Przez 12 dni pokonali konno 352 kilometry po malowniczych bezdrożach Warmii i Mazur, szlakiem hrabiny Marion Dönhoff, która razem z kuzynką odbyła taką wyprawę w 1941 r., a potem opisała ją w książce.
Rajd miał być zimowy, ale pogoda wszystkich w tym roku rozpieszcza, więc śnieg przykrył cienką pierzynką tylko początek wyprawy, bo zabielił Wzgórza Dylewskie. Dalej była już taka “jesieniowiosna”, co nie znaczy, że było mniej urokliwie, jedynie cieplej i mróz nie szczypał w uszy. Pierwszy dzień poświęcili na to, by dojechać z Glaznot do szlaku im. Marion Dönhoff.
Swoją wyprawę relacjonowali w mediach społecznościowych w niezwykle poetycki sposób od pierwszego dnia: „Wylądowaliśmy w Kolonii Mazurskiej późnym zmierzchem. Bolą nas odwłoki. Przemierzyliśmy dziś 35 km. Pyszna kolacja w doborowym towarzystwie i zad przestał buczeć… Jutro ruszamy do Bałd, przez Łańsk. Dobijamy do szlaku im. Marion Dönhoff ” — relacjonowali.
Po kolejnych dwóch dniach w siodle pisali tak: „Z koloni mazurskiej Mierki, po pachnącej rodzynkami, poziomkami owsiance, dosiedliśmy czterech rumaków apokalipsy. Dzisiejszy łański las był zaczarowany. Przemknęliśmy przez cztery pory roku. Na późnojesiennym bladym ze zmęczenia liściu szklił się kryształowy kawałek lodu. Tam, gdzie bobry spuściły drzewo, wiosna w śpiewie ptic rozpuściła zielony warkocz mchu. W jarze co Horpynę pamięta, jesień liści rozrzucić nie zapomniała. Po galopadzie duktem, trza było przyodziewek rozewrzeć, bo lato. Na popasie konie owsa złotego pospołu pojadły. A my posiliwszy się jadłem z sakwy i napitkiem uraczywszy, ruszyliśmy dalej. Koniska dzielnie szły jak po sznurku trasę obcasikiem wystukując…”.
Takich dni było podczas rajdu 12. Każdy z nich wyglądał podobnie, bo zmieniały się jedynie cudne “okoliczności przyrody”, podczas pokonywania średnio 35 kilometrów. Zaczynał się od pobudki o godz. 7 rano.
— Chłopaki szli dać koniom jeść gnieciony owies, bo bardziej wydajny i do owsiaków wkładaliśmy go jeszcze na popołudniowy popas — mówi Monika Żurawska-Wiącek ze Stajni koń na biegunach. — Wyjeżdżaliśmy około godziny 10. Codziennie o 13.30 był popas i konie znów dostawały jeść. I potem do wieczora w siodle, a jak zamarudziliśmy gdzieś po drodze, to i po ciemku docieraliśmy na nocleg.
Podczas rajdu wyznaczonym szlakiem odwiedzili 12 gospodarstw agroturystycznych i leśniczówek, poznali tyleż samo nowych osób i – jak wspominają – co człowiek to inna historia, które można było snuć przy kolacji.
— Każde z tych miejsc było inne, każde miało swój charakter, byliśmy serdecznie witani i te 12 dni w siodle to były najlepsze wakacje — mówi Monika Żurawska-Wiącek. — Na trasie są takie leśniczówki, jak Racibór, w której młoda leśniczyna z Nadleśnictwa Spychowo powitała nas kawą, ciastkami i marchewką dla koni. Oni przygotowywali ten szlak i całym sercem witają gości. Cudne wspomnienia.
Cały majątek uczestników rajdu mieścił się w małych plecakach. Wiele tego nie było: koszula i spodnie na zmianę, bielizna i dwie pary skarpet, szczoteczka i pasta do zębów, mały szampon i ręcznik oraz szczotka dla konia i kopystka (do czyszczenia koński kopyt – red.). I to wystarczyło.
Odkryli przepiękne miejsca. Ruszyli z zachodniej części regionu i do Mikołajek szlak wiedzie głównie przez leśne dukty, potem otwierają się przestrzenie.
— Krajobrazowo mamy najpiękniejsze miejsca na świecie — wspomina Monika. — Mijaliśmy dzikie śródleśne bagna, rzeczki, leśne jeziorka, przejeżdżaliśmy Puszczą Borecką, no po prostu bajka.
Po drodze nie brakowało „dzikich” spotkań. Na leśną drogę wyszły im trzy łosie w brązowej zimowej szubie i białych skarpetach, czyli w pełnej zimowej krasie, spotykali sarny, nad głowami pohukiwały sowy.
Spotkali też oznaki wiosny. Widzieli nawet wiewiórki, bo im z powodu braku zimy trochę się zegar biologiczny rozregulował. Były też dzikie gęsi, żurawie i ich klangor…
Zdarzyły się też przygody przyprawiające o lekki zawał. Zwłaszcza gdy miały miejsce po zmierzchu w tajemniczym lesie… Tak właśnie było pewnego wieczora, gdy w ciszy, przerywanej jedynie parskaniem koni, przemierzali szlak. Nagle gdzieś z ciemności, na dodatek z góry, doszedł ich niepodziewanie niski, męski głos: — Trzymajcie się drogi, bo my tu polujemy — tak odezwał się myśliwy z pobliskiej ambony, którą mijali, nawet jej nie zauważając.
Co ich skłoniło, by wyjść spod ciepłego kominka i ruszyć w taką trasę? Chcieli w ten sposób zwrócić uwagę na piękno otaczającego nas świata i włączyć się do akcji Ratujmy Mazury. Jest alternatywa, by budować drogi i inwestować w nasz region nie naruszając piękna przyrody.
— Ten cud natury trzeba zachować dla kolejnych pokoleń — dodaje Monika. — Zachęcam wszystkich, by popatrzyli na przyrodę innymi oczami. By jej dotknęli, chłonęli i poznawali. Spotkanie z naturą daje poczucie wspólnoty, że jesteśmy jej częścią, wycisza, dodaje sił i życiowej energii. Jest tyle pięknych rzeczy do zobaczenia. Teraz – nawet jak jest szaro i ponuro – też jest cudnie, a co dopiero wiosną, gdy to wszystko ożywa.
Na końcu czekał na nich Biegun Zimna, czyli spotkanie w Republice Ściborskiej – Biegnący Wilk koło Bań Mazurskich. Tam około 60 osób wzięło udział w spotkaniach, warsztatach, wykładach, bez prądu i przy świeczkach, w otoczeniu czystej natury i z noclegiem w indiańskim tipi lub traperskiej chacie. Wszystkich gości obowiązuje kodeks: nie można przeklinać, pić alkoholu, palić papierosów i jeść mięsa. I na takie warunki każdy gość się zgadza, bo tu rządzi natura.
Szlak hrabiny Marion Dönhoff
Łączy okolice Olsztyna ze Sztynortem, a biegnie wzdłuż południowej granicy województwa i między Wielkimi Jeziorami Mazurskimi. Liczy 243 km i przebiega przez teren 11 nadleśnictw i 17 gmin, głównie leśnymi i polnymi drogami gruntowymi. Wokół szlaku zlokalizowanych jest ponad 30 stajni, z usług których mogą korzystać podczas rajdów jeźdźcy i ich wierzchowce. Wyznaczono także miejsca wodopojów i popasów.
Szlak nosi imię hrabiny Marion Dönhoff (1909-2002), pochodzącej z Prus Wschodnich dziennikarki i pisarki, przez dziesiątki lat działającej na rzecz pojednania Niemiec z krajami Europy Wschodniej. Hrabina Dönhoff opisała trasę z Olsztyna do Sztynortu w swojej książce “Nazwy, których nikt już nie wymienia”. Konną wyprawę przez Mazury zorganizowała na jesieni 1941 roku ze swoją kuzynką, inną pruską arystokratką Sisi Lehndorff. Obie kobiety przez pięć dni jechały leśnymi duktami, nocując we dworach i leśniczówkach.
Barbara Chadaj-Lamcho
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS