rozwiń ›
„Żegnająca się z własnym przemysłem Europa, wstrząsana konfliktami społecznymi i politycznymi, nasilającymi się z powodu ubożenia jej obywateli, będzie coraz mniej zdolna do stawienia czoła niebezpieczeństwom. Zupełnie odwrotnie niż USA, czy Chiny, gdzie już wyraźnie na pierwszy miejscu stawia się przygotowania do sztormu, a dopiero potem redukowanie emisji gazów cieplarnianych. I raczej nie będzie pocieszeniem dla mieszkańców Starego Kontynentu, iż idą na dno w imię dobra całej ludzkości” – przekonuje. CAŁY FELIETON ANDRZEJA KRAJEWSKIEGO CZYTAJ TUTAJ>>>
Argumentacja przedstawiona przez Krajewskiego na pierwszy rzut oka może wydawać się przekonująca. Autor wskazuje – poprzez analogię z chińską polityką „zero covid” – na zagrożenia związane z oddaniem strategicznych decyzji wąsko wyspecjalizowanym ekspertom. W domyśle: w przypadku pandemii byli to wirusolodzy i epidemiolodzy, w przypadku polityki klimatycznej, fachowcy z zakresu nauk o ziemi, fizyki atmosfery itp. dziedzin. W efekcie przy programowaniu kluczowych z punktu widzenia naszej przyszłości polityk, bierze się pod uwagę tylko wybrane parametry i wartości, inne zaś – pomija. Efekty przyjmowania tak zawężonej perspektywy mogą okazać się iście katastrofalne.
Cieszę się, że tekst Krajewskiego się ukazał, chociaż – koniec końców – zasadniczo się z nim nie zgadzam. Żyjemy w świecie, w którym merytokracja, czy inaczej władza ekspertów oparta na zasługach i wykształceniu, stanowi swoisty dogmat. Tymczasem, jak dowodzą co bardziej wnikliwi myśliciele, nie jest to bynajmniej zasada rządów oczywista i niepodlegająca krytyce, nie jest też wolna od niebezpiecznych pułapek. Pisze o tym chociażby jeden z najwybitniejszych amerykańskich filozofów politycznych Michael Sandel w wydanej kilka lat temu książce „Tyrania merytokracji. Co się stało z dobrem wspólnym?”. Sandel zauważa, że współczesna praktyka merytokracji oparta jest na złudzeniach równego startu i samowystarczalności jednostek, że tym uprzywilejowanym odbiera pokorę. Wreszcie, że jest de facto ideologią, która argumentem rzeczywistych lub domniemanych zasług ma uzasadnić bardzo daleko idące nierówności społeczne i uprzywilejowaną pozycję tych, którzy znaleźli się na szczycie hierarchii.
Inwazja barbarzyńców?
Nie podzielam powszechnego także w polskich mediach lęku przed „inwazją barbarzyńców”, którzy wydrą władzę i wpływy z rąk tych, którym się one „prawowicie” należą – czyli najwyższej kasty wśród specjalistów, tych najbardziej wykwalifikowanych, utalentowanych, mogących wylegitymować się dyplomami najlepszych uczelni i stażem w najbardziej prestiżowych instytucjach – i oddadzą je w ręce tłuszczy ignorantów i partyjniaków. Sądzę, że można zasadnie powątpiewać, w jakim stopniu to właśnie klucz merytoryczny stoi u podstaw pozycji elit uformowanych po 1989 r., w tym osób, które najgłośniej bronią go przed domniemanym populistycznym zagrożeniem. Poza tym wiara w merytokrację, nawet pod rządami rzekomych populistów, wciąż trzyma się u nas bardzo mocno i do jej podkopania nie wystarczą kolejne kadencje rządów nawet najbardziej zdeterminowanych krytyków establishmentu. Co do zasady sądzę, że jakaś korekta merytokracji, innego klucza nominacji i mechanizmów tworzenia władz, jest – z punktu widzenia reprezentacji czy podziału i równowagi różnych władz – nawet pożądana. Choć z oczywistych względów klientelizm, polityczna korupcja ani inne formy quasi-feudalnych układów nie są dla niej atrakcyjną alternatywą. Zgadzam się też, że siłą Europy w różnego rodzaju kryzysach – w tym w kryzysie pandemicznym – jest względna „responsywność” władzy na impulsy oddolne.
Zaczynają się schody…
Tyle mojej – cząstkowej – zgody z Andrzejem Krajewskim. Dalej zaczynają się schody. Po pierwsze, jak słusznie zauważa sam autor – niestety nieco zbyt łatwo prześlizgując się nad tą konstatacją – nie ma i raczej nie będzie wiarygodnych danych, które pozwoliłyby przesądzić o bilansie chińskiej polityki „zero covid”. A co za tym idzie – także o „uzasadnionych podejrzeniach” Krajewskiego, iż strategia ta „przyniosła o wiele więcej strat niż zysków”. Tym trudniej zgodzić się z sączoną między wersami narracją, według której restrykcje w krajach Europy wprowadzane przez „zafiksowane” na ograniczaniu rozprzestrzeniania się patogenu rządu od początku były błędem, które musiały dopiero zostać skorygowane przez protesty społeczne i i dopuszczeniu do głosu innych niż epidemiolodzy ekspertów. Taka diagnoza pomija całkowicie, że tym co przede wszystkim wyróżnia zachodni model walki z wirusem, było stopniowe rozluźnianie obostrzeń jako proces równoległy do upowszechniania dostępu do szczepień i testów. Tezie mojego redakcyjnego kolegi przeczą też dane pokazujące, że kraje, które najdłużej ociągały się z restrykcjami w pierwszej fazie pandemii lub przedwcześnie je liberalizowały, przypłacały to skokami zgonów i wiele z nich wciąż znajduje się w czołówce rankingu śmiertelności w przeliczeniu na 100 tys. obywateli.
Wątpliwości budzi sugestia, że za strategią obraną przez rządy na początku pandemii stali przez nikogo nie kontrolowani wąsko wyspecjalizowani wirusolodzy. Żeby daleko nie szukać, w Polsce gremium, które chyba najbardziej uparcie i konsekwentnie obstawało przy polityce „zero covid” – stowarzyszenie „Pacjent Europa” – składa się z aktywistów i specjalistów wywodzących się z nauk humanistycznych i społecznych. WHO, czyli jeden z głównych głosów narzucających ton w sprawie odpowiedzi na COVID-19, to ty … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS