A A+ A++

Arkadiusz Jakubik: W Międzyzdrojach, wznawiamy zdjęcia do serialu „Klangor” Łukasza Kośmickiego, które wstrzymaliśmy w marcu z powodu pandemii.

W Polsce wciąż dużo zakażeń i raczej nerwowo. Jak nastroje na planie?

– Plan filmowy został uznany za miejsce pracy. Na wstępie ekipie zrobiono testy, produkcja poprosiła, żebyśmy nie wychodzili z hotelu, ograniczali kontakty między sobą, zamarło więc życie towarzyskie, a popularnego „misia” na powitanie zastąpił „żółwik”. Oczywiście obowiązkowe jest noszenie masek.

Można porozmawiać normalnie z kolegami?

– Ten zawód polega na pracy na emocjach, czasami bardzo intymnych. Żeby się otworzyć, trzeba zbudować zaufanie do siebie, do innych, bezpieczną relację. A teraz atmosfera na planach filmowych jest taka, że ludzie się od siebie oddalają, bo każdy może być potencjalnym źródłem zagrożenia. Taki klimat nieufności jest destrukcyjny dla pracy.

Ktoś się buntuje?

– Pamiętam próbę do innego serialu, którą miałem na początku września. Kilkanaście osób w maseczkach i rękawiczkach sanitarnych siedzi nad scenariuszem. Wtedy pomyślałem: tak ma teraz wyglądać praca aktora? To był przerażający widok. Przeprosiłem wszystkich i zdjąłem maseczkę. Nie byłem w stanie w niej rozmawiać o mojej postaci, o scenariuszu.

Jak dla pana się zaczęła pandemia?

– Cały 2019 rok coś kręciłem – najpierw film Piotrka Domalewskiego „Jak najdalej stąd”, potem wszedłem na plan serialu „Król” Janka P. Matuszyńskiego, później „W głębi lasu” Leszka Dawida i Bartka Konopki, a jak skończyłem tam, to zacząłem zdjęcia do serialu „Klangor”. A w międzyczasie nagraliśmy jeszcze czwartą płytę Dr Misio „Strach XXI wieku”. I wtedy powiedziałem sobie: „Ten czas pandemii musisz potraktować jako dawno wyczekane wakacje”.

Z kim pan je spędził?

– Pandemia zaofiarowała nam niespodziewany prezent. Synkowie, którzy mieszkają już sami, przymuszeni przez lockdown wrócili do naszego domu na trzy miesiące i ta cholerna pandemia podarowała nam swoisty powrót do przeszłości, rytuałów, które pielęgnowaliśmy przez lata: wspólne ogniska, gry planszowe, piłkarzyki, kalambury, posiłki, oglądanie filmów… Im też było chyba miło, bo wszystko mieli podane pod nos. Choć nie obyło się bez niespodzianek. Młodszy syn, który studiował informatykę, o której marzył i włożył mnóstwo wysiłku, żeby tam się dostać, oświadczył, że będzie zdawał do szkoły teatralnej na wydział aktorski.

Co pan na to?

– Postawiłem warunek: ma zaliczyć pierwszy rok informatyki. Bo jak mu się nie spodoba na aktorstwie, będzie miał gdzie wracać. Dostał się.

Zniechęcał go pan? Pan akurat dobrze wie, że ten zawód to ciężki kawałek chleba.

– Czekałem kilkanaście lat na zauważenie w tej branży. Myślałem, czy nie zmienić zawodu. Pojawiła się niska samoocena, wątpliwości, czy się do tego nadaję, Zresztą jak wysyłałem synów do szkoły podstawowej, od razu zapowiedziałem, że jak któryś zapisze się do kółka teatralnego, to przywiąże go do kaloryfera i nie wypuszczę z domu. Będę ich woził, na co chcą: piłkę nożną, boks, tenisa, nawet na balet, ale wara od teatru. Zresztą konsekwentnie trzymaliśmy ich z dala od świata filmu. Przecież w branży wiedziano, że mamy dwóch zdolnych synków, nie raz dzwonili reżyserzy castingu, czy nie chcemy przyprowadzić ich na zdjęcia próbne. Ale chcieliśmy, żeby mieli normalne dzieciństwo, nie zamienili się w młodocianych celebrytów, których życie polega na fotografowaniu się na ściankach. Wtedy dzieciństwo zbyt szybko zamienia się w dorosłość.

Co oni na to? Rozrywka zakazana jest atrakcyjniejsza.

– Dlatego raz pozwoliliśmy, żeby zobaczyli, jak to wygląda. Na planie „Szatana z siódmej klasy” spędzili kilkanaście dni. Strasznie się wynudzili, bo co to za atrakcja dla dzieci mieć zdjęcia przez trzy minuty i trzy godziny czekać na następne.

Będą gonić ojca?

– Niestety, są zdolni. Mogą przegonić.

Czytaj więcej: Od żebrzącej o jedzenie dziewczynki spod Neapolu, po status ikony kina. Sophia Loren miała świat u stóp. A teraz podbija Netfliksa

Wracając do pandemii…

– Jestem pracoholikiem, więc pod koniec maja zaczęło mnie nosić. Fizycznie zacząłem odczuwać brak adrenaliny: koncertów, planów zdjęciowych, tego wszystkiego, co dawało napęd. Na szczęście rozpoczęliśmy zdjęcia do „Wesela 2” Wojciecha Smarzowskiego, od którego dostałem najśmieszniejszą propozycję, od kiedy się znamy. A znamy się długo.

Jaką?

– Na weselu jestem wodzirejem i wokalistą zespołu disco polo.

Niech drży Sławomir.

– Z moim przyjacielem Olafem Deriglasoffem nagraliśmy osiem coverów hitów disco polo i nie wykluczam, że ta współpraca może być przyszłościowa także poza filmem. Pozamykają teatry, kina, zabronią koncertów, ale wesela na pewno będą się odbywać. Pomyślałem, że skoro mieszkam na wsi 200 metrów od domu weselnego Maria, podrzucę tam nasze piosenki i złożę swoistą ofertę handlową. Może nam dadzą kiedyś zarobić. Nasz duet nazywa się Imperium. Po Smarzowskim był serial „Żywioły Saszy” z Magdą Boczarską, potem zdjęcia do kolejnego filmu „Czarne owce” z Magdą Popławską i kilka koncertów Dr Misio.

Zapomniał pan o pandemii w wakacje?

– Trochę tak, chociaż ona sama nieustannie się przypominała. Konsekwentnie odmawiałem z Dr Misio grania online. Energia publiczności jest podstawą naszych koncertów. Aż dostaliśmy zaproszenie na białostocki New Pop Festival, gdzie mieliśmy wystąpić dla 150 osób. Na miejscu okazało się, że jednak musimy zagrać przy pustej widowni, tylko do kamer. Spełnił się mój najgorszy sen. Kończymy utwór i…

Cisza.

– Właśnie. A przecież mamy zakodowane, bo graliśmy setki razy, że teraz powinno coś się wydarzyć: aplauz, gwizdy, brawa, przekleństwa… Cokolwiek. A jest cholerna, kłopotliwa cisza. Pierwsza myśl, że zagraliśmy tak beznadziejnie, że nawet ludziom nie chce się gwizdać. Przełknąłem ślinę i zaczęliśmy następny kawałek. Potem znowu cisza i tak do końca. Najdziwniejszy występ, jaki miałem w życiu.

Prawdziwy koncert zagraliśmy w warszawskim Koneserze. Sala może pomieścić 600 osób, ale wpuszczono 100. Każdy widz miał zarezerwowane pięć metrów kwadratowych dla siebie, kwadrat wyznaczony taśmą na ziemi. Jakby tego było mało, w środku jeszcze postawiony krzyżyk, żeby stał dokładnie na środku. Jak to zobaczyłem, złapałem się za głowę. Tak ma wyglądać koncert rockowy? Czysty surrealizm! Ale kupiliśmy wcześniej 100 dmuchanych kół do pływania przypominających dętki do traktora. Kiedy zaprosiliśmy ludzi do pandemicznego pogo, każdy mógł założyć ją w pasie, zatańczyć i poobijać się, zachowując społeczny dystans. Była zabawa.

To latem się pan napracował.

– Kłopoty zaczęły się we wrześniu, coraz częściej pojawiały się informacje, że ktoś z kolegów zachorował, że zamknięto kolejny plan filmowy. Aktorzy, którzy pracowali na kilku planach i musieli się przemieszczać, zaczęli być postrzegani jako potencjalne zagrożenie. W październiku wreszcie choroba dopadła i mnie. Wysoka temperatura, bóle mięśni, głowy, ogromna słabość. Ścięło nas z nóg. Pojawił się niepokój i strach, jak to się rozwinie. Czy może się wymknąć spod kontroli? Czy trzeba będzie jechać do szpitala. A już wiedzieliśmy, że miejsc w szpitalach jest coraz mniej.

To był tydzień wsłuchiwania się we własne oddechy: czy mam zadyszkę, czy świszcze mi w oskrzelach. Niepewność, jak będzie wyglądała noc, czy rano będzie lepiej, gorzej, czy tak samo źle. Czuliśmy bezsilność, bo ile można brać ten cholerny paracetamol, który nie działa. I jeszcze to poczucie winy, że przed pozytywnym testem było się przez jakiś czas osobą potencjalnie zarażającą, niebezpieczną dla otoczenia, a mam mamę, która jest w najbardziej ryzykownej grupie wiekowej. Poczułem wtedy, co znaczy „strach XXI wieku”.

To tytuł płyty, którą właśnie wydaliście. „Mogę być ucieleśnieniem twej nienawiści mogę sumieniem / mówią że nie pójdę do nieba buty mi błyszczą tak jak trzeba” – śpiewa pan w utworze „Chcesz się bać”. Dla mnie to aktualna piosenka o internetowym hejcie. „Łachmaniarz, tandeciarz, chałturnik” – kiedyś pana tak nazywano w TVP, internet też pana nie oszczędzał.

– Pierwszy raz hejt spotkał mnie w 2014 r. Byłem po lekturze książki o pedofilii w polskim kościele „Lękajcie się” Ekke Overbeeka i w jakimś wywiadzie powiedziałem, że to Jan Paweł II jest współodpowiedzialny za tuszowanie pedofili w Kościele. I zaczęła się totalna nagonka, najpierw zaskakująca przez swoją wulgarność, a potem przerażająca realnymi groźbami, że ktoś utnie mi głowę. Któregoś razu synowie wracają ze szkoły i mówią: „Tato, wiesz, jak się naprawdę nazywamy? Ty jesteś Aaron Goldstein, a mama Salcia Goldstein”. Pokazali mi, że zostałem umieszczony na jednym z ultraprawicowych portali na liście niebezpiecznych i podstępnych Żydów w Polsce. Głównym argumentem było to, że w połowie lat 90. sezon teatralny spędziliśmy z żoną na etacie w Operetce Warszawskiej, której dyrektorem był Jan Szurmiej. Skoro on jest Żydem, to my też.

Ale piosenka „Chcesz się bać” nie powstała po kolejnym hejcie na mnie, tylko po tym, jak 13 stycznia 2019 r. zagraliśmy w Warszawie na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Podczas piosenki „Polacy” zauważyłem, że ludzie zaczynają wyciągać telefony, coś przeglądać. Jak zeszliśmy ze sceny, dowiedziałem się, że właśnie miał miejsce zamach na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza.

Czytaj także: Arkadiusz Jakubik: Dla moich synów to jest pokoleniowe doświadczenie porównywalne ze stanem wojennym

Arkadiusz Jakubik jako Kum Kapica w serialu „Król” Fot.: Łukasz Bąk / materiały prasowe Canal+

Widzę, że nie unikniemy polityki. „Król”, w którym pan występuje, po ostatnich demonstracjach i marszach też przestał być tylko serialem historycznym o Warszawie lat 30., ale stał się niemal komentarzem do tego, co się dzieje na ulicach w 2020 r.

– W „Królu” oglądamy przecież tak samo podzielone społeczeństwo jak dziś. Tylko wtedy, w 1937 r., była klasa robotnicza i Żydzi kontra narodowcy. Dziś zmieniły się kostiumy. Na ulicach klasę robotniczą zastąpiła młodzież i klasa średnia, Żydów – mniejszość LGBT. I tylko ta prawa strona jakoś się nie zmieniła, wciąż powiewają te same zielone flagi ONR.

Byłem na proteście w Warszawie. Kiedy znalazłem się w samym środku manifestacji, dotarło do mnie, że młodzi robią to po swojemu. Śmiech i kpina są ich najcelniejszym orężem. Pamiętam feerię przeironicznych transparentów w rodzaju: „Jarek, jesteś u pani” czy „PiS wącha klej”, ale najbardziej mnie jako piłkarskiego kibica rozśmieszył: „Jesteście śmieszniejsi niż piątkowe mecze ekstraklasy”.

Pana postać, Kum Kapica z serialu „Król”, też walczy o władzę na ulicy. Ile musiał pan utyć do tej roli?

– Kilka lat temu dostałem propozycję zagrania w „Wołyniu”. Smarzowski patrzy na mnie i mówi: „Grasz polskiego chłopa, a wtedy na wsi raczej nie dojadano, może byś trochę zrzucił”. Zawziąłem się, zrzuciłem 15 kilogramów i osiągnąłem wagę 75 kg. Aż na początku 2019 r. czekam na rozmowę z reżyserem „Króla”, Jankiem Matuszyńskim. Wchodzi Michał Żurawski, który gra Jakuba Szapirę, i pyta: „A co ty taki chudy jesteś? Kum Kaplica to chyba gruby powinien być, nie?”. Wiedziałem, że mój bohater jest wzorowany na prawdziwej postaci gangstera Taty Tasiemki, który był grubaskiem. Byłem przywiązany do swojej optymalnej wagi, ale musiałem się z nią pożegnać.

Dałem sobie trzy miesiące, żeby te 15 kilogramów przybrać. Sam proces tycia nie był najcięższy, po prostu mniej ruchu i więcej jedzenia. Najtrudniej było na koncertach Dr Misio. Ludzie się przyzwyczaili, jak wyglądam na scenie. A tu pojawia się jakiś grubasek, obcięty na łyso, z sumiastymi wąsami. Czułem się początkowo kretyńsko, nie mogłem się przyzwyczaić, że tak muszę wyjść na scenę. Bo niby kto śpiewa? Arek Jakubik czy Kum Kapica, o którym wtedy nikt nie słyszał? Na dodatek podczas koncertów zrzucam koszulkę i tańczę pogo. Ale jak mam to robić z takim brzuchem?

Tyło się pewnie przyjemniej, niż się to zrzuca?

– Oj, trudno się teraz pozbyć tych kilogramów. Musiałem wrócić do starych nawyków: pięć posiłków dziennie i ruch. Znam swój PESEL na pamięć, wiem, jak trzeba w moim wieku pilnować odpowiedniej wagi.

Ma pan w tym wszystkim czas obserwować awanturę o pieniądze dla artystów?

– Po pierwsze, to niebywałą ignorancją władzy było wrzucenie do jednego worka popularnych artystów z instytucjami kultury, takimi jak opery, filharmonie czy teatry. A po drugie, ta władza nie zauważyła, że grupą najbardziej poszkodowaną podczas pandemii są ludzie, którzy zajmują się obsługą wydarzeń kulturalnych: technicy, oświetleniowcy, dźwiękowcy, bo odwołano koncerty, spektakle, imprezy, przy których zarabiali. Zostali pozbawieni wszystkich dochodów. Oni nie mają etatów ani tantiem. To dla tych ludzi z drugiego, trzeciego, czwartego szeregu trzeba stworzyć system zasiłków. A zamiast pomocy dla nich dzisiaj celebryci tłumaczą się w mediach, dlaczego wystosowali wnioski albo że nie mają z tym nic wspólnego. Całe środowisko zostało przez to potwornie skłócone.

Pan się starał o wsparcie?

– Nawet nie przyszło mi to do głowy, chociaż praktycznie wszystkie koncerty Dr Misio zostały odwołane, a mieliśmy ich od marca zaplanowanych bardzo dużo w związku z premierą płyty „Strach XXI wieku”. Uważam, że pomoc od państwa powinni dostać ci, którzy naprawdę tych pieniędzy potrzebują. Znajomy wzięty perkusista, który nie miał oszczędności, wyprzedał swoje instrumenty, żeby wyżywić rodzinę. A potem zlikwidował polisę ubezpieczeniową, która była gwarantem jego emerytury. Takich małych dramatów są tysiące… Ja ucierpiałem stosunkowo mało. Branża muzyczna stanęła, ale filmowa się jeszcze kręci. Zobaczymy jak długo.

Czytaj także: Szczepan Twardoch: PiS wypowiedział wojnę zwykłym ludziom. Nie chcę żyć w katolicko-konserwatywnej dystopii Czarnka i Ziobry

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWuhan zaprasza turystów. Metropolia już dawno zapomniała o pandemii
Następny artykułUroczyście w Iłży