autor: Krystian Smoszna
Fan black metalu i szeroko rozumianych gier akcji. Kocha Dooma miłością prawdziwą.
Miniony tydzień był cholernie intensywny. Spędziłem go z grą AC Valhalla, u boku Eivor, dzielnej wojowniczki z Norwegii, która wraz z bandą przyjaciół wyruszyła do Anglii, żeby zbudować swój dom.
Recenzja powstała na bazie wersji PS4. Dotyczy również wersji XONE
- najlepsza oprawa muzyczna w historii serii;
- fenomenalny klimat;
- bardzo dobra fabuła, jak na standardy tego cyklu;
- mnóstwo zawartości;
- większość dialogów na poziomie;
- liczne wtręty do uniwersum, niektóre akcje to przysłowiowe ciary na plecach;
- Zakon Starożytnych i wszystko, co z nimi związane;
- ogromny, zróżnicowany świat: aż trzy regiony – jeden duży, dwa mniejsze;
- wioska jako sympatyczna oaza spokoju;
- o dziwo, całkiem niezłe aktywności poboczne;
- ukryte ostrze wreszcie działa tak, jak powinno.
MINUSY:
- potworna liczba błędów;
- walki, których fani skrytobójstwa toczyć nie chcą, a muszą.
W trakcie tygodnia z Assassin’s Creed: Valhallą przemierzyłem Albion wzdłuż i wszerz, zadecydowałem o losie rozproszonych królestw, obalając starych władców i ustanawiając nowych, wspiąłem się na ruiny romańskich budowli, uratowałem kilkanaście wsi od zagłady, a inne doszczętnie spaliłem oraz splądrowałem wiele świątyń, gdzie duchowni zamykali cenne fanty w złotych skrzyniach, ukrytych przed zazdrosnym wzrokiem gawiedzi. Sporo przy tym piłem, chodziłem do łóżka z byle kim, spędzałem czas na mniej lub bardziej owocnych pogawędkach, ale przede wszystkim mordowałem. Nie kogo popadnie, czyli biednych, szarych ludzi, próbujących przeżyć w tym dzikim świecie, tylko tych, którzy postanowili aktywnie zaprotestować przeciwko moim dążeniom do sukcesu. Królów, ealdormanów, księży, uzbrojonych po zęby anglosaskich wojów wszelkiej maści, ale też swoich pobratymców. Teraz wsadzam głowę pod kran z zimną wodą i próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie, jak te wszystkie doznania zamknąć w jednej cyferce.
Skoro wstęp mamy już za sobą, przejdźmy do rzeczy. Ocena jaka jest, każdy widzi, ale bez obszernego komentarza jednak się nie obejdzie, bo o ostatecznej nocie mogę co najwyżej powiedzieć tyle, że nie oddaje ona niczego. Bo wiecie, Valhalla to gra, która w gruncie rzeczy zasługuje na więcej – może nawet na 9,5, ale pewne dość istotne kwestie powstrzymują mnie od jej przesadnego wychwalania. Zaskoczeni? Ja też byłem, bo z jednej strony Ubisoft dostarczył produkt cholernie przemyślany i poukładany, a z drugiej „uraczył” nas tytułem tak niedopracowanym technicznie, że na usta ciśnie się krótkie stwierdzenie: to cud, że da się to ukończyć.
Wierzę, więc skaczę.
ALEŻ SIĘ TEGO SŁUCHA
Ogromnie doceniam to, co Jesper Kyd robił z muzyką w tej serii, ale po latach uważam, i nie jest to popularna opinia, że najlepszego soundtracku w cyklu Assassin’s Creed słuchaliśmy w… Origins. To właśnie po tej odsłonie z miejsca stałem się sympatykiem stylu panny Schachner i ogromnie się cieszę, że to akurat ona, do spółki zresztą z Kydem, przygotowała oprawę muzyczną Valhalli. W projekt ten zaangażowany był też Einar Selvik z zespołu Wardruna, który opracował część utworów słyszanych podczas eksploracji, w wielu dołożył swój niesamowity wokal, a nawet wystąpił w samej grze, wcielając się w Bragiego. Rezultat okazał się absolutnie piorunujący. Nigdy wcześniej nie przystawałem w tej serii tylko po to, żeby posłuchać muzyki, a tutaj robiłem to bardzo często. Niektóre motywy siedzą mi do tej pory w głowie i wiem, że po premierze soundtracku zajadę go na amen. Fenomenalna robota!
Rozmiar ma znaczenie, ale jakość jest ważniejsza
Jedno trzeba sobie powiedzieć od razu – jest to gra ogromna, po brzegi wypełniona treścią. Na jej ukończenie miałem okrągły tydzień i często przez głowę przechodziła mi myśl, że tego nie da się zrobić w tak krótkim czasie. Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy główny wątek Valhalli jest faktycznie dłuższy od tego z Red Dead Redemption II, ale takie robi wrażenie. Wśród pokonanych na pewno znalazła się poprzednia odsłona serii Assassin’s Creed, czyli Odyssey, i już to jest samo w sobie bardzo zaskakujące. Nie dość, że Ubisoft wycisnął z wikingów jeszcze więcej, to na dodatek mocno popracował nad jakością zadań i opowieści, dzięki czemu trudno uznać, iż na fabułę składają się wyłącznie nudne zapychacze czasu. Te, owszem, się zdarzają, ale rzadko w głównym wątku.
Na długość rozgrywki niewątpliwie wpływa specyficzna konstrukcja kampanii. Po ukończeniu norweskiego prologu lądujemy na dobre w Anglii, a sam kraj zostaje podzielony na konkretne obszary. Eivor odwiedza je po kolei, a miarą sukcesu tych wizyt jest zawiązywanie sojuszów z lokalnymi władykami – dopiero po ich zawarciu możemy złożyć raport szefowej i wziąć się za następny fragment mapy. Serwowane w każdej krainie opowieści są tak naprawdę niezależnymi od siebie historyjkami, poruszającymi różne problemy. Przykładowo w jednym regionie próbujemy dorzucić trzy grosze do wyboru następcy zmarłego ealdormana, a w innym prowadzimy śledztwo mające na celu neutralizację spisku Zakonu Starożytnych. Jakby tego wszystkiego było mało, w pewnym momencie otrzymujemy dostęp do jeszcze jednej mapy, bo gra funduje nam niespodziewaną podróż do kraju innego niż Anglia i Norwegia. Niespodzianki nie zdradzimy, ale bądźcie pewni, że ten skok w bok również wyjmie Wam z życia kilka godzin.
Echa przeszłości.
Posłuchajcie opowieści
Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że zarówno pomysł wprowadzenia takich podziałów, jak i sama fabuła po prostu się bronią. Przygotowane przez autorów opowiastki są w większości interesujące, a niektóre rozdziały – np. te w Londynie czy w Jorvik – na długo zapadają w pamięć. Paradoksalnie Valhalla błyszczy najmniej w tych epizodach, które koncentrują się w całości na wikińskich podbojach, a co za tym idzie, na otwartej walce. Pisząc o tym, myślę przede wszystkim o wątkach, gdzie pierwsze skrzypce grają synowie Ragnara Lodbroka. Są one najsłabsze w całej puli i gdybym mógł podejmować takie decyzje, z miejsca wyrzuciłbym je do kosza.
Wspomniane rozdziały, choć pozornie oderwane od siebie, oczywiście coś łączy. W tle toczy się bowiem inna opowieść, dotycząca nie naszej kariery, a przyszłości świata. Gra bardzo wcześnie zaprasza nas do przejażdżki asasyńską karuzelą i dzięki okazjonalnym występom Basima i Hythama często przypomina, że gdzieś tam w tle ma miejsce o wiele ważniejszy konflikt niż ten przyziemny, spędzający sen z powiek Normanom i Sasom. Członkowie Bractwa Ukrytych towarzyszą nam praktycznie od początku przygody, a sam Zakon Starożytnych zaczyna na naszych oczach przeradzać się w ruch, który od pierwszej odsłony serii kojarzony jest z templariuszami. Mamy tu Assassin’s Creed pełną gębą, czego nie można było powiedzieć o ubogiej pod tym względem Odysei.
W zastępstwie Jarla, Eivor będzie zmuszona rozwiązywać spory mieszkańców wsi.
A skoro o wcześniejszej części mowa, pochwalę jeszcze autorów za dialogi, bo w sumie jest za co. Najsłabsza moim zdaniem odsłona cyklu, czyli właśnie Odyssey, wydała mi się bardzo infantylna w tym kontekście i zdanie to Valhalla w zasadzie potwierdziła. O ile w starożytnej Grecji nie za bardzo obchodził mnie los głównych bohaterów, a wypowiedzi Kassandry działały mi wyłącznie na nerwy, tak teraz było dokładnie odwrotnie. Ubisoft mocno poprawił się w kwestii szeroko pojętego budowania postaci oraz tego, co mają one do powiedzenia. Choć wciąż można tu spotkać bohaterów, dla których nie starcza skali na żenadometrze, to ku mojej uciesze są oni teraz w wyraźnej mniejszości.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS