Gdy w przeszłości Agnieszka Radwańska szybciej żegnała się z rywalizacją w imprezach wielkoszlemowych, to polscy fani tenisa nieraz znajdowali pocieszenie w sukcesach mających polskie korzenie Angelique Kerber lub Caroline Wozniacki. Teraz gdy Iga Świątek już w trzeciej rundzie pożegnała się z rywalizacją w Wimbledonie, pocieszeniem dla nich jest Jasmine Paolini. A 28-letniej Włoszce polskiego pochodzenia tym chętniej się kibicuje, że radosna i sympatyczna zawodniczka długo czekała na swój przełomowy moment.
Nauczyć się marzyć. Trener przekonywał, Paolini nie wierzyła
– Kiedy zaczęłam profesjonalnie grać w tenisa, nigdy nie marzyłam o tym, że będę numerem jeden na świecie czy wielkoszlemową mistrzynią. Nigdy nie miałam tak wielkich marzeń. Może chciałam awansować do top 10, ale to była bardziej nadzieja niż wiara. To ważne, aby marzyć, a ja musiałam się tego nauczyć. Krok po kroku – opowiadała dziennikarzom Paolini podczas tegorocznego Roland Garros.
I choć zwróciła na siebie uwagę już wcześniej w tym sezonie, wygrywając w lutym na kortach twardych “tysięcznik” w Dubaju, to naprawdę głośno zrobiło się o niej za sprawą dotarcia do finału wielkoszlemowej rywalizacji na paryskiej ziemnej nawierzchni. W meczu o tytuł przegrała co prawda ze Świątek, ale dzięki temu turniejowi spełniła marzenie o debiucie w czołowej dziesiątce tenisistek świata – awansowała z 15. miejsca na siódme.
28-latka w pięciu wcześniejszych podejściach do Roland Garros nigdy nie przeszła drugiej rundy, a tylko trzy razy wygrała tam mecz otwarcia. To właśnie ona jednak została pierwszą od dziewięciu lat Włoszką w finale tej prestiżowej imprezy.
– Nie wiem, gdzie mnie ta podróż zaprowadzi, ale jestem ciekawa, by to odkryć. Staram się wychodzić na kort każdego dnia i dawać z siebie 100 procent – mówiła tuż po finale w stolicy Francji.
Wówczas raczej ani ona, ani nikt z jej bliskich nie przewidywał, że kilka tygodni później będzie robić furorę na londyńskiej trawie. Występ w Wimbledonie poprzedziła turniejem przygotowawczym w Eastbourne, gdzie odpadła w półfinale. Ale to już był dobry sygnał, bo mowa o zawodniczce, która w tourze nigdy wcześniej nie wygrała meczu w głównej drabince na tej nawierzchni. W Wimbledonie nie pomagał jej też los – dwa razy z rzędu na otwarcie trafiła na świetnie czującą się na trawie Czeszkę Petrę Kvitovą, dwukrotną mistrzynię tej imprezy.
– Mój trener powtarzał mi, że jestem w stanie grać dobrze na trawie. Nie wierzyłam w to zbytnio. Przytakiwałam, ale nie wierzyłam. Pierwsze dni w Eastbourne nie były łatwe, trzeba było się zaadaptować. Ale z meczu na mecz czułam się coraz lepiej i sama zaczęłam sobie powtarzać: “OK, jesteś w stanie grać dobrze na trawie”. Mam teraz z tego frajdę – opowiadała dziennikarzom w Londynie pochodząca z Toskanii tenisistka.
Zaskakujący pierwszy tytuł. “Miałam poczucie, że są to dla mnie bardzo odległe rzeczy”
Regularne występy we wszystkich odsłonach Wielkiego Szlema zaczęła w 2021 roku. Przez cały ten czas zaporą nie do przejścia w tej prestiżowej rywalizacji była dla niej druga runda. Zmieniło się to dopiero w styczniu, gdy w Australian Open dotarła do 1/8 finału.
Początek rywalizacji na kortach twardych też nie był dla niej łatwy. Wychowała się na “mączce”, a pierwszy turniej na “betonie” zagrała dopiero jako 14-latka.
– Wcześniej może trenowałam kilka razy na nim. Na początku było mi trudno i moją pierwszą myślą było: “Nie, mam nadzieję, że wkrótce przeniesiemy się na ziemię” – wspominała z uśmiechem po lutowym sukcesie w Dubaju.
To właśnie jednak na korcie twardym wygrała swój pierwszy turniej WTA – w 2021 roku w słoweńskim mieście Portoroz.
– Byłam tym naprawdę zaskoczona. Nigdy nie przypuszczałam, że swój pierwszy tytuł zdobędę właśnie na tej nawierzchni. Wtedy zdałam sobie sprawę, że jestem w stanie grać dobrze na niej. Wszyscy mi to mówili, ale nie wierzyłam – wspominała niespełna pół roku temu Paolini.
Na razie w dorobku ma dwie wygrane imprezy touru i obie na “betonie”. W Wielkim Szlemie z kolei najpierw podbiła świat na paryskiej “mączce”, a teraz to samo robi na londyńskiej trawie. Kilka dni temu najpierw została pierwszą Włoszką w 1/8 finału każdego z trzech pierwszych turniejów wielkoszlemowych w sezonie. Teraz jest pierwszą Włoszką w półfinale Wimbledonu oraz pierwszą od ośmiu lat tenisistką, która dotarła w tym samym roku do tego etapu zmagań w Roland Garros i w Londynie. W 2016 roku dokonała tego Serena Williams. Jak podał portal OptaAce, jest również najstarszą zawodniczką, która po raz pierwszy dotarła do półfinału w dwóch różnych imprezach Wielkiego Szlema w tym samym sezonie od czasu Betty Stove w 1977 roku.
– To dziwne. Kiedy dziewczyny wygrywały imprezy wielkoszlemowe, docierały do finałów, to miałam poczucie, że są to dla mnie bardzo odległe rzeczy. Jestem z tego dumna, ale jednocześnie brzmi to nieco dziwnie. Ale oczywiście cieszę się z tego osiągnięcia – zapewniła po awansie do ćwierćfinału.
A mówiąc o dziewczynach, miała na myśli odnoszące w przeszłości sukcesy Włoszki: Flavię Pennettę, Francescę Schiavone, Sarę Errani i Robertę Vinci. Porównywać się jednak do nich teraz nie zamierza.
– Grały na niesamowitym poziomie przez wiele lat. To świetnie mieć takie osiągnięcie. Ale staram się podążać własną ścieżką. Jestem z tego dumna, ale nie porównuję się z innymi i z tym, co było dawniej – podkreśla Paolini.
W Errani ma zaś od kilku lat partnerkę deblową, doradczynię i bliską koleżankę.
Paolini skorzystała z włoskiego boomu na tenis. Mozolna wspinaczka na szczyt
Obecnie we włoskim tenisie numerem jeden – nie tylko ze względu na miejsce zajmowane w światowym rankingu – jest Jannik Sinner. Ale dziennikarze z Italii, z którymi rozmawiałam w Londynie, zapewniali, że i Paolini może teraz liczyć na popularność oraz docenienie.
– Włosi mają to do siebie, że interesują się czymś, gdy pojawiają się sukcesy. Gdy wielką gwiazdą światowego formatu stał się Alberto Tomba, to wszyscy w kraju zaczęli śledzić rywalizację w narciarstwie alpejskim. Potem tak samo było z motocyklistą Valentino Rossim. Sinner rozkręcił zainteresowanie tenisem i Paolini się też na to załapała – wskazywali.
Zwracali też uwagę, że pierwsze dobre sygnały tenisistka zaczęła wysyłać pod koniec poprzedniego sezonu. Dotarła wtedy do półfinał w chińskim Zhengzhou i wystąpiła w finale w Monastyrze, a zdobyte punkty pozwoliły jej rozpocząć tegoroczną rywalizację jako 30. rakieta świata.
Zasługi trzeba też oddać jej trenerowi – Renzo Furlanowi. Po raz pierwszy połączyli siły w 2015 roku, a stałą współpracę rozpoczęli pięć lat później, gdy były włoski tenisista zakończył pracę dla serbskiej federacji. I potem już wspólnie mozolnie wspinali się na szczyt.
Paolini debiut w głównej drabince turnieju WTA zaliczyła w 2017 roku, dwa lata później przebiła się do top 100, a w czołowej “50” pojawiła się na początku sezonu 2021. Na wielki przełom przyszło jej czekać aż do obecnego roku. Czy przez te wszystkie lata wierzyła, że kiedyś w końcu zrobi ten krok?
– To trudne pytanie. Wierzyłam może, że jestem w stanie grać lepiej niż to wtedy robiłam. Ale że będę na tym poziomie co teraz – szczerze mówiąc, to chyba nie. Myślałam: “OK, może zrobię jeden dobry wynik”, ale nie myślałam o tym, co się teraz dzieje – przyznała szczerze po jednym z meczów tegorocznego Wimbledonu.
Luz i uśmiech po straconych punktach. Wakacje u babci w Łodzi
Dodała wtedy, że bardzo ważne jest dla niej docenianie każdej chwili i cieszenie się nią. Widać to też po jej reakcjach podczas meczów. Z jednej strony jest bardzo waleczna, a z drugiej nieraz uśmiecha się po przegranych akcjach.
– Mam świadomość, że czasem muszę podchodzić do tego na luzie. W 1/8 finału po raz pierwszy uśmiechnęłam się, gdy posłałam skrót, który nie dotarł do siatki. Pomyślałam wtedy: “Mamma mia, to było naprawdę złe zagranie”. Zwykle staram się wymazać z pamięci to, co się wydarzyło i skupić się na kolejnym punkcie. Próbuję też być bardziej zrelaksowana. To dla mnie ważne – tłumaczyła.
Sympatię polskich kibiców Paolini zyskała dodatkowo za sprawą swojego pochodzenia – jest córką Włocha Ugo i Jacqueline, w której żyłach płynie krew polska i ghańska. Matka zawodniczki w wieku 20 lat wyjechała do Włoch z Łodzi, gdzie wciąż mieszka babcia Jasmine – Barbara. Tenisistka dwa lata temu wystąpiła w turnieju WTA w Warszawie i przy tej okazji wspominała spędzane w dzieciństwie wakacje w Łodzi.
– Poprzednio byłam w Polsce w listopadzie, a wcześniej aż 15 lat temu – tłumaczyła w języku polskim.
Przy okazji wywiadów dla polskich mediów stara się zwykle powiedzieć kilka słów w nim, gdy dziennikarze o to ją proszą.
– Kiedy byłam dzieckiem, to mama mówiła do mnie po polsku. Teraz wciąż mogę coś powiedzieć, ale zapomniałam już trochę słów. Magdalena Fręch do mnie w nim mówi i wtedy zawsze proszę ją, by mówiła wolno, bo czasem chcę coś powiedzieć po polsku, a wtrącam słowo po angielsku. Mój mózg sporo tu miesza – opowiadała ze śmiechem w Paryżu.
Polscy kibice jednak z łatwością jej tę mieszankę wybaczają. W zamian dostają bowiem pogodne usposobienie, waleczność na korcie, efektowną oraz efektywną grę oraz poczucie, że wciąż mają komu kibicować w singlowej rywalizacji w Wimbledonie. W czwartek będą trzymać za nią kciuki w półfinale z Chorwatką Donną Vekic.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS