autor: Czarny Wilk
Bez umiaru pożre gry oraz filmy, nie pogardzi też soczystym komiksem albo dobrze upieczonym serialem.
Final Fantasy 7 Remake to dowód, że Square Enix wciąż ma ikrę i odwagę na robienie rzeczy tyleż nieprzewidywalnych, co wspaniałych.
Recenzja powstała na bazie wersji PS4.
- Honey Bee Inn to istne szaleństwo, na które nie jesteście gotowi;
- bardzo odważne zmiany w fabule;
- dużo nowych wątków, w ciekawy sposób rozwijających już i tak świetną historię;
- sporo przyjemnych, urozmaicających zabawę minigier;
- mimo kilku braków – udany system walki;
- ciekawy system rozwoju postaci;
- oprawa wizualna bywa zjawiskowa…
MINUSY:
- …ale jest nierówna i momentami wypada również słabo;
- część nowości fabularnych to zwykłe zapchajdziury wybijające z rytmu i sztucznie wydłużające czas zabawy;
- bardzo nudne zadania poboczne.
Remaki gier można robić na dwa sposoby. Pierwszy to po prostu przygotowanie na nowo starej gry. Wykorzystanie dobrodziejstw nowoczesnej technologii, silników graficznych i fizycznych do wiernego przeniesienia we współczesność dawnej fabuły, postaci i lokacji. W takich wypadkach, na ile to możliwe, nie ingeruje się również w mechaniki, co najwyżej tu i ówdzie dopieszczając jakieś drewniane rozwiązania albo wprowadzając drobne udogodnienia. Podejście takie zazwyczaj idealnie trafia do zagorzałych fanów pierwowzorów… i do mało kogo więcej. Nowe Shadow of the Colossus, Crash Bandicoot N. Sane Trilogy czy MediEvil spodobały się osobom wychowanym na ich oryginalnych wersjach, ale odczucia nowych graczy (których wcale wielu nie przyciągnęły) były już bardziej zróżnicowane.
Podejście drugie to ściągnięcie rękawiczek i pozwolenie sobie na szaleństwo. Wywracanie do góry nogami oryginalnej rozgrywki, dopisywanie zupełnie nowych rozdziałów opowieści – robienie praktycznie zupełnie nowej gry. Wielkie ryzyko, które zawsze wzbudzi opór wśród miłośników pierwowzoru wspominających tenże z nostalgią. Ale – jak udowodnił Capcom z remake’ami Resident Evil 2 i w nieco mniejszym stopniu Resident Evil 3 – także szansa na danie grze zupełnie nowego życia. Na powrót do niej nie tylko starych fanów, ale również na przyciągnięcie do niej zupełnie nowego pokolenia graczy.
Final Fantasy VII Remake zdecydowanie stawia na opcję numer dwa. Zmiany w mechanice walki, o których przed premierą najbardziej dyskutowali fani, okazują się najmniej kontrowersyjne z wprowadzonych modyfikacji. To nowe wątki, którymi Square Enix naszpikowało swe dzieło, są zaskoczeniem. Sprawiają, że scenariusz oryginalnego FFVII wydaje się być ledwie ogólnym zarysem na nowo opowiadanej historii. Szkoda tylko, że o ile część nowości czyni ją autentycznie lepszą, tak inne to zwyczajne zapychacze służące wyłącznie sztucznemu wydłużaniu czasu zabawy.
FINAL FANTASY VII REMAKE W SKRÓCIE
- Gra wchodzi w skład kompilacji Final Fantasy VII, zapoczątkowanej przez prawdopodobnie najważniejsze jRPG wszech czasów.
- Cechuje ją dynamiczny system walki.
- Stanowi wciągającą przygodę z mnóstwem nowości względem pierwowzoru – niestety, nie wszystkie nowinki prezentują wysoki poziom.
- Mimo odtwarzania niewielkiego fragmentu oryginału okazuje się całkiem sporą produkcją – wystarczającą na około 30–40 godzin zabawy.
Pierwsze minuty zabawy to cudowny festiwal nostalgii.
Rebuild of Final Fantasy VII
Jeszcze przed premierą nowej wersji Final Fantasy VII znajdowałem się w gronie osób rozczarowanych tym, że nie jest to remake całej oryginalnej gry, a tylko jej pierwszej lokacji, która w pierwowzorze dostarczała zajęcia raptem na parę godzin. Zapoznawszy się z gotowym produktem, rozumiem jednak i kupuję tę decyzję. Po pierwsze dlatego, że Square Enix naprawdę nie przesadzało, twierdząc, iż odtworzenie całej gry w taki sposób za jednym zamachem byłoby zwyczajnie nierealne finansowo. Skala, ambicje i rozmach tego projektu autentycznie robią wrażenie.
Kupuję też ten wybór ze względów fabularnych. Mleko się już wprawdzie za bardzo rozlało, gdy z niepojętych dla mnie powodów wypuszczono taki, a nie inny finalny zwiastun gry, ale i tak postaram się to napisać na tyle niejasno i nie spoilerując, na ile to możliwe. Nowe wątki w Final Fantasy VII Remake wykraczają poza zwykłe rozwinięcie oryginalnej historii. Square Enix pokazało, że ma spore cojones, i nie mam wątpliwości, iż obiekt niniejszej recenzji wzbudzi duże kontrowersje wśród fanów. Grę można równie dobrze traktować nie jako remake, a jak kolejną obok Advent Children czy Crisis Core część uniwersum FFVII.
Zanim jednak dochodzi do rewolucji, mamy niemało grania na nostalgii. Pojawiają się znajome nuty, a nieco zmodyfikowany względem pierwowzoru, ale zawierający też ikoniczne fragmenty filmik wprowadzający rzuca nas w sam środek akcji. Oto jako małomówny najemnik Cloud pomagamy grupce ekoterrorystów Avalanche wysadzić reaktor pobierający życiową energię planety i wykorzystujący ją do zasilania gigantycznego miasta Midgar. Niebezpieczna misja umieszcza Clouda na kursie kolizyjnym z potężną i chciwą korporacją Shinra, a nam pozwala poznać jego barwnych kompanów – sympatyczną kwiaciarkę Aeris oraz członków Avalanche: Barreta, Tifę, Wedge’a, Jessie i Biggsa.
W grze pojawia się sporo nowych twarzy, których w pierwowzorze nie spotykaliśmy.
Przez większość czasu fabuła odtwarza wydarzenia z oryginalnego Final Fantasy VII, tu i ówdzie mocno je rozbudowując. Wiele z tych zmian jest udanych – już w pierwowzorze dobrze napisane dialogi (pomijając okazyjne wtopy przy tłumaczeniu z japońskiego na angielski) teraz wypadają jeszcze naturalniej bądź zabawniej, a wcześniej ledwie zarysowani Wedge, Jessie i Biggs stali się pełnowymiarowymi postaciami. To, co twórcy fundują graczom w Honey Bee Inn, to absolutne szaleństwo, na które nie przygotowało mnie nawet zaliczenie pięciu różnych odsłon serii Yakuza. Część nowych wątków nie zostaje doprowadzona do końca, ale to raczej zrozumiałe – twórcy postanowili zachować co nieco na kolejne odsłony.
Midgar – industrialne miasto, z którego włodarzami toczymy wojnę.
Niestety, nie wszystkie nowości fabularne stanowią strzał w dziesiątkę. Ja rozumiem, że jeśli z kilkugodzinnego materiału robi się jRPG na 40 godzin, to trzeba tu i ówdzie wypchać je watą, ale Final Fantasy VII Remake momentami ostro z tym przesadza. Mogę znieść słabe zadania poboczne, ale kiedy w środku głównej linii fabularnej w dość istotnym momencie gra nagle każe mi obowiązkowo przez prawie godzinę uganiać się po kanałach za szczuropodobnym stworkiem, który ukradł ważny klucz, to ręce opadają. Innym razem już mamy toczyć walkę z pierwszoplanowym wrogiem, a tu zamiast tego nagle musimy uporać się z dwugodzinną zagadką środowiskową. Tempo narracji, zwłaszcza w rozdziałach poprzedzających ścisły finał, bywa bardzo źle rozłożone.
Final Fantasy bez Chocobo to nie byłoby Final Fantasy.
Mimo tych wybijających z rytmu zapchajdziur fabuła zdecydowanie się broni. I wbrew obawom oferuje całkiem satysfakcjonujące zakończenie – czuć, że jest to część większej całości, ale jest jej dość, by na ciąg dalszy czekać z satysfakcją, a nie niedosytem. Główni bohaterowie zostali świetnie nakreśleni, a stopniowe budowanie relacji między nimi przedstawiono w bardzo wiarygodny sposób, nowe wątki – te niesłużące wyłącznie sztucznemu wydłużaniu czasu – stanowią znakomitą wartość dodaną do opowieści, a momenty mające wywoływać emocje, nawet jeśli się ich spodziewamy w związku ze znajomością oryginalnej gry, i tak działają. Działają jak cholera.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS