Sienkiewicz nie pomyślał tylko, że taka Polska nie miałaby żadnego znaczenia i byłaby pierwszym oraz oczywistym kandydatem, żeby ją najechać. I podbić. I może o to właśnie chodzi.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS