Prysznica nie widzieliśmy od tygodnia. Chlapaliśmy się lodowatą wodą stojąc w plastikowej misce i dygocząc z zimna. W tej samej misce i w tak samo zimnej wodzie płukaliśmy nasze ubrania. Od kilku godzin jechaliśmy w stronę Parku Narodowego Sajama z wulkanem o tej samej nazwie, będącym najwyższym szczytem Boliwii (6542m). Ja trochę nudziłam się prowadząc samochód na prostej i pustej drodze, Adrien, mający w nogach nocne samotne wejście na sześciotysięcznik, spał na siedzeniu obok. Koniecznie chciałam dojechać do Sajamy bez postoju na nocleg, by świętować tam jego urodziny. Niech się obudzi otoczony górami i spędzi dzień wylegując się w gorących źródłach- myślałam sobie- zamiast spać gdzieś przy drodze i spędzić pół dnia gniotąc się w samochodzie. Bez wahania skręciłam w drogę na skróty, którą podpowiedziała mi mapa w telefonie.
Droga wiodła przez wysuszone pola. Coraz węższa i węższa, coraz bardziej piaszczysta. Dwoiła się i troiła, GPS się gubił, ja razem z nim, coraz częściej skręcając w niewłaściwą odnogę, coraz mniejszą pewność mając, że gdziekolwiek dojadę, bo ścieżka, którą wybrałam, zaczynała przypomniać bardziej plażę niż drogę. Prędzej czy później to się musiało stać: zakopałam się. Pierwszy raz, drugi, w piachu, w błocie cuchnącym żabą, w którym brodziliśmy po kostki podkładając pod koła gałęzie. Przejechaliśmy przez rzekę, przez kolejną niemalże przeskoczyliśmy i już będąc pewnym, że nic wiecej zdarzyć się nie może, utknęliśmy na… wydmie! Wydmie, która nie wiadomo skąd wyrosła na naszej drodze. Wycofywaliśmy sie z niej po centymentrze, odkopując co i raz koła (Adrien gołymi rękami, ja znalezioną przy drodze obudową reflektora) przez ponad godzinę. Kolejną szukaliśmy innej drogi, ale wyglądało na to, że tajemnicza wydma odcięła ten teren od świata. Wyjścia były dwa: rozpędzić się i spróbować„przelecieć” przez wydmę, co jednak groziło utknięciem w tym środku niczego („i może za dwa dni pojawi się jakiś farmer żeby powiedzieć, że sorry, ale on ma tylko dwie lamy więc pomóc nie może”), albo zawrócić przez jedną rzekę, drugą rzekę, przez błoto i piachy… o nie! Gaz do dechy i lecimy! …nie wiem jak to możliwe, ale udało się.
Do Parku Narodowego Sajama dojechaliśmy w środku nocy, wykończeni, umorosani błotem po kolana, z piachem za paznokciami i zakwasami w ramionach od odkopywania kół (przynajmniej ja je miałam). Wyobraźcie więc sobie naszą radość, gdy obudziło nas słońce, pierwszym widokiem, który ujrzeliśmy otwierając namiot był ośnieżony szczyt wulkanu, a zaraz po śniadaniu (którego co prawda pierwszą porcję zmiótł nam mini huragan, który, jak to huragan, pojawił się nie wiadomo skąd i nie wiadomo gdzie również znikł, ale kto by się przejmował takimi szczegółami) wskoczyliśmy do gorących źródeł, z których przez cały dzień wychodziliśmy już tylko po piwo. Żadne tam tajskie masaże, luksusowe hotele- Sajama Natural SPA (jak pozwoliłam nazwać sobie to miejsce), szczególnie po takich jak nasze perturbacjach w drodze, to najlepsze miejsce na relaks. Było cu-do-wnie! Ale… tylko do zachodu słońca, kiedy to zerwał się porywisty, zimny wiatr, a uzbierany przez nas chrust okazał sie wydzielać drażniący oczy i gardło dym (a innego drewna nie było) więc musieliśmy zgasić ognisko i skryć się w samochodzie, gdzie odśpiewałam Adrienowi „sto lat”. Hej przygodo!
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić .
Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu?
Artykuł pochodzi z serwisu .
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS