Wśród wielu z Was, Drodzy Czytelnicy, zasłynąłem prawdopodobnie sporym zamiłowaniem do Marvela (i nazwaniem Nemesisa Genesisem, a także rzuceniem w tytule „Minecraft Flight Simulator”… :)) oraz jego ekranizacji. Jak pewnie wiecie, mam ogromne pokłady cierpliwości oraz zrozumienia dla wszystkiego, co pojawia się z ramienia Disneya, a co przynajmniej nawiązuje do komiksów, które swego czasu tak bardzo spopularyzował Stan Lee.
Pamiętam, iż raz w komentarzach padło nawet pytanie, czy właściwe są jakieś dzieła wchodzące w skład Kinowego Uniwersum Marvela, które uważam za złe. Odpowiedziałem krótko – nie ma. Są jednak takie, które uważam za znacząco odstające od pozostałych. Wśród nich mógłbym wymienić między innymi drugą część przygód Thora, trzecią odsłonę solowych perypetii Iron Mana, a także „Czas Ultrona” z bandą Avengersów w roli głównej.
Dziś czuję, że za jakiś czas do samej listy będę w stanie dorzucić jeszcze przynajmniej jeden tytuł. Tym razem serialowy! Choć bowiem takie tytuły jak „Ms. Marvel” czy „Hawkeye”, które są powszechnie krytykowane, osobiste uważam za naprawdę fajne, to niestety w przypadku najnowszego „She-Hulk” bliżej mi do opinii wielu ludzi w Internecie. Marvel mocno testuje przy serialach, ale tu chyba poszli za daleko…
She-Hulk – o czym to jest?
No dobra – cały czas właściwie skracam sam tytuł, albowiem jego pełna nazw brzmi w polskiej wersji „Mecenas She-Hulk”. I prywatnie muszę przyznać, że używam skrótu, bo po prostu uważam, że brzmi to dość… Dennie? Tanio? Pseudo-komicznie? Nie wiem, trudno mi znaleźć określenie, ale jeśli miałbym oceniać książkę po okładce (czy też serial po tytule?), to nie wystawiłbym mu wysokiej noty.
Ale wiecie, bywały filmy z dennymi nazwami, które okazywały się czymś wspaniałym. Tu jednak tak nie jest. Właściwe moje przeczucia odnośnie do samego tytułu dość mocno pokrywają się z produkcją. Niemniej, od początku… W serialu poznajemy niejaką Jennifer Walters – mecenaskę, kuzynkę Bruce’a Bannera, a więc Hulka. I gdy pewnego razu jadą sobie autem, dyskutując o tym, czy Kapitan Ameryka uprawiał seks (serio), nagle dochodzi do wypadku, a krew jednego z Avengers miesza się z krwią prawniczki.
Po jakimś czasie okazuje się, że doszło w ten sposób do mutacji, która przemieniła naszą Jennifer w żeńską wersją Hulka. Pierwsza bohaterska akcja, pierwszy występ w TV i przylgnęła do niej łatka „She-Hulk”, gdyż tak określiło ją społeczeństwo. No i wszystko się toczy. Wiemy tyle, że w pierwszym odcinku do kolizji doszło przez pojawienie się niezidentyfikowanego obiektu latającego, a później raz zaatakowano ją w celu pobrania jej krwi.
I to tyle, jeśli chodzi o wątek główny. W momencie pisania tego tekstu ukazało się już sześć odcinków na planowane osiem, które mają się pojawić. Oglądam z narzeczoną tydzień po tygodniu, premiera po premierze, a właściwe można odnieść wrażenie, że jak dotychczas przynajmniej 80% akcji to fillery. Zapychacze, które mają rozładować napięcie między głównymi wątkami. Ale… Co to za proporcje?!
Wszystko za bardzo się rozmyło…
Niestety „Mecenas She-Hulk” (ugh…) robi się przez to nieco mdła. Zasiadamy do seansu, licząc, że wreszcie coś posunie się naprzód, a konkretna akcja rozsadzi nam głowy, a tu… Nope, nic tych rzeczy. Raz oglądamy sądową batalię o prawa do nazwy, innym razem wręcz romans Wonga z pewną imprezowiczką, jeszcze kiedy indziej próby zwojowania aplikacji randkowej, a ostatni wydany epizod to w 90% ślub przyjaciółki z liceum.
Tak, ogólnie rzecz biorąc, są tu plusy. Ogląda się to po prostu beztrosko i można się zrelaksować (z wyjątkiem momentów mocnego ukłucia zażenowania, które wywołane jest pewnymi żartami). Lubię czasem taki humor, ale nie w nadmiarze. Chciałbym, żeby akcja zaczęła pędzić. W takim Moon Knight’cie odliczałem wręcz czas do możliwości obejrzenia kolejnego epizodu, aby dowiedzieć się, co będzie dalej. Tutaj? Oglądam głównie z przyzwyczajenia.
W skrócie – ten serial jest rozmyty, rozwodniony, niemrawy i w konsekwencji trochę mdły. Brakuje konkretów, brakuje spoiwa (bo próba balansowania między She-Hulk i Jennifer jest tu dość pokracznie przedstawiona) i zdecydowanie brakuje pewnego punktu odniesienia dla całej historii. Mam wrażenie, że Marvel w całym tym swoim eksperymentowaniu poszedł o krok za daleko.
Pierwsze koty za płoty!
Cóż, człowiek cieszył się, że być może ekipa z Disneya odchodzi od standardowego założenia sześciu odcinków na serial, oferując nam ich aż 8, ale… Nie dość, że każdy z epizodów to (wyłączając napisy i powtórkę tego, co działo się wcześniej) trwa jakieś 25 minut, to jeszcze przy większości akcja ani trochę nie posuwa się do przodu. Tu nawet Jennifer zdaje się stać w miejscu, kompletnie nie zmieniając swojego podejścia.
Nie oglądamy więc rozwoju postaci, fabuły, ani nawet jakiegokolwiek przekazu lub choćby głupiego morału. Raz jeszcze powtórzę – niekiedy mnie to bawi, oglądam to z całkiem sporą przyjemnością, ale ostatecznie rzecz biorąc, nie jest to coś, do czego będę wracał. Nie ma absolutnie nic, prócz przywiązania do uniwersum, co trzymałoby mnie przy tym serialu. Aktorka, jasne, całkiem urocza, ale to za mało.
Pocieszeniem jest natomiast to, że właściwie mamy pierwsze koty za płoty, jeśli chodzi o tę drogę w wykonaniu Kinowego Uniwersum Marvela. Wszedłem właśnie na Rotten Tomatoes i o ile oceny krytyków są standardowe dla tej serii, to zwykli widzowie nie pozostawiają wątpliwości. Zaledwie 38% pozytywnych opinii jasno wskazuje, że nie tylko ja mam z tym problem. Zostały dwa odcinki na podratowanie całości, ale nie wiem, czy to się uda.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS