A A+ A++

NEWSWEEK: Czy z perspektywy psychologa i praktyka psychoterapeuty dostrzega pani nowe zjawiska, nowe problemy, z którymi musimy się dzisiaj mierzyć? Czy też zjawiska i problemy są stare, ale nabrały nowego wymiaru?

– Nowe zjawiska o charakterze ekonomicznym, kulturowym, społecznym oczywiście wpływają na to, jak ludzie się czują i jak żyją. Ale istnieją też problemy odwieczne dotyczące bliskich i dalszych relacji z innymi. Ludzie we wszystkich epokach w jakiś sposób to rozwiązują i ponoszą konsekwencje swoich wyborów, ale pewne wyzwania przemijają (np. odium społeczne związane jeszcze niedawno z byciem „nieślubnym dzieckiem”), za to pojawiają się nowe. Charakterystyczne dla naszych czasów jest słabsze zakorzenienie – społeczne i kulturowe. Kiedyś ktoś np. rodził się w miasteczku, wszyscy wiedzieli wszystko o nim i jego rodzinie, nawet dalekich przodkach i krewnych. Jego życie było w miarę przewidywalne, szło utartym torem.

Współcześnie reguły nie są już tak wiążące. Mobilność społeczna jest duża, ludzie rozdzielają się, nie tworzą zwartych klanów, nie żyją i nie umierają tam, gdzie się urodzili, w rezultacie dostają mniej wsparcia. Wcześniej byli rozpoznawalni, nie musieli budować nowej tożsamości, prezentować się w nowych miejscach, a w swoim układzie odniesienia mieli wsparcie. Często osoby zgłaszające się na konsultację mówią: „A najgorsze, że ja tu nikogo nie znam, u siebie to można było chociaż do sąsiadów zajść w razie czego”.

Wydaje się, że tożsamość, z jaką przychodzimy na świat i która wiąże nas z naszymi korzeniami, nie jest czymś, co można zgubić po drodze, którą ruszamy zdobywać świat. A okazuje się, że to właśnie nasza współczesna mobilność najbardziej zagraża poczuciu naszej tożsamości?

– Mobilność to dla nas bardzo duża szansa, ale jest ona również destabilizująca. Kiedyś większość ludzi żyła według napisanego scenariusza. Zawierał rolę przewidzianą dla nas, a my staraliśmy się odegrać ją jak najlepiej. Teraz stajemy się scenarzystami swojego życia. Już nie wypełniamy tego, co zostało nam przeznaczone w momencie urodzenia. Zadajemy sobie pytania, musimy podejmować różne decyzje. Za każdą czai się obietnica sukcesu albo porażka. Na przykład rozstrzygamy, czy wrócić po studiach do miasteczka, skąd pochodzimy i zamieszkać w domu tęskniących rodziców, czy zatrudnić się w Tajlandii jako instruktor nurkowania i tam czekać, co los przyniesie. Albo – będąc wychowaną w tradycyjnej rodzinie, związać się czy nie z dwukrotnym rozwodnikiem, do tego niekonwencjonalnym artystą. Chodzić na demonstracje czy unikać jakiegokolwiek zaangażowania politycznego. Ta odpowiedzialność za własne życie to duże obciążenie, ale jednocześnie szansa – możliwość wpływania na swój los i kształtowania go.

W przypadku nowych zjawisk, częściowo przebadanych, częściowo nie, trudno klasyfikować je jako ewidentnie dobre lub niekorzystne dla ludzi. Ale pociągają one za sobą jakieś konsekwencje dla naszego zdrowia psychicznego. Obserwatorzy dzisiejszego stylu życia zwracają uwagę, że żyjemy w wielkim tempie, rezygnujemy z marzeń, gramy jakieś role, które nie do końca nas satysfakcjonują, mamy trudność w odnalezieniu zadowolenia z życia.

– Ogólnie rzecz biorąc, nie ma podstaw, by naszą epokę widzieć w tak czarnych barwach. Żyjemy w dużym tempie, ale co to znaczy? Przodkowie wielu z nas to chłopi pańszczyźniani. Trudno powiedzieć, żeby chłop, który pracował na pańskim polu od świtu do nocy, a w wolnych chwilach obrabiał swoje, miał wolniejsze tempo, prawda? Pracując cały czas, na nic innego nie miał przestrzeni. Jednak kiedy w dzisiejszych czasach pacjent w moim gabinecie usprawiedliwia pracą swój brak czasu dla partnera czy rodziny i zaczynamy dociekać przyczyn, to na ogół się okazuje, że on po prostu tak wybiera.

Praca jest dla niego rodzajem kompensaty?

– Nawet nie. Na przykład jest dla niego bardziej ekscytującym środowiskiem niż rodzina, którą współtworzył, a teraz przestała go satysfakcjonować. Źle się w niej czuje, bo np. nie podoba mu się, że żona się zmieniła, nie stara mu się podobać (inna sprawa, że on wyhodował sobie imponujący brzuszek), że w opiece nad dziećmi traktuje go instrumentalnie („nie baw się z nim w rozbójników, on potem źle śpi, przecież ci mówiłam tyle razy”), a w domu cały czas siedzi szwagierka z dzieckiem. Więc mąż wraca później, do tego w pracy może poczuć się kimś, a w domu różnie z tym bywa. Czuje się bardzo zapracowany i obciążony obowiązkami, ale raczej jego prawdziwym kłopotem jest nierozumienie samego siebie, chaos i zagubienie, bo trudno mu poczuć, co jest dla niego naprawdę ważne.

Co więc może stać za tym poczuciem zagubienia i nieradzenia sobie w życiu?

– Na przykład kwestia ról mężczyzny i kobiety, zarówno społecznych, jak i w rodzinie, to, że żyjemy w czasach naturalnego eksperymentu społecznego. Nasze pokolenie konstruuje dopiero coś nowego i kontynuować to będą pokolenia następne. Rola mężczyzny w rodzinie jest teraz inaczej definiowana niż przez setki albo tysiące lat, dla wielu mężczyzn jest to wyzwanie, bo ich ojcowie pełnili te zadania odmiennie. Kobieta też musi się odnaleźć w tym, że teraz może o sobie decydować, a jeszcze sto lat temu nie mogła być samodzielna ani samowystarczalna.

Był na nią z góry napisany scenariusz.

– No właśnie. Teraz może z własnego wyboru zostać matką i niekoniecznie żoną albo może zostać żoną i niekoniecznie matką. Czy oprócz tego będzie robiła coś jeszcze, to jest do pewnego stopnia jej decyzja. Jak dużą rolę w pełnieniu funkcji rodzicielskiej będzie miał jej mąż, ojciec tych dzieci? Widzę coraz więcej mężczyzn, którzy poszli na urlopy wychowawcze, między innymi dlatego, że żony zarabiają lepiej. Ale nie da się tak po prostu odrzucić schematu, w którym tkwimy od setek lat. Jak sprawić, żeby mężczyzna, który nie pracuje i nie przynosi do domu pieniędzy, zajmuje się dziećmi, gotuje i sprząta, nie odczuwał poniżenia? Patrząc na to modernistycznie, mówimy – świetnie! O to szło! A to nie takie proste. Normy i zwyczaje, które obserwowaliśmy w naszych rodzinach pochodzenia, nie są już dla nas jednoznacznym układem odniesienia, ale to dziedzictwo w nas jest. Nie możemy odwołać się do tego, co na naszym miejscu zrobiliby rodzice i dziadkowie, bo sytuacja się bardzo zmieniła. Jesteśmy wprawdzie bardziej po stronie scenarzysty niż aktora, ale często w tym scenopisarstwie jesteśmy zdani na siebie.

Czytaj także: Jak wykorzystać nadarzającą się okazję, ale potem nie żałować swej decyzji?

Skoro żyjemy coraz bardziej oddaleni od swoich korzeni, musimy polegać sami na sobie, to chyba częściej niż nasi rodzice czujemy się samotni.

– Nie jestem pewna, czy to jest samotność. Kiedy mówię, że bardziej sami, to raczej odwołuję się do tego, co opisał Fromm w „Ucieczce od wolności” – wolność polega na tym, że w ostatecznym rozrachunku stajemy sami wobec konieczności zdecydowania, wyboru. Ponosimy odpowiedzialność. Możemy swoje życie różnie wykreować i sami za to odpowiadamy. I w tym sensie jesteśmy samotni. Jeżeli odsuwamy się od naszego klanu rodzinnego czy od grupy społecznej i działamy według własnych reguł, to musimy sobie zdawać sprawę, że w trudnej sytuacji będziemy zdani na siebie. W tym sensie, nawet jeśli realnie nie doświadczamy tej samotności, to ona się gdzieś czai jako skutek naszej autonomii.

Kto dzisiaj jest najbardziej narażony na samotność?

– Największe koszty ponoszą ci, którzy nie mogą o sobie decydować, czyli dzieci i młodzież. Dorosły, który ma przynajmniej potencjalnie możliwość zmiany swojego życia, jeśli czuje się samotny, może się temu przyjrzeć, może nawet pójść na psychoterapię. Natomiast młodzi często doświadczają dzisiaj psychologicznego opuszczenia. Rodzice nie zawsze chcą i potrafią słuchać, spróbować ich zrozumieć, bez dyktowania od razu gotowych rozwiązań.

Ale dlaczego nie chcą? Są nowoczesnymi rodzicami, mają dobre społecznie warunki do rozwoju, dostęp do wiedzy, przykłady w mediach. Teoretycznie – idealne do budowania bliskich więzi z dziećmi.

– Myślę, że jest wiele powodów. Część wynika ze zmiany ról, o której mówiłam. Kobiety, które tradycyjnie zajmowały się dziećmi, chcą używać innej części swojego ludzkiego potencjału niż tylko tej, która wiąże się z macierzyństwem czy byciem oddaną żoną.

A tymczasem dziecko nie potrzebuje quality time, czyli pół godziny wieczorem, poświęcone na ekscytującą zabawę z parą znękanych, wykończonych pracą rodziców. Ono potrzebuje obecności osób, które je kochają. Potrzebuje, jak wszyscy ludzie, ale w okresie rozwojowym zwłaszcza, tak zwanej stałości obiektu, czyli bliskiej obecności kogoś, w kogo można „zainwestować” uczucia, bo nie zniknie. Dotyczy to też nastolatków, które często są opuszczane nie tylko przez rodziców, ale również przez system szkolny czy wychowawczy. Jeśli mają szczęście i prowadzą udane życie rówieśnicze, to razem z kolegami przechodzą przez kolejne stopnie wtajemniczenia. Ale jeśli ta grupa jest bardzo konfrontacyjna albo rywalizacyjna, to młody człowiek może czuć się bardzo samotny.

Pojęcie samotności jest dla psychologa bardzo nieostre. Żeby móc precyzyjnie je zdefiniować i tym samym wskazać jego przyczyny, musiałybyśmy rozmawiać o bardzo konkretnym przypadku. Ale zwykli ludzie często dzisiaj mówią, że czują się samotni, w taki właśnie sposób nazywając swoje odczucia. Czy możemy na tym kolokwialnym poziomie semantycznym spróbować odpowiedzieć, dlaczego ten „zwykły” człowiek tak się czuje?

– Skoro wyemancypowaliśmy się w stosunku do naszych punktów odniesienia i żyjemy bardziej indywidualnie, jesteśmy jednostką wobec wielkiego i groźnego świata, mamy prawo czuć się bardziej samotni. Druga sprawa – im wyższy jest poziom zaufania społecznego, tym człowiek czuje się mniej samotny, bo ufa ludziom, którzy są dookoła niego. A z badań wynika, że w Polsce poziom zaufania społecznego jest bardzo niski.

To oznacza, że nie możemy w sposób ufny czy życzliwy zwrócić się do nikogo innego, poza bardzo wąską grupą, na ogół rodziną, ale taką nuklearną – współmałżonkiem, dziećmi. Nie wychodzimy do świata z intencją, że coś chcemy dać, wziąć, coś razem zrobić. Niski poziom zaufania społecznego generuje poczucie, że jest się samotnym, bo świat dookoła jest zły i wrogi. Pojawia się nastawienie na klanowość, wyodrębnienie „my” i „inni”, dzisiaj coraz mocniejsze.

W Polsce prof. Krystyna Skarżyńska opisywała dwa różne modele tworzenia relacji międzyludzkich – wspólnoty i stowarzyszenia. We wspólnocie reguły są wyznaczone, nie można ich przekraczać, jest to karane i negatywnie postrzegane. Jest ona właściwie zamknięta, wiadomo, kto do niej należy i kto nigdy nie będzie do niej przyjęty, a świat zewnętrzny postrzegany jest jako wrogi lub co najmniej zagrażający. Stowarzyszenie zaś zakłada więź bardziej indywidualistyczną. Ludzie wiążą się ze sobą na różne sposoby, bo chcą ze sobą być. Jeśli się nie układa, można się rozstać, związać z kimś innym. Reguły nie są takie ścisłe i można je naruszać. Oba te modele uczestniczenia w życiu społecznym niosą konsekwencje i pozytywne, i negatywne. W obu można czuć się samotnym. We wspólnocie – jeżeli jest się innym, nieprzystającym, a trzeba funkcjonować według ścisłych reguł. W stowarzyszeniu – w przypadku lęku przed opuszczeniem, bo nie ma reguł dających pewność, że zawsze będzie jakieś oparcie.

A w związkach?

– Ze względu na postępujące wykorzenienie, o którym mówiłyśmy, związek został obciążony oczekiwaniami, które wcześniej były porozdzielane pomiędzy rodzinę pochodzenia, grupę odniesienia, przyjaciół. Małżeństwo ma dać nam wszystko: bezpieczeństwo, bliskość, ekscytację, intymność, przyjaźń, opiekę, wzorce, wartości. Nie zawsze wytrzymuje ciężar tych wymagań, pojawiają się pretensje. Dlatego również w związku doświadcza się samotności.

Jak się w tym odnajdują pary, które wolą żyć w związku bez związku? Mieszkają osobno, nie biorą ślubów, umawiają się jak na randki, nie myślą o zakładaniu rodziny.

– Skoro jest taka możliwość, to wiele osób z tego korzysta. Decyzja o związku ze wszystkimi zobowiązaniami jest bardzo trudna. Szczególnie że podejmujemy je – przynajmniej w punkcie wyjścia – na całe życie. A teraz, kiedy możemy żyć nawet 90 lat, to – w przypadku młodych ludzi – ich związek może trwać 50, 60, 70 lat. Bardzo długo. Kiedyś ludzie sobie przyrzekali wierność. Dzisiaj pytają: czy ja tak chcę? Ale rzadko kiedy jest tu jednomyślność. W parach, z którymi dużo pracuję, często to jedna osoba zdecydowanie nie chciała lub chciała sformalizowania związku, druga się temu podporządkowała bez dużego przekonania. Do tego dochodzi kwestia rodzicielstwa. Do niedawna dzieci się „przydarzały”, teraz, przy obecnym poziomie antykoncepcji, posiadanie dziecka to świadoma decyzja. A świadoma decyzja, i to jeszcze podjęta zgodnie przez dwie osoby, powołania nowego człowieka na ten świat jest bardzo trudna. Niektórzy sobie z tym nie radzą – w ogóle o tym nie myślą albo próbują odraczać. I to są właśnie ci, o których pani mówi, którzy się tak wiążą-nie wiążą. Tacy ludzie, ambiwalentni wobec związku, zawsze byli (wspomnijmy choćby „Ożenek” Gogola), tylko wcześniej na takie postawy nie było, zwłaszcza dla kobiet, przyzwolenia społecznego i kulturowego.

Czy przed samotnością powinniśmy się bronić?

– Każdy człowiek ma potrzebę więzi i potrzebę odrębności. Powołam się na Donalda Winnicotta, psychoterapeutę, psychoanalityka, ale też pediatrę z ubiegłego wieku. Podkreślał, że dla dziecka od początku ważne jest, żeby móc być w relacji i móc być ze sobą. „Dość dobry” rodzic powinien zapewniać jedno i drugie, czyli być z dzieckiem, kiedy ono tego potrzebuje, i pozwolić mu być oddzielnie, gdy tak wybiera. Najprostszy przykład: karmić niemowlę zawsze, jak jest głodne, ale nie budzić na karmienie, gdy woli spać. To samo dotyczy dorosłych, bo potrzebujemy być blisko, a jednocześnie ważne jest, by móc być oddzielnie. Związek powinien opierać się na dojrzałej wzajemności, w której nie chodzi o to, że ludzie bez siebie nie mogą żyć, co się może zdarzyć na wstępnym etapie zakochania, tylko że wybierają wspólne życie. Obie osoby funkcjonują jako oddzielne podmioty. Oczywiście jak się jest oddzielnie, to można doświadczyć samotności, a jak się jest „przyklejonym”, to tworzymy sobie iluzję, że nie jesteśmy samotni. Rozwianie się tej iluzji bywa bardzo bolesne.

Schopenhauer mówi, że: „W świecie dominuje cierpienie i ono przesłania rzeczy piękne. Staje się przyczyną zamknięcia, czyli osamotnienia i odejścia od siebie. Dopiero pod koniec życia można spostrzec, że to, co zdawało się tak niewartościowe, mogło przewyższyć swoją siłą cierpienie, lecz tego nie byliśmy w stanie zauważyć. Zatem w momencie śmierci uświadomienie jest dodatkowym pogłębieniem cierpienia i bezużyteczności jednostki, która pozostaje sama”.

– Ma to psychologiczny sens. Znajduje potwierdzenie w tym, co mówią ludzie zbliżający się do śmierci: straciłam czas na zajmowanie się głupstwami, na zapełnianie pustki czy budowanie fasady, a teraz widzę, że nie to było wartością. Mają iluzję, że gdyby wszystko zaczęli od nowa, wiedzieliby, jak żyć. Ale tak jest tylko w baśniach. Z jakichś powodów żyjemy tak, jak żyjemy. Jest takie powiedzenie: gdyby starość mogła, a młodość wiedziała. Ale młodość nie wie. I może dobrze, że nie wie…

Czytaj więcej: Jak przetrwać najtrudniejsze chwile i odzyskać swoje życie?

Zofia Milska-Wrzosińska – psycholog, certyfikowany psychoterapeuta i superwizor psychoterapii. Jest współzałożycielką Laboratorium Psychoedukacji i pracuje w nim od jego powstania. Uprawia psychoterapię o orientacji psychodynamicznej. Zajmuje się psychoterapią indywidualną i par, superwizją, szkoleniem psychoterapeutów oraz doradztwem psychologicznym dla menedżerów i firm

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułLegnica. Śniadania na trawie w parku Miejskim
Następny artykułMiejski plecak na każdą okazję. Wygodny i pojemny