Niespełna pięć lat temu płocki teatr wystawił „Rodzinę” Antoniego Słonimskiego. W przedstawieniu „Sam, czyli przygotowanie do życia w rodzinie” temat ten poniekąd powraca, z tym, że w nowoczesnej wersji 2.0. To jednak dalej podana w lekkim i zabawnym tonie bardzo poważna opowieść zarówno o nas – tych młodych i tych starszych – jak i trafna diagnoza czasów, w których żyjemy.
Autorka tekstu – Maria Wojtyszko – nie ukrywa, że inspiracją do napisania tej sztuki ponad 10 lat temu były doświadczenia związane z jej własnym rozwodem. Chciała niejako wejść w świat dziecka i pokazać całą sytuację z jego perspektywy. I dlatego początkowo spektakl ten przeznaczony był raczej dla młodzieży. Stopniowo jednak ewaluował w stronę teatru dla szerokiego widza. Nie tylko bowiem ci, którzy się w życiu rozwodzili, odnajdą w tym przedstawieniu wiele prawdy, jedocześnie nie wychodząc zdołowanym.
Tytułowy Sam ma 13 lat i ma rodziców intelektualistów – zaangażowanych społecznie, mających usta pełne ideałów i walczących o lepszy, równy świat. Niestety jest sam, bo rodzice – choć złymi ludźmi na pewno nie są – niestety rodzicielsko są jeszcze niedojrzali. I nie chodzi wcale o to, że ojciec pożycza i rozdaje innym pieniądze syna, a matka nie gotuje. Są niedojrzali emocjonalnie i „komunikacyjnie”. Stąd – oczywiście chcąc dobrze – uciekają się do przeróżnych gierek, oszustw, a w konsekwencji do… przemocy (oczywiście nie tej fizycznej).
Reklama. Przewiń aby czytać dalej.
Dodatkowo, wciągają w to wszystko dziecko, które – co zrozumiałe – ma przecież swoje własne problemy związane z wkraczaniem w czas nastoletniego dojrzewania. Rodziców, którzy zajęci sobą nie mają dla niego czasu, zastępuje więc Samowi chomik, a nawet dwa: symbolizujące jaśniejszą i ciemniejszą stronę życia. Normalka.
Mocną stroną przedstawienia jest dobra, równa gra aktorska. Spektakl nie jest długi, aktorzy mają więc mniej czasu na wydobycie z każdej postaci tego, co najważniejsze. Udaje im się to znakomicie – nawet w rolach drugoplanowych – dzięki czemu na scenie nie ma miejsca na powtarzalność i znudzenie. Żyjemy przecież w szybkim tempie, gdzie królują krótkie komunikaty (paradoksalnie, może właśnie przez to ciężko nam się porozumieć?).
Adam Gradowski w tytułowej roli dobrze oddaje świat dziecka. Oddaje go takim, jaki ten świat jest, czyli na poważnie. Nie stara się być infantylny i przerysowany, co czasem jest nieznośną manierą, gdy dorośli aktorzy wcielają się w rolę dzieci. Doskonale w roli koleżanki Violi partneruje mu grająca w Płocku gościnnie Zuzanna Galewicz. Viola i jej rodzice symbolizują z kolei drugi biegun modelu współczesnej rodziny – nazwijmy go umownie i idąc z duchem czasu skrótowo (zdając sobie sprawę, że wtedy łatwo o zniekształcenie) – konserwatywnym.
Dobrze jednak, że spektakl nie skupia się powierzchownym obśmiewaniu różnic. Znamy to już doskonale, dodatkowo na co dzień jesteśmy tym karmieni. Okopaliśmy się w swoich bańkach – przecież w nich jest wygodnie i złudnie bezpiecznie – i przyjęliśmy narrację o podzielonym społeczeństwie. Jesteśmy jacyś my i są jacyś oni. Na szczęście dzieci jeszcze tego nie kupują, w ich świecie też są podziały, ale dużo słabsze, bo nie idą po linii ideologicznej. Ktoś powiedział, że hipokryzję i obłudę nabieramy wraz z wiekiem, może więc to dobra motywacja, aby się mentalnie nigdy nie zestarzeć?
Scenografię do spektaklu przygotował Marian Fiszer, obchodzący właśnie 50-lecie pracy artystycznej. Widać on też się mentalnie nie zestarzał, bo idąc z duchem czasu wybrał twórczy minimalizm i zasadę, iż genialność tkwi w prostocie. Ustawił po prostu na scenie wielkie lustro, w którym odbicie tego, co dzieje się na scenie raz jest krzywe i zniekształcone, a raz wyraźne, ale w którym na pewno wszyscy możemy się nie tylko zobaczyć, ale i na wylot przejrzeć. Idealnie komponuje się to zresztą z końcową wizualizacją, gdzie widzimy zwykły blok na zwykłej, „naszej” ulicy. To przecież w tych mieszkaniach rozgrywa się na nasze zwykłe życie. Tam skrywamy swoje tajemnice. Przeżywamy chwile lepsze i gorsze. Triumfy i porażki. Sami tylko wiemy, ile razy się w tych czterech ścianach dosłownie i w przenośnie rozwodzimy – z żoną, mężem, partnerką, partnerem, samym sobą, a nawet z chomikiem.
Kształt i klimat tego spektaklu tworzy także muzyka i piosenki. Krzysztof Misiak mógł się tutaj wykazać i z tej szansy skorzystał wyśmienicie. Połączył mocne, gitarowe riffy z hip-hopowymi samplami i beatami (przepraszam jeśli coś tu pomieszałem, jeśli chodzi o nomenklaturę), co można w uproszczeniu nazwać międzypokoleniową „transgresją”. Śpiewający aktorzy zdają na scenie wokalny egzamin. Choreografia przygotowana przez Małgorzatę Fijałkowską także jest dopracowana w najdrobniejszym szczególe. Nawet jak aktorzy schodzą ze sceny widać, że robią to „po coś”, a nie tylko „jakoś”. Magdalena Tomaszewska – grająca matkę Sama – w baletowej scenie tańca rodem z „Jeziora łabędziego” wprost unosi się w powietrzu. Może pomaga jej fakt, że jest zakochana – dodajmy, że już nie w mężu.
Biorąc na warsztat temat rozwodu czy też szerzej funkcjonowania współczesnych rodzin, ciężko uwolnić się od pewnych klisz, uproszczeń i stereotypów. Siłą rzeczy więc tekst Wojtyszko i spektakl Mokrowieckiego nie jest od nich wolny. Z drugiej jednak strony można powiedzieć, że także z tego składa się nasze życie. Każdy rozwód jest inny, większość niestety nie kończy się tak, że wszyscy żyją w przyjaźni, a nowe patchworkowe rodziny spotykają się na wspólnych niedzielnych obiadach. To temat poważny i delikatny, często pozostawiający głębokie i trudno gojące się rany, nie sposób go więc jednoznacznie i prosto opisać. Chyba najlepiej ujął to Tołstoj w pierwszym zdaniu „Anny Kareniny”: wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Nie zmienia to faktu, że rozwody były, są i będą częścią życia i tylko od dojrzałości dorosłych zależy, jak zdołają to wszystko poukładać. Na pewno przede wszystkim z troską o dzieci, najlepiej więc wspólnie, a jak się nie da, to przynajmniej w zgodzie z samym sobą.
Siłą tego spektaklu jest więc na pewno samo podjęcie ważnego tematu współczesnych czasów oraz forma w jakiej zostało to zrobione. To zdecydowanie teatr familijny – jak zachęcają plakaty przeznaczony dla widzów 13+. Uważam, że każdy może w nim zobaczyć siebie – nieważne czy ktoś ma rodzinę, dzieci, jest po rozwodzie, przed nim itd. Połączyć w jednym spektaklu kilka pokoleń odbiorców jest z reguły bardzo trudno. Jeszcze trudniej mówić lekko, zabawnie i po prostu śmiesznie o rzeczach naprawdę ważnych. Można łatwo wpaść w pułapkę patosu, przytłoczenia czy też moralizowania. Reżyserowi Markowi Mokrowieckiemu udało się tego uniknąć. Podobnie jak zniuansować przekaz odnośnie sytuacji w dzisiejszej Polsce.
Zrobić w tym kontekście spektakl, który obnaża, ale nie obraża (ludzi, odmiennych poglądów itd.) jest dziś naprawdę sporym wyzwaniem. Zwłaszcza gdy od teatru niebezpiecznie wymaga się czasem bycia spolegliwym – wobec aktualnej władzy, panującej mody, słusznej sprawy itd. (polecam świetny wywiad z reżyserem Janem Klatą w jednym z ostatnich numerów magazynu „Wolna Sobota”). Sztuka to pokój – jak głosi tytuł odczytanego przed spektaklem orędzia na Międzynarodowy Dzień Teatru przygotowanego przez norweskiego dramaturga i ubiegłorocznego noblistę Jona Fosse. Sztuka jest zawsze przeciwko konfliktowi, zniszczeniu obcego. Wojna i sztuka to przeciwieństwa.
Ciekaw jestem bardzo, jak ten spektakl odbierze młodzież. Wiadomo, że nie lubi ona łopatologicznego umoralniania, odrzuca tzw. dydaktyczny smrodek. Moim zdaniem reżyser nie schlebia i nie podlizuje się młodej widowni. Nie próbuje na siłę wkraść się w jej łaski, co jest przez młodzież odrzucane i określane jako cringe. Uważam, że w tym spektaklu każdy może odnaleźć kawałek siebie. Mokrowiecki potwierdza, że spektakli dla i o młodzieży nie muszą koniecznie robić ich rówieśnicy (choć rzeczywiście dawne zawołanie „nie ufaj nikomu po 30-stce, w erze YouTuba zdaje się znowu wracać do łask). Wystarczy trochę empatii i zaciekawienia, zamiast oceniania. Co zresztą można polecić wszystkim dorosłym, czyli boomerom. Pocieszając ich jednocześnie, że tak naprawdę młodość to stan ducha, a nie metryka.
Przy okazji premiery „Sama, czyli przygotowania do życia w rodzinie” i z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru, Płockie Towarzystwo Przyjaciół Teatru jak co roku wręczyło swoje nagrody. Srebrną Maskę tym razem otrzymał Szymon Cempura. Honorowe Złote Maski kapituła przyznała z kolei wybitnym aktorkom Mai Komorowskiej i Mai Ostaszewskiej. Małe Złote Maski otrzymali Monika Mioduszewska (od tego roku pracująca w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku) i scenograf Krzysztof Małachowski, koordynatorzy projektu „Teatr Dostępny”. Laureatom serdecznie gratulujemy, a wszystkim przypominamy, że za rok płocki teatr odchodzić będzie 50-lecie powstania.
Jakub Moryc
autor jest członkiem Płockiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS