Dzisiaj, 29 sierpnia (10:00)
Zamiast patrzeć w ścianę w oczekiwaniu na Grand Theft Auto 6, lepiej odpalić najnowszą odsłonę Saints Row. Hm, ale czy aby na pewno lepiej?
Saints Row to seria, która od początku (od 2006 roku) jest jedną z niewielu sensownych alternatyw dla Grand Theft Auto (choć trzeba przyznać, że jej twórcy w wielu kwestiach podążali własną ścieżką, zamiast kopiować GTA). Co prawda dziełom Rockstara dorasta co najwyżej do pięt, ale kolejne części gangsterkiej historii oferowały całkiem przyjemną rozrywkę. Można było mieć nadzieję, że ta najnowsza – zatytułowana po prostu Saints Row, co sugeruje restart cyklu – również dostarczy sporo pozytywnych wrażeń. Niestety, otrzymaliśmy bodaj najsłabszą odsłonę.
W fabule Saints Row po raz kolejny rządzi pastisz. Autorzy stworzyli opowieść o start-upach, ukazując je oczywiście w krzywym zwierciadle. Głównych bohaterów jest aż czterech i nie są to gangsterzy z krwi i kości, a barwni młodziacy marzący o szybkim, dużym zarobku (ekipa zalatuje trochę tą z Watch Dogs 2). W tym celu postanawiają założyć własne imperium. Po założeniu siedziby przychodzi pora na zdobywanie reputacji, między innymi poprzez uczestnictwo w morderczym reality show. Chciałbym napisać, że to długa droga, ale główny wątek Saints Row kończy się niespodziewanie szybko. Powinniście się z nim uporać w ciągu kilkunastu godzin, co – jak na open worlda – stanowi raczej marny wynik.
A co się tyczy open worlda, to zaserwowano nam największy obszar zabawy w historii serii. Tylko co z tego, skoro lokacja, w której osadzono grę – inspirowane kalifornijskim czy też meksykańskim krajobrazem Santo Ileso – to miejsce opustoszałe i nijakie? Nie ma w nim interesujących miejsc, które chciałoby się odwiedzić z czystej ciekawości. Nie ma zbyt wielu ludzi, zwierząt czy samochodów – trudno o … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS