– Pacjenci umierają po cichu. Wielokrotnie było tak, że nie udało nam się dojechać na czas. W szczycie pandemii czekali nawet sześć godzin na przyjazd. Teraz krócej, 1,5 godziny – opowiada Karol Bączkowski, 36-letni ratownik medyczny z Gdańska. Woli nawet nie myśleć, ile osób mogłoby wciąż żyć, gdyby nie zawiódł system. – Dlatego kiedy minister mówi, że wszystko jest pod kontrolą, szlag mnie trafia, bo perfidnie kłamie. Ratowników nie zastąpią też strażacy, bo przecież wielu z nich już teraz dorabia sobie, pracując w pogotowiu.
Jak mówi dr Jarosław Madowicz, prezes Polskiego Towarzystwa Ratowników Medycznych, trudno powiedzieć, czy chłopca spod Wrocławia udałoby się uratować, gdyby zespół ratowniczy przyjechał na czas. – Ta tragiczna historia pokazuje czarno na białym, jak głęboki mamy problem. W całym kraju brakuje ratowników medycznych. Straż pożarna może być pomocna, ale nie dysponuje taką wiedzą i doświadczeniem jak zespół karetki.
Warszawa, 3 września. Na placu Konstytucji zderzyły się skuter i auto osobowe. Do najbliższej stacji pogotowia jest 500 m. Na piechotę – jakieś 10 min. Ale tego dnia brakowało sanitariuszy. Zamiast karetki – na placu wylądował śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. To sytuacja nadzwyczajna, bo tego typu służby wysyłane są głównie do groźnych wypadków, kiedy zdrowie lub życie pacjenta jest bezpośrednio zagrożone i nie można czekać na dojazd ambulansu. Lub kiedy do wypadku doszło daleko od najbliższej stacji pogotowia.
Śmigłowiec LPR ląduje na pl. Konstytucji w Warszawie
Fot.: Dariusz Borowicz / Agencja Gazeta
Tego dnia do pacjentów na Mazowszu nie wyjechały 43 z 202 zakontraktowanych zespołów, z czego w samej Warszawie 38 z 80. Śmigłowiec lądował w Warszawie trzykrotnie. Podobnie jak dzień wcześniej.
Rzeczniczka LPR przyznaje, że lotnicze zespoły ratunkowe łatają dziury w systemie. Kiedy dyspozytor nie ma karetki, nie ma też wyjścia – wzywa LPR. To zgodne z procedurą, ale jednocześnie pokazuje, że system doszedł do ściany.
Nikt nie dzwoni
Krystian (imię zmienione) jest dyspozytorem w warszawskim pogotowiu. Jednego z wrześniowych dyżurów nie zapomni do końca życia. Na 80 zespołów w rejonie warszawskim gotowych do wyjazdu była niespełna połowa. – Zachowuję zimną krew, ale podskórnie czuję przerażenie. Wiem, że nie będę w stanie wysłać ambulansu do każdego zgłoszenia – mówi.
Dzwoni pani Leokadia, trzeci raz w tym tygodniu. Zgłasza, że ma bardzo wysokie ciśnienie krwi. – Nie jest to bezpośrednie zagrożenie życia, ale może nim być – tłumaczy Krystian. Albo ktoś zgłasza „silny ból w klatce piersiowej”, który okazuje się zapaleniem pęcherza. Ktoś przewrócił się na chodniku, kogoś boli brzuch. Do niektórych nie wysyła się ambulansów, kieruje się do przychodni. Ale stan zdrowia nie zawsze można ocenić na odległość.
– Obecnie, kiedy mamy dostęp do połowy zespołów, wystarczy kilka takich zgłoszeń, żebyśmy mieli problem. Modlimy się, byle nie wydarzyło się nic poważnego, bo mamy dwie, trzy karetki w zapasie – mówi. Czasem dzwonią „ćwierć samarytanie”, jak Krystian nazywa kierowców mijających wypadek i postanawiających spełnić „dobry uczynek” i zgłosić go na pogotowie. – Gdy jest 15 takich telefonów dotyczących jednego zdarzenia, trudno zweryfikować czy chodzi o jeden, czy kilka wypadków w niewielkiej odległości. Zrobiło się gorąco, z systemu znikały karetki. Niektórzy pacjenci na dojazd ratowników musieli czekać nawet 1,5 godziny – mówi Krystian. Wtedy myśli tylko o tym, by nie usłyszeć w słuchawce: „samochód wjechał w drzewo, jest przerwany na pół, z tyłu siedzi dziecko, całe we krwi”. – Ale przecież w końcu dojdzie do takiej tragedii. A ja nie będę miał kogo wysłać.
Ilu ratowników brakuje? – pytamy dr. Jarosława Madowicza, a ten wzdycha. – Trudno powiedzieć. Szacujemy, że jest nas około 25 tysięcy, ale nie wiemy, ilu dokładnie mamy ratowników medycznych – mówi. Dzieje się tak, bo ratownicy nie mają swojego samorządu, nie otrzymują też prawa do wykonywania zawodu. – Nie wiemy nawet, ilu ukończyło studia licencjackie na kierunku ratownictwo medyczne. To pokazuje, jak traktowany jest nasz zawód.
Nie wiadomo też, jak wielu ratowników odeszło ostatnio z zawodu. Od naszych rozmówców słyszymy, że ktoś odszedł i rozkręcił własny biznes, ktoś pracuje w korporacji albo został zawodowym kierowcą. Więcej zarabiają, a pracują mniej. I nie ma tej odpowiedzialności za życie pacjentów.
Karol Bączkowski, ratownik od 13 lat. Pracuje na kontrakcie. Bywało, że „trzaskał” 340 lub więcej godzin miesięcznie. – Znajomi przestali dzwonić, zapraszać na kawę, bo po co, skoro ja zawsze miałem jedną odpowiedź: „Sorry, nie przyjdę, mam dyżur” – wspomina. Kilka miesięcy temu powiedział „dość”. Nie bierze więcej niż 120 godzin miesięcznie. W takich warunkach w zawodzie ratownika nie widzi przyszłości. Zarabia 5 tysięcy brutto. Z tego samodzielnie opłaca ZUS, podatek dochodowy, kupuje odzież medyczną, środki, opłaca też badania lekarskie i szkolenia. Jeśli idzie na urlop, nie dostaje pieniędzy. – Na rękę wychodzi mi 2 200 netto za 120 godzin roboty. Tyle wynosi pensja dla fachowca od ratowania życia.
Stawki godzinowe wynoszą ok. 20 złotych netto. Dlatego zamiast jeździć w karetce, Karol woli dorabiać do pensji, organizując szkolenia z pierwszej pomocy.
– Jednocześnie ustawa o ratownictwie medycznym mówi, że ratownik musi stale się kształcić. Jeździć na konferencje, raz na pięć lat uczestniczyć w wyjazdowym, tygodniowym kursie, którego koszt wynosi od 800 do nawet 2 tysięcy złotych. W tym czasie nie pracuje, więc nie zarabia – mówi dr Madowicz. Ratownicy zatrudnieni na kontrakt muszą kupować też na własną rękę odzież ochroną. Spodnie 300 zł, polar – 400 zł, kurtka – 700 zł, buty – 500-700 złotych.
Stres na kontrakcie
Do tego ciągłe napięcie, stres, wśród ratowników zdarzają się przypadki zespołu stresu pourazowego. – I co z tego? Pracujesz na kontrakcie. Musisz być cały czas gotowy do ratowania ludzi. Nie masz czasu odpocząć, wyrzucić z siebie emocje. Jedziesz na kolejną akcję – mówi Adam Piechnik, ratownik medyczny z Warszawy. W zawodzie pracuje od 13 lat, bez etatu, na kontrakcie. W pandemii wyrabiał nawet 500 godzin tygodniowo. Dzięki dodatkom covidowym po raz pierwszy czuł, że godnie zarabia. Ale za ten okres zapłacił pogorszeniem się stanu zdrowia.
Karol Bączkowski: – Wszyscy myślą, że chodzi nam tylko o pieniądze. A to nieprawda. Walczymy nie tylko o swoje prawa, ale też o pacjentów. Naprawdę, żaden z nich nie chciałby, żeby jego życie ratowała osoba, która ma na koncie 400. godzinę pracy. W takim stanie łatwiej popełnić błąd, trudniej podjąć odpowiednią decyzję, od której może zależeć to, czy pacjent przeżyje.
Ratownik wylicza postulaty: – Chciałbym, żeby dyrektorzy placówek przestali traktować nas jak śmieci, z którymi się nie rozmawia. Wsparcia psychologicznego, bo nasz tryb pracy sprawia, że szybko czujemy się wypaleni. Dostępu do butelkowanej wody, żebyśmy mogli wziąć ze sobą, jak jedziemy na akcję. Czasu, żeby umyć karetkę z krwi, zanim pojedziemy do kolejnego pacjenta. Możliwości wypoczynku po dramatycznych wyjazdach. No i etatów za godziwe pieniądze – wymienia.
Posłowie Lewicy skontrolowali stołeczne pogotowie. Na ponad 570 ratowników, tylko sześciu zatrudniono na etat, a reszta pracuje w oparciu o umowy cywilno-prawne, a szpital podpisuje z nimi kontrakty.
– System wymaga od ratowników pracy zgodnie z wysokimi standardami etycznymi i zdolności do poświęceń, ale z drugiej strony nie oferuje im pracy na zasadach, które zapewniają im bezpieczeństwo socjalne, są „najemnikami”. Taki model jest mocno niespójny, kłóci się też z ideą systemu ratownictwa jako sprawnej służby publicznej – mówi Maria Libura, ekspertka Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego ds. zdrowia.
Minister daje i odbiera
Paradoksalnie, ich sytuację na chwilę poprawił koronawirus – od grudnia 2020 r. ratownicy medyczni otrzymywali bowiem „dodatki covidowe”.
– W moim przypadku to nie była stała kwota, zależała choćby od dyżurów weekendowych. Ale dzięki dodatkowi poczułem, co to znaczy normalnie zarabiać. Pozwalał nie odczuć tak bardzo rosnących cen i kosztów życia – przyznaje Marcin Gbiorczyk, ratownik koordynujący w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Lesznie. Jego pensja przed grudniem 2020 r. wynosiła 4 tys. zł netto, przy dodatku covidowym wzrosła do 7-8 tys. zł.
Większe przelewy dostało ponad 6 tys. lekarzy, niemal 50 tys. pielęgniarek, ponad 18 tys. ratowników medycznych oraz 10 tys. pozostałych pracowników medycznych (np. kierowców). W sumie Narodowy Fundusz Zdrowia wypłacił na ten cel ponad 7,7 miliarda złotych.
Ale w czerwcu wszystko się skończyło. Ministerstwo Zdrowia zmieniło zasady przyznawania dodatków, tłumacząc to nadużyciami.
Jeszcze w maju weszła w życie nowa siatka płac. Minimalne wynagrodzenie podskoczyło z 3307 zł do 3772 zł brutto. – Po wejściu w życie nowej siatki płac moje wynagrodzenie spadło, bo dodatki włączono do pensji zasadniczej, żeby wyrównać ze stawką ministerialną. Ministerstwo zrobiło podwyżki naszymi pieniędzmi. Nie wyodrębniono też naszego zawodu spośród innych, wrzucono nas do „innych zawodów medycznych”, przez co zarabiamy tyle, co rejestratorki medyczne – zauważa Marcin Gbiorczyk.
1 września ratownicy rozpoczęli ogólnopolski protest. Część nie przyszła do pracy, inni wzięli minimalną liczbę godzin. Ministerstwo Zdrowia poinformowało, że liczba dostępnych karetek zmniejszyła się na początku miesiąca o 25 procent. Ratownik ze wschodniej Polski: – W moim szpitalu nagle wszyscy zachorowaliśmy. 20 spośród 30 ratowników. Ci na etatach zostali zastraszeni przez dyrekcję, że jeśli wezmą udział w proteście, zostaną zwolnieni, więc stchórzyli. My kontraktowi postanowiliśmy walczyć.
I zaznacza, że nawet nie musieliby strajkować, żeby system się zawalił, bo wszystko wisi na ich dobrej woli. – Jeśli wszyscy ograniczyliby się do jednego etatu, brakowałoby jednej trzeciej potrzebnych pracowników. Pogotowie by padło. Naszą akcją chcieliśmy to pokazać.
– System ochrony zdrowia stoi na rozstaju dróg. Utrzymanie dotychczasowej struktury opartej na niskich kosztach pracy wielu zawodów medycznych i de facto wieloetatowości ukrytej w formie kontraktów przestaje być akceptowalne dla medyków. Przez lata „optymalizowano” koszty, pozwalając na to, by jeden ratownik pracował nawet kilkaset godzin miesięcznie. To przeciążenie pracowników, ale też zagrożenie dla bezpieczeństwa pacjenta – tłumaczy Maria Libura.
Nie mamy fabryki pieniędzy i co nam zrobicie
1 września minister zdrowia Adam Niedzielski w Polsat News wyraził „zrozumienie i solidarność” z ratownikami medycznymi. – W stacji warszawskiej przez dłuższy czas nie były realizowane podwyżki. Analizując wyniki finansowe, pokazano zysk ponad 6,5 mln zł i myślę, że osoby tam pracujące mogą mieć poczucie, że wypracowały ten zysk i mogą mieć w nim udział – powiedział.
Mateusz Morawiecki zapewnił, że w ciągu najbliższych kilku tygodni powinny się pojawić podwyżki. Co najmniej w takim wymiarze jak w budżetówce. – Liczymy się z każdym protestem, tylko państwo musi funkcjonować – rzucił.
Minister Bogna Janke z Kancelarii Prezydenta RP w TOK FM mówiła: – Usiądźmy przy jednym stole i porozmawiajmy, ale miejmy na względzie to, że rząd nie ma fabryki pieniędzy, z której dosypuje każdemu, kto tylko wysunie żądania. Musimy się gdzieś spotkać po drodze. Przewodniczący Porozumienia Rezydentów Wojciech Szaraniec odpowiedział na Twitterze: „A czy może być sytuacja, gdy ratownicy medyczni są tanią siłą roboczą tego niewydolnego systemu?”.
Fabryka pieniędzy chyba jednak się odnalazła, bo do ratowników ostatecznie ma trafić dodatkowe 60 mln zł w tym roku i 230-240 mln zł w przyszłym. Stawka za dobę pracy karetki specjalistycznej ma wzrosnąć z 4157 zł do 5583 zł, czyli o ponad 1400 złotych, a w przypadku podstawowej – z 3152 zł do 4187 zł, czyli o ponad 1000 zł. Zmiany wejdą już 1 października. – Mam nadzieję, że to pomoże rozładować emocje, które dotyczą poziomu wynagrodzeń wśród ratowników zatrudnionych na kontraktach – stwierdził Niedzielski.
Ogólnopolski Związek Zawodowy Ratowników Medycznych propozycji nie przyjmuje i walczy o stawkę na poziomie 11 tys. zł, bez względu na rodzaj karetki.
Maria Libura: – Sama korekta wycen dobokaretki długoterminowo nie rozwiąże problemu. Propozycja ministra zdrowia wpisuje się w reaktywny tryb zarządzania kryzysami w systemie ochrony zdrowia w ostatnich 30 latach. Obecnie próba rozwiązania tego kryzysu przypomina gaszenie pożaru. Widać, że frustracja i napięcia są coraz większe, ale wzrasta też wśród zawodów medycznych determinacja, by coś zmienić. Czas na dialog się kurczy się. Pytanie, czy stać nas na gruntowną przebudowę systemu opieki zdrowotnej – podsumowuje ekspertka.
Jeden z naszych rozmówców – mimo zapewnień resortu zdrowia – trzyma się „planu B”: jego pomysł na przyszłość to pielęgniarstwo. Właśnie kończy kierunkowe studia, podobnie jak większość ratowników jego SOR. – W końcu będziemy mogli przytulić ciepłą posadkę na etacie i normalnie żyć, a nie sypiać po 3-4 godziny, na skraju wycieńczenia fizycznego i psychicznego.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS