O godz. 13 we wtorek w Sądzie Najwyższym rozpoczęło się posiedzenie całego składu Izby Cywilnej w sprawie rozstrzygnięcia szeregu pytań sformułowanych przez I prezes SN Małgorzatę Manowską i dotyczących spraw o kredyty walutowe – poinformował PAP zespół prasowy tego sądu. Sprawa jest rozpatrywana na posiedzeniu niejawnym. Jak jednak przekazał Sąd Najwyższy “ze względu na ogromne zainteresowanie opinii publicznej oraz mediów I prezes SN może zarządzić publiczne ogłoszenie orzeczenia” – wówczas ma być ono transmitowane m.in. w mediach społecznościowych. Nie wiadomo jednak, jak długo potrwa posiedzenie Izby Cywilnej i czy zakończy się ono we wtorek.
Ryzyko przerzucone na słabszą stronę
Cofnijmy się najpierw o 15-17 lat wstecz. Polacy, którzy chcieli kupić mieszkanie, mieli do wyboru – drogi, wysoko oprocentowany kredyt w złotych, albo dużo tańszy, znacznie niżej oprocentowany kredyt we frankach szwajcarskich. W latach 2004-2005 zaczęły go wprowadzać do swojej oferty niemal wszystkie banki po kolei. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej złoty zaczął się umacniać. Pojawiały się też głosy, że w kilka lat polska waluta zostanie zastąpiona przez euro. Czyli, że będzie przewidywalnie i stabilnie. Nic, tylko brać.
Po co brać drogi kredyt, skoro można tani – zastanawiali się ludzie. Zdecydowana większość z nich nie zdawała sobie sprawy z tego, jak materializuje się ryzyko kursowe. A zwłaszcza w perspektywie kilku, kilkunastu, a może kilkudziesięciu lat. Być może banki przed nim ostrzegały, ale jeśli nawet – to mgliście. To nie jedyny grzech, jaki popełniły wobec kredytobiorców.
ZOBACZ: Wyrok TSUE ws. frankowiczów. “Banki przez 20 lat ignorowały przepisy”
Najważniejszym grzechem było jednak przerzucenie w całości na klientów ryzyka, a w zasadzie dwóch. Jedno wynikające ze stopy procentowej, a drugie z kursu walutowego. Przerzuciły je na słabszą i niemogącą się zabezpieczyć stronę transakcji. Oczywiście – można powiedzieć – każdy, kto bierze kredyt, musi się liczyć z ryzykiem stopy procentowej. Zgadza się. Dlatego w wielu krajach udziela się głównie długoterminowych kredytów na stałą stopę. Ale w Polsce – wciąż nie. Może nas czekać w tej sprawie kolejny kłopot za kilka lub kilkanaście lat.
Teraz mówią, że ostrzegali, że klienci podpisywali, iż są świadomi. Ale mówią równocześnie, że nie wiedzieli. Argumentują, że czegoś takiego jak wielki globalny kryzys finansowy nie można było przewidzieć.
Zgoda, ale wcześniej, po drodze, zdarzyło się kilka mniejszych kryzysów. Wybuchały w państwach skandynawskich i w Południowo-Wschodniej Azji. Włoskie banki, które udzielały znacznie wcześniej kredytów we frankach, dobrze pamiętały 1992 rok, kiedy to tamtejszy lir wypadł z obowiązującego wówczas węża walutowego i bardzo mocno stracił na wartości. To nauczyło je, żeby takiego ryzyka klientom nie sprzedawać. Dlatego Pekao, należący wówczas do włoskiego UniCredit, kredytów we frankach w ogóle nie udzielał.
ZOBACZ: Prognoza dla frankowiczów. Jest szansa na obniżenie rat kredytów
Złoty wciąż się umacniał, narastał boom, a banki tworzyły umowy z klientami w dużym pośpiechu. Zaczęła się wojna na marże, a banki wiedziały dobrze, na czym zarobić. Klient dostawał kredyt po kursie kupna, a spłacał po kursie sprzedaży. Był to spread zróżnicowany w różnych bankach. W niektórych sięgał ok. 5 proc. od kursu na rynku, ale w innych nawet kilkunastu procent. Tę “prowizję kursową” bank inkasował od razu, a potem także z każdą spłacaną ratą.
Znaczyło to, że w klient dostawał już na samym początku kilkanaście procent mniej pieniędzy, niż nominalnie zaciągał kredytu, a potem za każdą ratą spłacał o kilkanaście procent więcej. Problem rozwiązała dopiero w 2011 roku tzw. ustawa antyspreadowa, pozwalająca klientom spłacać raty we frankach, a więc bez konieczności przeliczania złotych na franki po niekorzystnym kursie ustalanym przez bank.
Właśnie zapisy w umowach dotyczące kursu walutowego i sposobów jego ustalania były powodem zauważonej przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta “nierównowagi stron”, a następnie uznania ich za niedozwolone (abuzywne). Obecnie polskie sądy podzielają tę opinię i na tej podstawie skłonne są do unieważniania umów. Problem się na tym jednak nie kończy, bo co się dzieje, kiedy niedozwolony zapis zostaje z umowy wykreślony? Czy tylko on staje się nieważny, czy też cała umowa? A jeśli tylko ten zapis, to czy można go czymś zastąpić? A jeśli tak – to czym?
W orzeczeniu Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z końca kwietnia zapisano, że niedozwolony zapis nie musi pociągać za sobą unieważnienia całej umowy. Wspomina o zasadzie “niebieskiego ołówka”, czyli możliwości zastąpienia go klauzulą zgodną z prawem. A jednocześnie TSUE orzekł wcześniej, że takiej klauzuli nie może do umowy wpisać sąd.
Trybunał orzekł także, że sąd nie powinien unieważniać umowy “na życzenie” klienta, a powinien raczej starać się ją utrzymać po likwidacji sprzecznych z prawem zapisów. Problem jednak w tym, że w polskim prawie nie ma adekwatnych przepisów, którymi można by zastąpić takie klauzule. Orzekając w 2011 roku w jednej z węgierskich spraw o kredyty we frankach, TSUE podkreślił, że jest to zadanie dla ustawodawcy.
Izba Cywilna Sądu Najwyższego będzie się właśnie mierzyć z takim problemem. Nie jest pewne, czy zdecyduje się znaleźć rozwiązanie zgodne z obowiązującym prawem, które mogłoby zastąpić niedozwolone zapisy dotyczące sposobu ustalania kursu. A może sama zdecyduje się stworzyć jakąś regułę prawną?
ZOBACZ: Lęk przed ekonomicznymi skutkami pandemii zniechęca Polaków do zaciągania kredytów
Przypomnijmy, jak brzmi pierwsze pytanie Pierwszej Prezes Małgorzaty Manowskiej zadane w styczniu tego roku Izbie Cywilnej. “Czy w razie uznania, że postanowienie umowy kredytu indeksowanego lub denominowanego odnoszące się do sposobu określania kursu waluty obcej stanowi niedozwolone postanowienie umowne i nie wiąże konsumenta, możliwe jest przyjęcie, że miejsce tego postanowienia zajmuje inny sposób określenia kursu waluty obcej wynikający z przepisów prawa lub zwyczajów?”. To właśnie kluczowa sprawa.
Pewien krok torujący Izbie Cywilnej drogę do tego, żeby samodzielnie ustanowić regułę prawną, zrobił w zeszłym tygodniu skład siedmiu sędziów SN. Uznał on, że nie będzie uchylał się od odpowiedzialności, którą powinien ponosić ustawodawca. To odpowiedzialność za tworzenie prawa. Sędziowie zdecydowali się orzec, że termin przedawnienia biegnie od ostatecznego upadku umowy kredytowej. Być może Izba Cywilna SN uzna także, że wobec braku inicjatywy ze strony klasy politycznej musi wziąć sprawę w swoje ręce.
To orzeczenie Izby Cywilnej będzie kluczowe także z innego powodu. Reprezentujący frankowiczów prawnicy utrzymują, że kiedy z umowy wykreślić niedozwolony zapis, ale utrzymać jej resztę, to pozostaje… złoty na LIBOR-ze na franka. Oprocentowanie kredytu jest więc znacznie niższe niż zwykłego kredytu w złotych i to od początku. Nic, tylko brać. Dla frankowiczów to krociowe zyski. A jednocześnie miliardowe straty dla banków.
Banki długo nie doceniały zagrożeń związanych z kredytami we frankach. Po wybuchu wielkiego globalnego kryzysu finansowego w 2008 roku szwajcarski bank centralny starał się nie dopuścić do umocnienia waluty powyżej 1,2 za euro. Ale w styczniu 2015 roku odpuścił. Kurs franka wystrzelił w górę, a problem frankowiczów wybuchł z nową siłą. Nie był to problem ze spłacalnością kredytów, gdyż ta była wciąż dobra. Problem polegał na tym, że frankowicze coraz częściej pozywali do sądów banki o niedozwolone klauzule w umowach.
Ale lawina pozwów ruszyła dopiero po wyroku TSUE w październiku 2019 roku. Trybunał orzekł wówczas, że jeśli umowa o kredyt zawiera niedozwolone zapisy, to sąd może unieważnić ją w całości. Polskie sądy potraktowały to jako zachętę do anulowania umów. Zupełnie pogubiły się jednak w tym, co orzekać po ich unieważnieniu.
Największy problem frankowiczów nie polega na wysokości spłacanych rat, choć frank jest dwa razy droższy, niż był w lipcu 2008 roku. Wzrostowi kursu szwajcarskiej waluty towarzyszył spadek stopy procentowej LIBOR na franka. Wiele obliczeń, choć dokonywanych jeszcze przed zeszłorocznymi obniżkami stóp przez NBP, pokazywało, że frankowicz jest i tak “do przodu” w porównaniu z osobą, która w podobnym czasie zaciągnęła porównywalny kredyt w złotych.
ZOBACZ: Nowelizacja budżetu. “Dajecie Polakom pieniądze z kredytów”
Problem polega na pozostałym do spłaty kapitale. Państwo Dziubakowie, w sprawie których orzekał TSUE w październiku 2019 roku, wzięli kredyt hipoteczny na 40 lat o wartości 400 tys. zł. Po spłaceniu 240 tys. zł nadal mieli do spłaty ok. 500 tys. zł. Każde umocnienie franka oznaczało wzrost kapitału pozostałego do spłaty i to pomimo regularnych spłat.
Ten problem najbardziej dotyczy kredytobiorców, którzy brali kredyty wtedy, gdy złoty był w stosunku do franka najsilniejszy. A właśnie wtedy narastał boom na frankowe kredyty. Do końca 2004 roku banki udzieliły ich zaledwie 67,2 tys. na łączną kwotę 5,6 mld zł. W 2005 roku było to już 83,1 tys. kredytów na 10,5 mld zł. Później hamulce puściły. W latach 2006-2008 banki udzieliły niemal 400 tys. kredytów na blisko 110 mld zł po ówczesnym kursie. Po upadku Lehman Brothers jesienią 2008 roku zakręciły kurek także z frankowymi kredytami.
Związek Banków Polskich już w 2005 roku apelował o wprowadzanie formalnego zakazu udzielania takich kredytów. Poważnie do sprawy podeszła także Komisja Nadzoru Finansowego. Ale politycy stanowczo upominali się o wolność Polaków do zadłużania się. Takie stanowisko zajął Komitet Polityczny rządzącego wówczas PiS, takie też wyrażała ówczesna minister finansów Zyta Gilowska.
Po szoku ze stycznia 2015 roku powstała pierwsza koncepcja przewalutowania kredytów we frankach na złote, zgłoszona przez ówczesnego przewodniczącego KNF Andrzeja Jakubiaka.
Była dalekowzroczna i obecnie KNF w znacznym stopniu nawiązuje do niej, proponując by banki zawierały z kredytobiorcami ugody polegające na tym, że kredyt jest traktowany jako zaciągnięty w złotych na stopę WIBOR od początku, ale przeliczony po kursie z bonusem dla kredytobiorcy. W 2015 roku nie znalazła jednak poparcia, bo spowodowałaby konieczność dostarczenia bankom przez NBP rezerw w wysokości – wówczas – ok. 36 mld euro.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Potem sprawę w swe ręce wzięli już politycy. Ale zamiast uchwalić odpowiednie przepisy, by sądy miały czym zastępować niedozwolone klauzule, zabrali się za obietnice. Rozsądny pomysł przewalutowania kredytów we frankach na złote i podzielenia strat pomiędzy klienta a bank 50/50 przebity został przez ugrupowania proponujące, by bank wziął 90 proc. strat, a klient zaledwie 10 proc. Andrzej Duda w prezydenckiej kampanii wyborczej 2015 roku obiecał frankowiczom, że znajdzie dla nich korzystne rozwiązanie, a jeśli nie – poda się do dymisji. W sytuacji licytowania obietnic i wysokiej temperatury sporu klasie politycznej nie udało się stworzyć przepisów dyspozytywnych, o których kilka razy wspominał TSUE.
Wielu bankowców powtarza – gdyby nie kredyty we frankach w Polsce nie powstałoby kilkaset tysięcy mieszkań. Faktycznie – być może powstałoby ich trochę mniej, zakładając zupełną bierność w polityce mieszkaniowej państwa. Ale – jak wiadomo – kredyt ma to do siebie, że podbija konsumpcję w momencie, kiedy go się zaciąga, a ogranicza ją w okresie spłaty. Kredyty we frankach ograniczyły tę konsumpcję dodatkowo wskutek wzrostu kursu waluty. Doprowadziły do zubożenia olbrzymiej części polskiej klasy średniej i pchnęły ją w ramiona populizmu. Dopiero w 2013 roku udzielanie kredytów we frankach zostało praktycznie zakazane.
dsk/hlk/Interia/PAP
Czytaj więcej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS