Oceny reakcji rządu na pandemię zależą od tego, kto ich dokonuje. Ośrodki rządowe chwalą się dobrymi, na tle Europy, wynikami gospodarczymi. Opozycja wskazuje na jedną z najgorszych w Europie sytuacji epidemicznych. Bardziej obiektywna ocena wskazuje na powtarzający się cykl: błędnej reakcji, szybkiej korekty, a następnie powrotu do utartych, błędnych sposobów myślenia.
Nie sposób tu jednak rozdzielić reakcji w gospodarce od innych sfer. W debacie o pandemii dominuje od dłuższego czasu fałszywa dychotomia: albo chronimy gospodarkę, albo życie ludzi. W rzeczywistości wybranie jednej alternatywy pociąga za sobą nieuchronne koszty po drugiej stronie. Zamykając szczelnie gospodarkę, doprowadzimy do zapaści finansów publicznych, co przełoży się na służbę zdrowia – i ludzie i tak będą umierać. Do tego dojdą zgony związane ze stresem, utratą pracy i dochodów.
Z drugiej strony, jeśli postawimy wszystko na utrzymanie życia gospodarczego, istnieje spore prawdopodobieństwo, że pandemia wymknie się spod kontroli, co spowoduje rozpad życia społecznego. Ludzie zaczną uciekać z miejsc zakażonych, roznosząc zarazę coraz szerzej. W tej sytuacji życie gospodarcze i tak zamiera, a firmy upadają. Jedyną nadzieją jest próba wyważenia tych dwóch wartości, bo nie są one rozłączne, tylko współzależne.
Początek pandemii. Ignorowanie problemu
Początek reakcji naszego rządu na pandemię był zbliżony do reakcji innych populistycznych prawicowych rządów – lekceważący zagrożenie. Jeszcze na początku marca minister zdrowia mówił, że spodziewa się co najwyżej kilku przypadków, a dwa tygodnie wcześniej stwierdził, że grypa jest poważniejszym problemem niż koronawirus.
Podobne komentarze ze strony rządzących na początku pandemii w USA i Wielkiej Brytanii przełożyły się na opóźnioną reakcję, a co za tym idzie – gwałtowny rozwój epidemii wiosną. Polski rząd, po chwilowym zawahaniu, przyjął w końcu strategię wprowadzania obostrzeń szybkich i głębokich.
Trudno zgadywać, skąd ta zmiana w poglądach. Jedna z hipotez mówi o tym, że wynikało to z poziomu (nie)przygotowania na przyjście pandemii. Pomimo buńczucznych deklaracji o tym, jak bardzo jesteśmy gotowi, pierwsza fala zachorowań obnażyła wieloletnie zaniedbania w służbie zdrowia: braki sprzętu, procedur i ludzi. Brakowało maseczek, płynów do dezynfekcji, magazyny Agencji Rezerw Materiałowych okazywały się puste. W sumie trudno się dziwić, kiedy przytłaczającą większość środków w 2019 r. przeznaczyła na interwencyjny skup węgla w celu ratowania upadających kopalń.
Zresztą niekompetencję nominatów rządowych było widać w wielu innych przypadkach: choćby produkcji płynu do odkażania przez Orlen. Produkt ten był niczym Yeti – wszyscy o nim słyszeli, ale prawie nikt nie widział, co przynajmniej w części wynikało z używania niewłaściwych linii produkcyjnych. Braki próbowano łatać, jak się dało – często na granicy prawa lub wręcz poza tymi granicami. Stąd maseczki bez atestów od kolegi ministra zdrowia, czy nieistniejące respiratory od handlarza bronią… Trudno dziś określić, gdzie kończyła się chęć gaszenia pożaru, a gdzie zaczynała korupcja.
Zatem głęboki lockdown był konieczny, by nie dopuścić do kompletnej dezorganizacji służby zdrowia i dać czas na zmiany organizacyjne. I ten czas rząd wykorzystał nie najgorzej, przygotowując sieć szpitali jednoimiennych. Jednak od początku widać było presję na sztuczne poprawianie statystyk zakażeń poprzez niski poziom testowania. To co początkowo było elementem raczej ubocznym i na ograniczoną skalę, z czasem stało się patologią znacząco pogarszającą naszą sytuację.
Zasadniczym elementem strategii skutecznego kontrolowania epidemii jest masowe testowanie w celu izolowania osób zarażających. Na tym opiera się sukces Tajwanu czy Korei Południowej, w tę samą stronę ruszyła ostatnio także Słowacja, przeprowadzając dwukrotne testowanie całej populacji. U nas testuje się jednak oszczędnie i ze sporymi ograniczeniami.
Wprowadzone na wiosnę ograniczenia można z dzisiejszej strony uznawać za nazbyt restrykcyjne. Porównując z dzisiejszą sytuacją, liczba zachorowań i hospitalizacji była znikoma – wyraźnie widać, że służba zdrowia mogła obsłużyć znacznie większą ilość przypadków, co oznacza, że wyłączenia z działalności pewnych branż były nadwyżkowe. W krańcowym przypadku podaje się przykład Szwecji, gdzie obostrzenia były na wiosnę znikome.
Paralele jednak należy tu wyciągać bardzo ostrożnie: Szwecja dysponuje większymi środkami, bardziej profesjonalną administracją, lepszej jakości służbą zdrowia. Różni się także kulturowo: pewne obostrzenia z naszej perspektywy, zwłaszcza te z zakresu dystansu społecznego, są tam normą. Zbliżenie się poniżej 2 metrów w Skandynawii było odbierane jako niepokojące jeszcze przed epidemią. Nie zapominajmy też, że Szwecja za swoje podejście zapłaciła na wiosnę jednym z najwyższych poziomów śmiertelności w Europie.
Przyszło otrzeźwienie i właściwe reakcje rządu
Zatem trzeba ocenić początkowe działania rządu pozytywnie – i to z kilku powodów. Po pierwsze, mając dzisiejsze dane, nowe procedury i dużo szerszą wiedzę o wirusie łatwo krytykuje się decyzje podejmowane przy bardzo wysokiej niepewności. Jak powiedział Nassim Taleb, w takiej sytuacji lepiej zgrzeszyć po stronie nadmiernej ostrożności, bo potencjalne straty mogą być katastrofalne. Po drugie, dziś służba zdrowia działa już inaczej, znane są skuteczniejsze metody leczenia, procedury i organizacja – stąd i możliwość obsłużenia większej liczby przypadków.
Pozostała jeszcze kwestia ściśle gospodarcza – czyli co zrobić z wyłączonymi firmami. I tu nasi rządzący podążyli za europejskimi nurtami. Angela Merkel powiedziała, że w wyniku pandemii nie upadnie żadna zdrowa niemiecka firma. I rzeczywiście, pomoc dla firm sięgnęła w Niemczech 40 proc. PKB – z czego ponad ¾ w formie kredytów wspomagających płynność, a tylko ¼ w formie bezzwrotnej.
Pomoc polskiego rządu, choć powyżej średniej w UE (nieco ponad 10 proc. PKB, z czego ponad połowa bezzwrotna) była sporo mniejsza niż w Niemczech. Wynika to ze słabości naszych finansów publicznych. Przez szereg lat prosperity nasi sąsiedzi odnotowywali nadwyżki budżetowe, a Polska wciąż generowała deficyty ze względu na rozbuchane programy socjalne. Pewną ironią jest, że 2020 r. miał być pierwszym rokiem od 1989, kiedy odnotujemy zrównoważony budżet – tymczasem okaże się rokiem z rekordowym deficytem.
Tak czy inaczej, już na wiosnę pole manewru rządu było mocno ograniczone i stąd sięgnął on do niekonwencjonalnych metod, by zapewnić wsparcie firmom, a jednocześnie uniknąć uderzenia w konstytucyjny limit zadłużenia. Program pomocy prowadzony przez Polski Fundusz Rozwoju został sfinansowany głównie dzięki zakupowi obligacji przez NBP – czyli innymi słowy, dodruk pieniądza. Tak ukryto zadłużenie, a jednocześnie w dość niewybredny sposób dokonano obejścia konstytucyjnego zakazu finansowania budżetu przez NBP.
Sam ten ruch nie spotkał się z zasadniczym potępieniem ze strony ekonomistów – wszyscy rozumieją nietypową sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Obawę budzi jednak fakt, że zasadę raz naruszoną łatwiej naruszyć ponownie. Skutki zaś takiego działania obserwujemy już teraz. Inflacja w Polsce jest na najwyższym poziomie w Unii Europejskiej, a kolejne transze dodruku mogą sytuację tylko pogorszyć.
Drugą stroną medalu jest jednak to, że pomoc została uwarunkowana utrzymaniem zatrudnienia, co zaowocowało dla odmiany najniższym w UE, obok Malty, przyrostem bezrobocia od stycznia do września. Choć niektórzy ekonomiści przywołują tu analogię do krzywej Philipsa, to wydaje się jednak porównaniem na wyrost.
Pomoc dla firm, ale jaka?
Interesująca wydaje się także ewolucja stosunku administracji do trybu udzielanej pomocy. Tradycyjnie napisane na kolanie przepisy były niejasne, nieaktualne, czasem wewnętrznie sprzeczne. Do dziś obowiązujący regulamin PFR odnosi się do nieistniejącego sprawozdania finansowego, jakim jest Rachunek Wyników.
Ogólny bałagan można by usprawiedliwiać presją czasu, ale doskonale wiemy, że niska jakość prawa to u nas zasada, a nie wyjątek. Także same procedury były początkowo niezwykle zbiurokratyzowane. Liczba zaświadczeń, oświadczeń i załączników była dość spora, podobnie jak pułapki czyhające na przedsiębiorców później, a mogących skutkować koniecznością zwrotu pomocy.
Znowu można powiedzieć, że to nic nowego, bo takie podejście znamy od lat. Jednak dość szybko procedury były upraszczane, a zbędne kroki – jak choćby konieczność składania oświadczeń o dalszym prowadzeniu działalności po 3 miesiącach od uzyskania bezzwrotnej pożyczki – likwidowane. To miła odmiana, oby trwała, gdyż niebawem czeka nas okres rozliczeń tych programów pomocowych, te zaś nie uległy uproszczeniom tak jak bieżące … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS