16 marca minął Rosji termin spłaty 117 mln dolarów długu. Od jego uregulowania zależało, czy można ją już uznać za bankruta.
– Formalnie czy nieformalnie, Rosja jest już niewypłacalna. Nieco wcześniej miała spłacić odsetki od rządowych obligacji rublowych i tylko częściowo to zrobiła – pieniądze dostali inwestorzy krajowi, zagraniczni już nie. 16 marca upłynął zaś termin wypłaty pierwszej, po wprowadzeniu przez Zachód sankcji, transzy kuponów od dwóch serii obligacji rządowych, ale denominowanych w dolarach. Ministerstwo finansów Rosji oznajmiło, że te płatności zrealizowało. 117 mln dolarów to nie jest wielka kwota. Bankami rozliczającymi te transakcje były Citibank i JP Morgan. Zgodnie z wyznaczonymi przez USA sankcjami agenci emisji mogą rozliczać się z amerykańskimi posiadaczami rosyjskich papierów do 25 maja.
Dlatego więc można było wypłacić inwestorom amerykańskim odsetki. Ale to są 2 z 16 emisji rosyjskich obligacji denominowanych w walutach obcych, które mają inwestorzy. Pod koniec marca upłynie termin wypłaty przez Rosję blisko trzykrotnie wyższej kwoty odsetek, a na początku kwietnia już ok. 2 mld dolarów. W prospektach emisyjnych niektórych serii obligacji zapisana jest klauzula fallback, która pozwala w pewnych okolicznościach wypłacić odsetki dewizowe w rublach. Inwestorzy, akceptując takie warunki emisji, godzą się na to, że rząd Rosji może im zamienić należności w dolarach na ruble. A i wypłata tych rubli może być zablokowana.
Co będzie po 25 maja, rząd Rosji wyemitował obligacje denominowane w walutach warte 20 mld dolarów?
– Potem zapewne Moskwa będzie twierdzić, że obsługuje zadłużenie i przekazuje dolary do banku rozliczającego daną emisję obligacji, ale ten nie będzie mógł, ze względu na sankcje, przelać ich na konta inwestorów. Teraz notowania rosyjskich obligacji na giełdach odpowiadają 20-40 proc. ich wartości nominalnej – to tak, jakby ktoś sprzedawał dolara za 20-40 centów. Ale na finansowych rynkach zawsze jest wiele podmiotów zainteresowanych ryzykownymi spekulacjami. A nuż, widelec uda im się teraz tanio kupić takie obligacje i zaczekać na rozejm, a wtedy ich cena wzrośnie? Albo zaczekać kilka lat, do terminu wykupu obligacji przez Rosję, może do tego czasu dogada się z Zachodem i znów będzie wypłacalna.
Z punktu widzenia zarządów firm, które posiadają rosyjskie obligacje, to oznacza stratę, a odpowiadając za pieniądze swoich akcjonariuszy, muszą domagać się zwrotu spornych kwot – od kogo, państw Zachodu czy Rosji?
– Przede wszystkim oprócz papierów rządowych denominowanych w walutach w rękach inwestorów zagranicznych znajduje się dług rublowy wyceniany na 41 mld dolarów i dług korporacyjny wart 21 mld dolarów. Zagranica ma też akcje rosyjskich spółek warte na koniec ubiegłego roku ok. 86 mld dolarów. Kupony od obligacji rublowych będą pewnie wypłacane, ale nie da się ich zamienić na waluty. Do 25 maja, jeśli Rosjanie przelewać będą na konta agentów emisji odsetki za obligacje dolarowe, to te pieniądze trafiać będą do beneficjentów. Po tym terminie, nawet gdyby dalej płacili, a sankcje będą wciąż obowiązywać, to nie da się tego długu obsługiwać. Inwestorzy będą pewnie czekali na oficjalne stanowisko banku rozliczającego odsetki. A potem zdecydują, czy skierować sprawę do sądu. W zależności od jego rozstrzygnięć może to doprowadzić do zatrzymania jakichś aktywów rosyjskich za granicą na poczet ewentualnych odszkodowań. Ale to długa droga.
Pamiętajmy, że większość posiadaczy rosyjskich obligacji to są duże globalne fundusze hedgingowe, specjalizujące się w ryzykownych inwestycjach na rynkach finansowych. Ale są też duże fundusze emerytalne, które kupowały rosyjskie aktywa, kierując się benchmarkami banków inwestycyjnych. JP Morgan ma taki indeks dla obligacji. Indeksy MSCI EM i Russell miały w swoich benchmarkach spółki rosyjskie zgodnie z wagą przydzielaną Rosji. Inwazja rosyjska, sankcje i nacisk opinii publicznej sprawiły, że Rosja została całkowicie usunięta z tych indeksów. To jest bezprecedensowe posunięcie, bo poprzednio w przypadku kłopotów kraju zagrożonego niewypłacalnością albo objętego sankcjami międzynarodowymi, jak choćby Wenezuela, pozostawał on w benchmarku, tyle że aktywa wyceniano w nim na zero.
Zarządzający setkami miliardów dolarów i euro siedzą sobie przed komputerami w Londynie czy Nowym Jorku i nie widzą na ekranie Rosji?
– Rosja znikła zupełnie, stała się podwójnie niewidzialna dla rynków międzynarodowych. Nie dość, że wypadła z benchmarków, to jeszcze międzynarodowe agencje ratingowe zostały zobligowane – pod groźbą utraty licencji – do nieprzydzielania ratingów podmiotom rosyjskim. Bez ratingu takie aktywa warte są mniej niż papiery śmieciowe i mogą być co najwyżej przedmiotem obrotu wewnętrznego.
Choć trudno jest powiedzieć, czy Rosja jest już technicznym bankrutem, bo to się rozstrzygnie w najbliższym czasie, to faktem jest, że stała się zupełnie niewidoczna dla rynków finansowych na całym świecie. Ani rząd, ani korporacje nie mogą pożyczyć choćby dolara czy euro za granicą.
Pozostaje kwestia pożyczonych wcześniej pieniędzy – Zachód ma aktywa rosyjskie wyceniane ogółem na 170 mld dolarów. Ile są one warte teraz?
– Aktywa, którymi obrót jest zabroniony bądź zawieszony, nie mają po prostu ceny. Jak coś nie ma ceny, to na rynku finansowym jest warte zero. Nie możesz tego sprzedać. To przypadek akcji rosyjskich spółek. Jak rynek giełdowy zostanie odmrożony, to ci, którzy będą chcieli sprzedać akcje, dostaną za nie stos bezwartościowych rubli. Rynek wtórny dla papierów dłużnych nie został objęty jeszcze sankcjami, choć są i takie pomysły. Na razie tu ceny są i oscylują w granicach 20-40 centów za dolara. Jak sprzedasz te papiery, to resztę musisz odpisać na straty. Większość globalnych funduszy starała się skracać pozycje w aktywach rosyjskich jeszcze przed inwazją na Ukrainę albo zaraz po niej. Ale straty wielu podmiotów, w tym międzynarodowych banków, o znaczącej koncentracji na rynkach rosyjskim i ukraińskim, są znaczne.
Dr Janusz Jankowiak jest głównym ekonomistą Polskiej Rady Biznesu, absolwentem SGPiS, byłym doradcą społecznym ministra gospodarki Jerzego Hausnera i premiera Donalda Tuska
Fot.: Materiały prasowe
Rosyjskim korporacjom utrudniają spłatę długów nie tylko sankcje Zachodu, ale i rosyjski rząd.
– Zachód pozwolił dużym korporacjom handlującym ropą i gazem, np. Gazpromowi, na rozliczanie transakcji z zagranicznymi partnerami. Ale Putin nakazał dekretem, by wszystkie rosyjskie podmioty gospodarcze, które osiągają dochody w walutach, 80 proc. przekazywały do banku centralnego. Dostają za to ruble po kursie oficjalnym.
Rosja jest trędowata na rynkach finansowych, ale nie w realnej gospodarce. Wiele firm zdecydowało się pozostać na tamtym rynku.
– Czysto biznesowy aspekt tej decyzji jest prosty – popyt na zagraniczne towary będzie w Rosji większy, a liczba zaspokajających go firm mniejsza, to oznacza dla każdego, kto tam zostanie, potencjalne większe dochody i wzmocnienie pozycji rynkowej. Te duże korporacje, które tam zostaną, będą objęte anatemą i będą musiały się dużo napracować, żeby odzyskać dobre imię. Może się okazać, że potencjalne korzyści z pozostania w Rosji zostaną zniwelowane przez straty spowodowane odwróceniem się konsumentów na innych rynkach bazowych. Już widać, że niektóre to sobie przekalkulowały i najpierw mówiły, że zostają, a teraz, że jednak się wycofują.
Największe problemy będą miały podmioty, dla których rynek rosyjski stanowi większość dochodów. Będą poddawane takiej samej presji moralnej, której konsekwencje biznesowe będą poważniejsze niż w przypadku dużych międzynarodowych korporacji.
Jakie będą skutki tego niezadeklarowanego bankructwa Rosji?
– Dla Rosjan to oznacza poważny spadek stopy życiowej, wzrost inflacji – w tydzień wzrosła o ponad 12 proc. (rok do roku). W tej chwili już widać, że nieprzyjemnie jest być Rosjaninem. Kilkaset tysięcy podróżujących po świecie zostało odciętych od możliwości płacenia kartami kredytowymi. Przy okazji w Rosji następuje drenaż mózgów. Ci, którzy mogą podjąć pracę za granicą, wyjeżdżają. Nie wiadomo, jak długo ta sytuacja potrwa, ale liczba korzystnych rozwiązań jest bardzo ograniczona.
Patrzę na rynki finansowe z zaciekawieniem. Każda niesprawdzona informacja o możliwym zakończeniu konfliktu jest witana z entuzjazmem. To pokazuje, jak potężny jest potencjał optymizmu wśród inwestorów. Bo przecież trudno sobie wyobrazić szybkie rozwiązanie konfliktu w drodze pokojowych negocjacji. Rosjanie wycofują wojska do swojego zdewastowanego finansowo kraju, a Ukraina akceptuje oddanie Krymu, Doniecka i Ługańska? Akceptuje podział kraju? Niewiarygodne. Ale gdyby strony jakimś cudem się jednak dogadały, to światowe rynki finansowe ogarnie nieopanowana euforia. I to bez względu na pogarszający się bilans ryzyk makroekonomicznych, przesuwających nas w stronę stagflacji.
A co z wpływem na naszą gospodarkę?
– Z pewnym rozbawieniem i zdumieniem słucham, jak przedstawiciele rządu i premier zaczynają mówić, że czeka nas stagflacja – spadek wzrostu gospodarczego przy wysokiej inflacji. I wykorzystują pretekst wojny do usprawiedliwiania takiego scenariusza w oczach opinii publicznej.
Przestrzegałem przed stagflacją na długo zanim wybuchła wojna, bo symptomy zmian w bilansie ryzyk idące w tym kierunku już były widoczne. Uczciwsze by było, gdyby rząd, zamiast zrzucać winę na wojnę, powiedział, że ona tylko pogłębia wcześniej obserwowane niekorzystne procesy. Wojna mocniej pchnęła nas w kierunku solidnego tąpnięcia wzrostu PKB i dwucyfrowego wzrostu cen, a to oznacza też wzrost bezrobocia i spadek stopy życiowej. Ale to tradycja tego rządu, by winić innych – Unię, Rosję, pandemię – za wszystkie niekorzystne skutki własnej polityki.
Prywatnie jak się pan przygotowuje na ten czas?
– Jak rzadko zgadzam się z prezesem NBP Adamem Glapińskim, to tym razem – pomijając kwestie retoryki, której użył na ostatniej swojej konferencji – trzeba zachować spokój, nie podejmować nerwowych decyzji, nie wycofywać depozytów złotowych, by kupować waluty.
Ale ten problem poszukiwania sposobu ochrony oszczędności przed inflacją dotyczy dość wąskiego grona ludzi, większość nie ma znaczących oszczędności, które trzeba chronić przed ryzykiem geopolitycznym. Dla nich najważniejsza jest próba obrony bieżących dochodów przed dwucyfrową inflacją. Stąd płacowe efekty tzw. drugiej rundy są nieuniknione. A skoro tak, to nieuniknione są także podwyżki stóp procentowych. Fatalna sytuacja dla banku centralnego, kiedy w warunkach spadającego tempa wzrostu gospodarczego trzeba podnosić cenę pieniądza. Ale na to NBP już sam – w dużym stopniu – zapracował. Z wojną czy bez niej i tak trzeba by było to robić.
Czytaj więcej: PiS ogłasza przejmowanie rosyjskich pieniędzy. Ale nie wie nawet, ile ich jest w Polsce
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS