- uczucie zaszczucia, które na koniec przeradza się w satysfakcję z pokonania naszego prześladowcy;
- niebanalne walki z bossami, których trzeba się nauczyć niemal na pamięć;
- równy i wysoki poziom trudności;
- wiele mocy i zdolności do odblokowania;
- kapitalne poczucie rosnącej potęgi głównej bohaterki;
- pretekstowa, ale sympatyczna opowieść SF;
- świetny projekt poziomów…
MINUSY:
- …ale mimo wszystko zbyt łatwo można się zgubić;
- w teorii nic nowego (choć całość zrealizowana na najwyższym poziomie).
Metroid Dread to gra, która niemal mnie złamała. I nie chodzi nawet o te walki z bossami, których ataków musiałem się mozolnie uczyć na pamięć i czasem wychodziłem zwycięsko z takiego starcia dopiero następnego dnia. Najtrudniejszy moment nastąpił pod koniec, gdy zwyczajnie się zaciąłem. Przez kilka godzin błądziłem po odblokowanych do tej pory obszarach, „lizałem” wszystkie ściany, zbierałem znajdźki i drobne wzmocnienia, strzelałem w co popadnie i… coraz głośniej przeklinałem – aż wreszcie jakimś przypadkiem odkryłem, jak przejść dalej. Na szczęście nie poddałem się – choć takich momentów było więcej. Tak, nowy Metroid szanuje tradycję serii i poniewiera graczem. Daje co prawda trochę nowych narzędzi, w tym skaner i świetną mapę, które ułatwiają znajdowanie tajnych przejść, ale błądzenie i zagubienie to tutaj wciąż norma.
W efekcie Dread to masochistyczne doświadczenie. To jedna z tych gier, w których pokonanie przeszkody – czy będzie nią zwinny boss, czy jeden przegapiony blok skalny niezbędny do przejścia dalej – przynosi nie tylko satysfakcję, ale też ulgę. Kojarzycie na pewno to przyjemnie uczucie, gdy nagle przestaje nas boleć ząb. Niby nic nie zyskaliśmy – a jesteśmy przeszczęśliwi. Taki jest właśnie nowy Metroid – owszem, w trakcie gry często się wkurzałem, ale po zakończeniu odczułem ogromną satysfakcję. Takie krańcowe doświadczenie zachwyci szczególnie wytrwałych i hardcore’owych graczy – inni zwyczajnie mogą się odbić.
FAQ
Co to w ogóle za gra? To kolejna odsłona serii, której historia sięga 1986 roku, czyli ma tyle samo lat, ile autor tego tekstu. To właśnie Metroid wraz z trochę inną Castlevanią stały się fundamentem nowego gatunku. Metroidvanie to takie platformówki na sterydach – błąkamy się w nich w tę i we w tę po wielkich mapach, odblokowujemy moce pozwalające docierać do kolejnych obszarów i rozwiązujemy zagadki środowiskowe. No i walczymy z przeciwnikami, a co jakiś czas ścieramy się z trudnymi bossami.
Grałeś w poprzednie Metroidy? Nie – i na szczęście nie było to konieczne. Wydarzenia z wcześniejszych części gra przypomina w prologu, a poza tym fabuła nie jest tu kluczowa. To raczej pretekstowa, aczkolwiek sympatyczna opowieść science fiction.
Czy to najtrudniejsza gra tego roku? Z tych dużych premier – zdecydowanie tak. Problemem nie są tylko wymagające małpiej zwinności walki z bossami, ale też częste momenty zacięć, gdy nie wiemy, co trzeba zrobić, by przejść dalej. Gra testuje więc nie tylko naszego skilla, ale również cierpliwość.
Serio, ta gra niemal cię złamała? Nie jestem growym masochistą – nie lubię, jak mi nie idzie. Z takich soulslike’ów ukończyłem tylko w miarę proste zremasterowane Demon’s Souls. Metroid Dread był gdzieś na granicy moich możliwości – i mojej cierpliwości. Co się nakląłem, to moje. Teraz jestem bardzo zadowolony.
Co ci się najbardziej spodobało? Wiele elementów Dreada jest znakomitych, ale najbardziej zachwyciło mnie, jak kapitalnie jest to przemyślana gra. Płynny gameplay, znakomite projekty poziomów, pomysłowe walki z bossami – wszystko to tworzy bardzo spójną całość.
A co było najbardziej wkurzające? Te momenty, kiedy nie wiedziałem, gdzie powinienem teraz pójść. Tak, to typowe wyzwanie każdej metroidvanii, które w Metroidach osiągało nieraz poziomy ekstremalne. Trzeba to lubić – albo bez wyrzutów sumienia sięgać po poradniki.
Jeśli graliście kiedyś w jakąś metroidvanię, nie znajdziecie tu niczego nowego. Metroid Dread nie wymyśla koła na nowo, skoro już raz to zrobił, za to dopieszcza i poleruje znaną formułę do granic możliwości. W grze wcielamy się w Samus Aran, kosmiczną łowczynię nagród, która musi wydostać się z planety ZDR, przy okazji poznając kolejny etap sagi o metroidach, tytułowym i szalenie niebezpiecznym gatunku kosmicznych pasożytów.
Biegamy, skaczemy i ślizgamy się więc po gęstych mapach przypominających raczej korytarze stacji kosmicznej, a nie planetę, ale przecież tego właśnie wymaga formuła gry. Zdobywamy masę nowych mocy (np. potężniejszą rakietę, która niszczy konkretne przeszkody, czy pancerz pozwalający przetrwać w lawie), co pozwala przechodzić dalej, odkrywać dalsze fragmenty historii i odblokowywać następne umiejętności specjalne. Tak, jak pisałem – nic nowego. To, co zachwyca, to ciężki klimat zaszczucia, doskonała płynność gameplayu, świetny projekt poziomów i przemyślany wysoki poziom trudności. I to, jak wszystko łączy się w spójną całość.
Byłem zaszczuty
Trudno wzbudzić w graczu poczucie zaszczucia. W końcu nikt nie chce, zwłaszcza w grze akcji, wcielać się w bezsilną postać, która z podkulonym ogonem musi uciekać przed każdym wrogiem. Twórcom ze studia Mercury Steam udało się jednak zjeść ciasteczko i mieć ciasteczko. Z jednej strony nasza bohaterka z każdą godziną gry staje się coraz potężniejsza. Ot, chociażby stale rośnie liczba dostępnych do wystrzelenia rakiet, a ich kolejne warianty pozwalają np. zamrażać przeciwników. Z drugiej są takie obszary na każdej mapie, na które wchodziłem z pewną nieśmiałością, a nawet z lękiem. To właśnie tam rządzą roboty E.M.M.I.
E.M.M.I. to bojowe i śmiertelnie niebezpieczne maszyny, które wysłano na planetę ZDR, aby zbadały doniesienia o pojawieniu się tam pasożytów X. Niestety, na miejscu stracono nad nimi kontrolę. Już na początku gry orientujemy się, że E.M.M.I. traktują nas jak zagrożenie i przy pierwszej okazji spróbują zabić. I zrobią to, i to niejeden raz. A jest się czego obawiać – robotów tych nie da się ot tak zniszczyć, a gdy nas złapią, przed ujrzeniem ekranu „game over” ratuje nas tylko bardzo trudny unik. Wychodził mi może raz na dziesięć prób.
Zagrożenie ze strony E.M.M.I. jest ciągłe i niełatwe do ominięcia – wyznaczone obszary na każdej mapie patroluje jeden z siedmiu tych pancernych gagatków i nie liczcie na jego litość. Żaden boss w grze nie zabił mnie tyle razy, co one. Na szczęście jest jedna metoda zlikwidowania naszych prześladowców. Trzeba dotrzeć do odpowiedniego miejsca, w którym wzmocnimy swoją broń. Jednorazowo pozwoli to wyeliminować E.M.M.I. – w zamian gwarantowana frajda i… ogromna ulga. Wreszcie dany poziom można w spokoju zwiedzać, nie obawiając się stalowego prześladowcy.
Wrażenie zaszczucia, pogłębiane zresztą przez znakomitą oprawę muzyczną, nie jest więc ostateczne. Wiemy, że z czasem poradzimy sobie z każdą z tych morderczych maszyn – zanim jednak to osiągniemy, musimy ich unikać, bo to wróg nie do pokonania. A nie jest to proste, gdyż E.M.M.I. stale zyskują dodatkowe moce. Gdy więc nauczymy się unikać pierwszych z nich, następne i tak sprawią nam nie lada kłopot. I dobrze, bo wyzwanie nie maleje, a więc i satysfakcja z ostrzelania każdego kolejnego upierdliwca również rośnie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS