Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie najnowszą książkę Rafała Księżyka. Gdy dowiedziałem się, że „Dzika rzecz” dotyczy polskiej muzyki (upraszczając: rockowej) okresu transformacji ustrojowej, myślałem, że będzie to opowieść o upadku. Tymczasem Księżyk opisał historię krótkotrwałego, ale niemal ekstatycznego wzlotu. Wyszło bardzo ciekawie, a mimo to po lekturze miałem mieszane uczucia, wśród których był i smutek.
To prawdopodobnie efekt mojej bardzo szczególnej perspektywy czytelniczej. Mówiąc krótko – minęliśmy się z autorem „Dzikiej rzeczy” w korytarzu. On właśnie wchodził na koncert, który miał go olśnić i w dużym stopniu uformować. Ja akurat z tego koncertu wychodziłem – o 15 lat od niego starszy, zmęczony i trochę zniechęcony. Towarzysząc polskiej muzyce alternatywnej w latach 80., gdzieś w okolicach roku 1988 uznałem, że regularne pisanie o niej staje się coraz bardziej jałowe, a poza salkami koncertowymi w Polsce zaczynają się dziać dużo ciekawsze rzeczy.
Rafał Księżyk opisuje w „Dzikiej rzeczy” to, co było dalej. Tworzy panoramę muzyczną końcówki PRL i pierwszych lat III RP. Robi to niezwykle kompetentnie i dogłębnie. Znalazł miejsce dla artystów, którzy okazali się beneficjentami przełomu po latach bidowania w alternatywnej niszy, jak T.Love, Róże Europy czy Kazik Staszewski. Nie omija objawień nowej dekady (Hey czy Houk), zauważa nawet disco polo. Jednak to wszystko jest na marginesie jego książki. Głównymi jej bohaterami są muzycy, którzy niekoniecznie zakosztowali dobrodziejstw kapitalizmu, ale tworzyli muzykę najciekawszą estetycznie, najbardziej wyzwoloną. Ci, którzy byli ikonami undergroundu już za komuny – jak Robert Brylewski, zmarły kilka dni temu Paweł „Kelner” Rozwadowski czy zespół Apteka. I ci, którzy zaczęli eksperymentować już w nowych czasach: od grupy Kinsky po pionierów polskiej muzyki klubowej. Zdaniem Księżyka, to właśnie ta wyzwolona muzyka, eksperymentująca na równi z dźwiękami i z używkami, najlepiej oddawała ducha przełomu, była ścieżką dźwiękową polskiej transformacji.
Zapewne. Tyle tylko, że ów przełom wcale takiej ścieżki dźwiękowej nie chciał. Na zaprawionych psychodelią, ekstatycznych koncertach Izraela publiczność domagała się starych, reggae’owych kawałków. Max i Kelner – mimo estymy, jaką cieszyli się Brylewski i Rozwadowski – nie zaistniał w mainstreamie, podobnie nowe zespoły w rodzaju Kinsky’ego. Owszem, w Polsce trwała rewolucja, ale rewolucja mieszczańska. I także ci jej uczestnicy, którzy wywodzili się spośród dawnych kontestatorów, woleli słuchać zespołów, które Księżyk umieszcza trochę (albo i całkiem) w tle: T.Love, Kultu, Elektrycznych Gitar czy Heya. Zaś swoje dokładały nowe, prywatne stacje radiowe, tworząc gęstsze z roku na rok sito dla muzyki choćby trochę bardziej angażującej słuchacza niż zwykła papka.
Księżyk nie pomija kontekstu społecznego tamtych lat: eksplozji przedsiębiorczości, chaosu prawnego, muzycznego piractwa, łatwo dostępnych narkotyków czy mafijnej gangsterki. Jednak nie stawia zasadniczego pytania: jak to się stało, że najciekawsza artystycznie część muzyki nie przełożyła się na jakąkolwiek zmianę świadomości społecznej, przetrwała jedynie w legendzie niewielkiej „bańki” entuzjastów, w której sam autor „Dzikiej rzeczy” funkcjonował.
Dlatego dla takich jak ja, którzy wtedy z tej „bańki” uciekli, najistotniejsze są dwa kończące książkę pytania: „O czym zapomnieliśmy? Co zaprzepaściliśmy?”. Bo trochę się tego nazbierało.
Rafał Księżyk, Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993, Czarne 4/6
Czytaj też: Szczepan Twardoch: Nie lubię określenia „symetryzm”. W dzisiejszej sytuacji nie ma równowagi
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS