Mariusz Piekarski okazał się prorokiem. Ale tylko połowicznie. Kiedy latem Maciej Rybus zamieniał Lokomotiw Moskwa na Spartak Moskwa, przerzucał sprzęt z jednego rosyjskiego klubu do drugiego rosyjskiego klubu i wypisywał się z gry z orzełkiem na piersi, dziarski agent 33-letniego piłkarza rzucił całkiem szczerze i zaskakująco zgrabnie, że „reprezentacja obejdzie się bez Rybusa, a Rybus obejdzie się bez reprezentacji”. Teraz już wiadomo, że tamto zdanie mogłoby zamknąć się na swojej pierwszej części.
Nikomu źle nie życzymy, cynicznie cieszyć jest się z cudzych niepowodzeń, ale jakoś trudno współczuć Maciejowi Rybusowi, kiedy kompletnie nie radzi sobie w bagienku rosyjskiego futbolu, w którym nie tylko grzęźnie, ale powoli tonie.
Maciej Rybus, jakiekolwiek emocje i impresje wzbudzają jego decyzje w życiu prywatnym i zawodowym, wyrósł na najsolidniejszego polskiego lewego obrońcę ostatniej dekady. Nigdy nie wbił się do europejskiej czołówki, mielibyśmy nawet wątpliwości ze sklasyfikowaniem go w kontynentalnej wyższej klasie średniej, nawet za najlepszych chwil, bo nieprzypadkowo odbił się od Ligue 1, ale wstydu też sobie nie przynosił. Przyzwoity w defensywie, pomocny w ofensywie, przydatny i w ustawieniu z trójką (bardzo rzadko), i w ustawieniu z czwórką (bardzo często) z tyłu.
Problem w tym, że z jego przyjazdami na zgrupowania reprezentacji było trochę tak jak z planami po siedmiu piwach w studenckim barze. Euro 2016 – stracone przez kontuzję. Eliminacje do MŚ 2018 – piłkarz pół podstawowy, a pół rezerwowy. Eliminacje do Euro 2020 – sto rozegranych minut na dziewięćset możliwych. Dwadzieścia ostatnich meczów kadry, kiedy jeszcze brano go pod uwagę przy powołaniach – osiem występów, z czego trzy w epizodycznej roli. Średnio na jeża, jak to się mówiło w minionej epoce. Tak to ujęliśmy, gdy pisaliśmy podsumowanie jego reprezentacyjnych bojów: najlepszy lewy obrońca, ale tylko w teorii.
Przy tym wszystkim wydawało się, że jeśli już gdzieś Rybus wyrobił sobie markę dobrego piłkarza bez żadnych kowalowych „ale, ale, ale”, to w rosyjskiej Premier Lidze, gdzie najpierw wybił się w Tereku Grozny, a potem ugruntował pozycję w Lokomotiwie Moskwa, w którym jako piłkarz podstawowego składu wygrał wszystko, co się tylko dało wygrać na ziemi największego kraju na świecie. Gwiazdorem nigdy nie był, imały się go kontuzje i absencje najróżniejszej maści, ale ceniono go za to, że jest jaki jest, a to już coś.
Kiedy więc Rosjanie barbarzyńsko napadli Ukrainę, wydawało się, że – przynajmniej w rozumieniu pozbawionym emocji, szczytnych ideałów i moralnej wyższości – Rybus może bronić swojej decyzji o zamienieniu Lokomotiwa Moskwa na Spartak Moskwa. Raz, że to było zawinięcie manatek z jednego rosyjskiego klubu do drugiego rosyjskiego klubu. Dwa, że transfer ligowego weterana w ramach jednych rozgrywek i jednego miasta, bez niebezpieczeństwa konieczności wygadywania bzdur o potrzebie aklimatyzacji i wylądowaniu w niesprzyjającym środowisku. Trzy, że przecież nie mógł odejść do drużyny z innego kraju, bo przecież ani on, ani jego rodzina nie byliby bezpieczni, wszyscy pamiętamy przypadek świętej pamięci Pawła Adamowicza, byłego prezydenta Gdańska… Dobra, stop, nie będziemy reprodukować tego pieprzenia Piekarskiego, bo aż szkoda palców i klawiatury.
Wystarczą dwa pierwsze argumenty.
Miało to jakiś sens.
Pokrętny, bo pokrętny, niezrozumiały dla walczących o ojczyznę Ukraińców i przyjmujących wojennych uchodźców Polaków, ale uznaliśmy, że sport to sport, człowiek to człowiek, jak Rybus wybrał, tak Rybus wybrał, wystarczyło, że zebrał narodowy medialny łomot i wymiksował się z reprezentacji. Może chciał dłubać sobie minuty i mecze w odizolowanej od reszty piłkarskiej społeczności Premier Lidze…
Może.
Bo nie wyszło.
Minęło pół roku.
Po rundzie jesiennej Rybus ma na koncie siedem występów w barwach Spartaka Moskwa. I zaledwie 240 minut spędzonych na boisku na 1530 minut możliwych do rozegrania. W debiucie z Achmatem Grozny wyleciał z murawy po czerwonej kartce za niesportowe zachowanie. Potem tylko dwa razy zagrał więcej niż godzinę. Reszta występów to epizody. Dłuższe trwają po dwadzieścia minut, krótsze po pięć, a i tak polski piłkarz zbiera kiepskie recenzje.
W listopadzie ostro jego postawę komentował Eduard Mor. – Nie dość że nie jest częścią podstawowego składu, to gdy już pojawia się na murawie, nie wywiązuje się ze swojej roli. Jest dla mnie największym rozczarowaniem – ocenił były piłkarz Spartaka. Nawet sport-express.ru, które lubi promować propagandowe „wypowiedzi” zagranicznych piłkarzy z Premier Ligi i niejednokrotnie cytowało ciepłe słowa Rybusa na cześć Rosji, pisało wyraźnie krytycznie: „W zimowym oknie transferowym Spartak Moskwa musi poszukać nowego lewego obrońcy. Maciej Rybus zawodzi i nie pasuje do tego systemu”.
Co ciekawe, niezbyt dobrze radzą sobie też konkurenci Polaka. Niewiele minut dostaje Leon Klassen, a Daniil Khlusevich, który kończył rundę w wyjściowym składzie, to nominalny środkowy pomocnik, do tego prawonożny. I, co już smutne, zarówno Klassen, jak i Khlusevich znajdują się w oczach trenera Guillermo Abascala wyżej niż Rybus. Tego ostatniego Spartak powoli zaczyna wypychać z klubu. 33-letni lewy obrońca ugrzązł w bagienku.
Na własne życzenie.
Bo jeszcze niedawno tak oceniał ucieczkę Grzegorza Krychowiaka z Rosji do Grecji i Arabii Saudyjskiej: – Tak naprawdę tego nie rozumiem.
I co?
Najpierw okazało się, że w Polsce nikt za nim nie tęskni, bo świetny mundial rozegrał Bartosz Bereszyński, który zapracował sobie na transfer do Napoli, a następnie przestano cenić go w Rosji. Gorzej być nie mogło. Ale cóż, taka potrafi być cena własnego wyboru.
Czytaj więcej o Macieju Rybusie:
Fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS