Pamiętam też twoją rolę Jurka, syna Wiktorii w serialu „Matki, żony i kochanki”.
– To było świetne na tamtym etapie mojej kariery. Latami przyzwyczajałem ludzi do wizerunku grzecznego chłopca i dlatego efekt Goldena tak bardzo wybrzmiewa. Byłoby inaczej, gdybym zagrał w dwudziestu produkcjach gangsterskich. A czemu nie zagrałem? Zauważ, że zawód aktora jest uzależniony od producentów i reżyserów. Ja wykonuję swoje zadanie, ale najpierw muszę dostać propozycję wzięcia udziału w projekcie. Dlatego tak ważne jest zaangażowanie Marcina Zarębskiego, producenta „Furiozy”, który zaryzykował i zaproponował mnie jako odtwórcę Goldena.
Przecież jest tak, że widzowie gruntują swoje wyobrażenie na temat aktora poprzez jego role, wywiady, których udziela. A jak wiadomo przyzwyczajenie to druga natura człowieka. Dlatego producenci generalnie nie wierzą, aby zmiana wizerunku aktora mogła im się opłacić. Boją się zmian, nie chcą robić eksperymentów. Dla mnie to dość jasna sytuacja: przedsiębiorca nie chce ryzykować, ponieważ jest uzależniony od publiczności.
A ty nie miałeś obawy przed totalną zmianą wizerunku?
– Aktor pracujący z powodzeniem na rynku chce utrzymać constans. Nie widzę w tym nic złego. Są tacy ambitni twórcy, którzy przez zmianę wizerunku nie chcą ryzykować ciepłej posady w serialu. Tutaj zarabiają, ale za to spełniają się artystycznie w teatrze. Dziś jest teatr jest niszowy, a serial daje im popularność. Właśnie złapałeś mnie, kiedy wracam z planu „Na dobre i na złe”. Kocham tę pracę całym sercem. Znam się z ekipą od sześciu lat, każde spotkanie to wielkie święto, cudownie spędzony czas. Nikt nie ma do nikogo pretensji, że w każdym odcinku ratuję istnienia ludzkie z uśmiechem amerykańskiego amanta. To konwencja, ale byłoby nie fair, gdybym stwierdził, że przyjeżdżam na plan serialu tylko zarabiać pieniądze. Scenarzyści starają się, by nie było nudno. Nawet ostatnio, po pięciu latach, pod wpływem sukcesu serialu „New Amsterdam”, zmieniliśmy lekarskie fartuchy na bardziej nowoczesne.
Oprócz serialu grasz też w teatrze.
– Tak, gram równolegle w trzech teatrach, między innymi w komedii nawiązującej do „Pięćdziesięciu twarzy Greya” i w sztuce „Lily” z Krystyną Jandą. To ogromna radość wykonywać różne zajęcia, jednak udział w „Furiozie” był wyjątkowy z racji przemiany fizycznej. I dał mi dużą satysfakcję.
FURIOZA
Fot.: materiały prasowe/Kino Świat
Czyli rola czarnego charakteru jest spełnieniem twoich zawodowych marzeń?
– Jak wynika z badań psychologicznych, poziom naszego zadowolenia życiowego w około 60 lub 70% zależy od tego, czy satysfakcjonuje nas nasza praca. Aby człowiek był spełniony w życiu prywatnym, musi być zadowolony z aktywności zawodowej. Jak mi coś nie idzie w robocie, to gorzej funkcjonuję w domu. Nie mam paliwa nakręcającego mnie do działania, nie potrafię dać więcej rodzinie.
W przypadku mężczyzn, dodatkowo, prawdopodobnie rezonuje też atawistyczne, stereotypowe myślenie, o jaskiniowcu który musi spełnić się jako opiekun rodziny, zapewnić jej jedzenie, zarobić na dom. Osobiście uważam, że z wszelkimi stereotypami należy wojować, niektóre jednak są bardzo silne. Jak jest ze mną? Nie wiem. Wiem natomiast na pewno, że jestem z jakiegoś powodu bardzo ambitny i jeśli dostaję szansę i mam świadomość jej unikalności to chcę wykonać uczciwą pracę i stworzyć dobry film. A czy jest to zły, czy dobry charakter to nie ma znaczenia. Ważne, żeby był ciekawy. Golden na papierze był ciekawy. Dodatkowo przy „Furiozie” mieliśmy komfortowe warunki, niebywałe na polskie standardy, czyli pięciomiesięczny okres przygotowań.
A czy przemiana fizyczna wiązała się z wyrzeczeniami?
– Nie stawiałem sobie pytania dotyczącego poświęcenia się dla roli. W zasadzie nie chodziło tylko o wyrzeczenia, biorąc pod uwagę, że Goldena stworzyłem na siłowni. Po prostu to był element pracy, robienia prób tekstowych, choreograficznych, dzięki którym na planie staliśmy się bohaterami. Ktoś mógłby zapytać, po co tyle przygotowań, zażynania się, ale to byłby błąd, bo przy takim filmie wszystko musiało być dopracowane. Opowiem Ci anegdotę.
Jasne.
– Śmialiśmy się z niej na studiach. Trochę zawistnie, trochę z niedowierzaniem. Chodzi o sytuację, gdy Russell Crowe przyszedł do Ridleya Scotta na rozmowę o „Gladiatorze”. Przeczytali wspólnie scenariusz. Gdy skończyli, reżyser powiedział: a teraz masz rok na pracę nad postacią. Czas start. Zazdrościliśmy, że tak robi się kino w USA. A teraz miałem taką możliwość u nas. To coś nie do przecenienia. Dziś tworzenie filmów jest olbrzymią odpowiedzialnością i jestem przekonany o tym, że tylko uczciwe rzeczy są w stanie się obronić.
Na Instagramie dzielisz się tekstami opisującymi postać, historię i przemyślenia twojej postaci. To świadczy o głębokim przygotowaniach psychologicznych i fizycznych. Co w nich było najistotniejsze?
– Tak, rzeczywiście, sporo napisałem sobie, żeby uprawdopodobnić mojego Goldena. Ale chyba jednak najważniejsze były dieta i siłownia. Jak już zacząłem chudnąć, praca nad sylwetką jeszcze bardziej mnie napędzała. W pewnym momencie stała się obsesją i zrozumiałem mechanizm myślenia i działania osób cierpiących na anoreksję czy bulimię albo trenujących zawodowo kulturystykę. Zrozumiałem, że można się w sporcie zatracić. Przychodzą ludzie, którzy mówią: wyglądasz świetnie, a ty patrzysz w lustro i widzisz dwa zbędne centymetry ciała z lewej i z prawej. I ja też tak chciałem docisnąć, zejść z kalorii, pozbyć się wody z organizmu. Nawet nie jako ja, tylko jako Golden.
Wymyśliłem sobie, że chodząc na siłownię jestem postacią, że idę tam, bo zaraz będę miał ustawkę. Nie myślałem, jaką książkę przeczytam synowi lub czy dokończę pracę przy komputerze, ale jak będę walczył i czy zrobić górę czy dół. Potem jeszcze poszedłem na depilację całego ciała. Miałem poczucie, że mój bohater musi być czyściutki, jak go ktoś złapie w parterze to nie może mieć potem pozaciąganych włosów. On musiał być dopracowany w każdy calu, bo dla niego wyjście na ring było pewnego rodzaju show. Uwielbiał się pokazywać, dlatego po każdej walce miał inną dziewczynę w łóżku. I tak z fizyczności przechodziłem do psychiki.
FURIOZA
Fot.: materiały prasowe/Kino Świat
„Furioza” jest rasowym kinem gangsterskim, sensacyjnym. Jak odnalazłeś się w filmie gatunkowym?
– Nadal jest ono u nas niedoceniane. Dawno odrobiliśmy pracę domową z robienia kina, ale nadal trudno o dobre naśladowanie amerykańskich filmów rozrywkowych. Lubię oglądać Jasona Stathama w hollywoodzkich produkcjach, bo on zawsze dobrze wygląda. Poza tym fajnie się rusza, fajnie strzela, robi fajne miny. I co w tym złego? Moja żona też go uwielbia. Oglądam też z metra cięte komedie i głupie horrory, bo czasem, jak każdy, chcę się pośmiać i wystraszyć, a to dają mi takie filmy, wywołują emocje. Oczywiście mam w czym wybierać, na wszystko jest odpowiedni czas. Jest kino moralnego niepokoju z minionej epoki oraz pokazujące burą rzeczywistość współczesne filmy, polskie też, ale nie zawsze mam na nie nastrój. I takie propozycje jak „Furioza”, czyli gangsterskie, sensacyjne mnie kręcą.
Ostatnio bardzo spodobał mi się „Nie czas umierać”. Jestem nim bardziej zachwycony niż „Casino Royal”, co nie znaczy, że nie wspominam z sympatią Bondów z Seanem Connery’m i Rogerem Moorem. Traktuje je jako podróż w przeszłość, a nowy Bond odnalazł się w dzisiejszej rzeczywistości.
„Furioza” też jest dość aktualna. Pojawia się kilka żartobliwych odniesień do naszej politycznej rzeczywistości, 500 plus czy skorumpowanych urzędników.
– Tak, bo to nie tylko film o kibolach, ale naszym kraju i tematach bardziej uniwersalnych, jak miłość czy zdrada. Dobra frekwencja w kinach pokazuje, że zobaczyły go również kobiety doceniając obraz odważnych prehistorycznych troglodytów walczących o swoje i mających siłę powalić mamuta. Z drugiej strony, to co w „Furiozie” lubię to sensacyjność, czyli narkotyki, broń, bijatyki. Nie ma tu skuchy. Do tego dochodzi opowieść o relacjach społecznych. I najważniejszych wartościach jak honor czy rodzina.
Dla ciebie rodzina jest również istotna. Otrzymujesz wsparcie od siostry Matyldy Damięckiej. Ostatnio opublikowała w mediach społecznościowych rysunek serce nawiązujący do twojej roli w „Furiozie”. Czy takie gesty najbliższych są dla ciebie ważne?
– Jako profesjonaliści staramy się sobie pokazać – ja jej i ona mnie, że pniemy się w górę. Napędzamy się do pracy, stymulujemy. Muszę ci powiedzieć, że jak zobaczyłem minę Matyldy po premierze „Furiozy” to wiedziałem, że jest ze mnie dumna. Rola Goldena zrobiła na niej wrażenie. Później pisała do mnie jak się zobaczyliśmy następnego dnia, czułem że film z nią został.
Ten jej piękny rysunek, który sobie zachowałem i mam codziennie przed oczami jest właśnie wyrazem jej szacunku. To jest siostrzana lojalność i wielkie wsparcie. Ja z kolei doceniam codzienną pracę Matyldy, która wysyła w świat rysunki komentujące społeczną i polityczną rzeczywistość, wyrażając w ten sposób swoje zdanie, z którym najczęściej zgadzam się w 100 %. Matylda jest bezkompromisowa. Każdy jej rysunek jest szczery, autorski począwszy od pomysłu, skończywszy na wykonaniu, wynika z niej. Dlatego jej prace są petardami. Za to ją bardzo cenię. Każdemu rodzeństwu życzę takiej relacji.
Czytaj też: „Diuna” przyciągała filmowców i okazywała się pułapką. Jak poradził sobie Dennis Villeneuve?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS