Rajd Dakar to impreza, która każdego roku przyciąga kilkuset śmiałków gotowych zaryzykować swoje zdrowe, a nawet życie. Wszystko dla upragnionej statuetki Beduina, która gwarantuje motorsportową chwałę na wieki wieków. Trafiliśmy w samo serce tej imprezy i przyglądaliśmy się od kuchni, jak wygląda sportowa rywalizacja w kraju, gdzie za butelkę piwa i paczkę kabanosów można trafić do więzienia. Przy okazji dowiedzieliśmy się, dlaczego warto zabrać do Arabii Saudyjskiej paczkę pieluch.
Rajd Dakar ma dziś niewiele wspólnego z wydarzeniem, które startowało kilka dekad temu, a w nazwie miało wpisaną trasę. Rajd “Paryż-Dakar” – jak sama nazwa wskazuje – startował we Francji i finiszował w stolicy Senegalu. Jednak na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci doszło do poważnego przeobrażenia imprezy, w tym kilku przeprowadzek i związanych z tym kontrowersji. Za każdym razem motywem przewodnim była polityka, zakamuflowana pod hasłem “bezpieczeństwo”.
Kilka lat temu impreza osiadła na dobre w Arabii Saudyjskiej, co w przedstawionym powyżej kontekście nadaje sytuacji odrobinę pikanterii. W końcu jest to kraj zarządzany autorytarnie, w którym przez długie lata turyści nie byli mile widziani, obowiązuje tam surowe prawo islamu, a kobiety dopiero od kilku lat mogą legalnie prowadzić samochód. Nie wspominając już o sytuacji geopolitycznej w tamtym regionie.
Coraz częściej można usłyszeć opinie, że Arabia Saudyjska mocno otworzyła się na świat odkąd zagościł tam Rajd Dakar. To dość zdumiewające stwierdzenie – zwłaszcza w świetle przepisów i obostrzeń, które nieustannie tam obowiązują. Przypomniała nam o tym specjalna ulotka-ściąga zawierająca krótki wyciąg z przepisów i konsekwencji prawnych, zanim jeszcze podwozie Boeinga 737 dotknęło pasa startowego na lotnisku w słonecznym Al-Ula.
Pierwsze punkty (podkreślone i zaznaczone czerwoną czcionką) mówiły o zakazie wwożenia na teren Arabii Saudyjskiej wieprzowiny i alkoholu. Owe obostrzenie pewnie wyszłoby na dobre wielu osobnikom – oczywiście wyłączając z tego grona delegację jednego z polskich związków sportowych. Jednak w powyższej kwestii nie ma żartów – do więzienia można trafić prosto z lotniska. Podczas odprawy paszportowej bagaże są dodatkowo prześwietlane na obecność zakazanych przedmiotów i substancji. Noszenie złotej biżuterii, w tym ślubnych obrączek jest uznawane za “niewłaściwe”. Tak samo jak nawiązywanie kontaktów z osobami płci przeciwnej oraz posiadanie przedmiotów i symboli religijnych. Niektóre przepisy są przestrzegane śmiertelnie poważnie. Z naciskiem na śmiertelnie.
Mimo nieustannych prób ocieplania wizerunku kraju Saudów, warto przypomnieć, że nadal można znaleźć miejsca przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn. Długie listy dotyczące obostrzeń obowiązujących kobiety, zwłaszcza w sferze ubioru i “właściwego” zachowania, są nadal społecznie akceptowane. Mimo to, w 2018 roku nastąpiła delikatna “odwilż” – kobiety w końcu mogą legalnie prowadzić samochody i zapisywać się na kursy prawa jazdy.
Paradoksalnie, w tym całym gąszczu zakazów i rygorystycznych kar, w Arabii Saudyjskiej można na co dzień można czuć się… bezpiecznie. Wszystko za sprawą wszechobecnych kamer i dziesiątek funkcjonariuszy pilnujących porządku niemal na każdym rogu. Trzeba mieć jednak na uwadze, że taką dyscyplinę wymusiła organizacja Rajdu Dakar. Nie mamy pojęcia, czy taki krajobraz to codzienność w tym kraju.
Po zaliczeniu administracyjno-urzędniczych powinności, w końcu odebraliśmy kluczyki od pojazdów, które miały służyć do przemieszczania się po odcinkach Rajdu Dakar. Plan był prosty – od świtu wyruszamy na kolejne odcinki równolegle z zawodnikami. Natomiast już po zmierzchu meldujemy się w tzw. biwaku. Właśnie tam zjeżdżają w godzinach popołudniowo-wieczornych zawodnicy, żeby odpocząć po trasie. W tym czasie mechanicy uwijają się w pocie czoła pod osłoną nocy i często dokonują cudów.
Idealny samochód na Rajd Dakar to oczywiście terenówka ze stałym napędem na cztery koła i sprawną klimatyzacją. Dodatkowe luksusy w tak surowych warunkach nie są potrzebne. Na szczęście, na warunki pracy nie mogliśmy narzekać – w nasze ręce trafiła Toyota Land Cruiser 300 w lokalnej, arabskiej specyfikacji. Na próżno szukać tego modelu w polskich salonach, ale na Bliskim Wschodzie ten model cieszy się ogromną popularnością.
Na pierwszy rzut oka potężny SUV nie wydaje się być dobrym kompanem na pustynne drogi, ale nic bardziej mylnego. To rasowa terenówka zbudowana na ramie. Pod maską, o dziwo, zamiast potężnego silnika V8 znajdziemy podwójnie doładowaną jednostkę V6 o pojemności 3,5 litra. Taki zestaw wytwarza 409 KM i 650 Nm momentu obrotowego. Całość trafia na cztery koła (Full-Time AWD) za pośrednictwem 10-biegowej skrzyni automatycznej wyposażonej w reduktor. To wystarczy, żeby sprawnie przemieszczać się w luksusowych warunkach.
Pierwsze kilometry za kierownicą Land Cruisera pozwoliły zapoznać się z lokalnymi przepisami i kulturą jazdy po niesamowicie gładkich (niczym tafla szkła) i zadbanych saudyjskich drogach. Na drogach międzymiastowych porządku pilnowało wiele radiowozów policji (robienie zdjęć służbom mundurowym jest również surowo zakazane).
Oprócz tego nie brakowało fotoradarów i progów zwalniających na drogach. Przepisy drogowe u Saudów są bardzo restrykcyjne i surowo egzekwowane, ale tylko w teorii. Już po kilku chwilach mogliśmy zobaczyć samochody rajdowe wyprzedzające na podwójnej ciągłej, auta zawracające na drodze szybkiego ruchu czy nagminne przekraczanie prędkości – wszystkie te wybryki były tolerowane przez mundurowych. Niewykluczone, że podczas rajdu funkcjonowała nieformalna umowa o przymykaniu oka na takie zachowania. Po chwili nawet wyprzedzający nas na podwójnej ciągłej wielbłąd na krypie pickupa nie robił na nas większego wrażenia.
Prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero po opuszczeniu asfaltu. Kolumna wielkich, białych Toyot bez zmniejszania prędkości po prostu zjechała na pobocze, a następnie na pustynię. W końcu naszymi pilotami byli doświadczeni zawodnicy – w tym nadająca ton Monica Plaza, uczestniczka kilku Rajdów Dakar i niezliczonej ilości imprez cross-country. W pewnym momencie pierwszy samochód zatrzymał się i wybiegł z niego pilot Moniki, który wydał siedzącemu obok koledze prosty komunikat: “Musicie jechać szybciej. W innym wypadku nie zdążymy na odcinek specjalny”.
Nie było miejsca na dyskusję, a w samochodzie zrobiło się momentalnie cicho. Do tego stopnia, że mogłem usłyszeć odgłos przełykanej śliny u kierowcy. Po chwili nasza kolumna kontynuowała podróż w kierunku pustynnego bezkresu, zostawiając za sobą tumany kurzu. Jazda po pustyni potrafi być nieprzewidywalna. Dlatego podstawową zasadą jest minimalizowanie ryzyka – w tym przypadku oznacza to poruszanie się po przetartym szlaku.
Na szczęście pustynna trasa w Arabii Saudyjskiej różni się (na korzyść) stopniem trudności z afrykańskimi pustyniami. Choć w niektórych momentach – zwłaszcza na wydmach – nie brakowało kopnego piasku. Większość trasy wyglądała trochę jak mocno wysuszony step. Napotykane co jakiś czas kępy roślin przypominają, że co jakiś czas te tereny mogą się zamienić w błotniste szlaki. Widząc na horyzoncie deszczowe chmury lepiej czym prędzej w kierunku utwardzonej asfaltowej nawierzchni.
Kilkadziesiąt kilometrów przejechanych w dynamicznym tempie po nierównej, pustynnej nawierzchni to poważny sprawdzian dla zawieszenia, ogumienia oraz żołądków współpasażerów. Zwłaszcza po obfitym posiłku. O uszkodzenie opony w takich warunkach nietrudno. Wystarczy wystający z piasku, ostry kamień. Jeden z samochodów znajdujących się w konwoju zaliczył taką przygodę. W takiej sytuacji nie mogliśmy liczyć na pomoc assistance czy lawetę. Na środku pustyni nie ma zasięgu telefonii komórkowej. Na szczęście Land Cruiser 300 jest wyposażony w prawdziwe, pełnowymiarowe koło zapasowe. W tej wersji zamiast na tylnej klapie zostało ukryte w podwoziu. Mając do dyspozycji podstawowe narzędzia, w kilkanaście minut można się uratować z opresji.
Poruszając się po pustyni w czasie rajdu trzeba mieć oczy dookoła głowy. W niektórych miejscach po kilka razy przecinaliśmy odcinek specjalny rajdu. Nietrudno znaleźć się w sytuacji, gdy kilka metrów od nas pędzi rajdówka, motocykl, quad lub co gorsza – ciężarówka. Zawodnicy poruszają się różnymi wariantami trasy, a po drodze mają do zaliczenia tzw. punkty kontrolne. Ich celem jest zrobić to jak najszybciej. W ferworze walki o kolejne ułamki sekundy nietrudno o niebezpieczną sytuację.
Możliwość bliskiego kontaktu z zawodnikami sprawiają, że Rajd Dakar to istny raj dla fanów motorsportu. Sęk w tym, że podczas całego, kilkudniowego pobytu ani razu nie widzieliśmy tam żadnych kibiców. Większość osób postronnych na trasie to członkowie ekip, obsługa medialna, dziennikarze, goście VIP lub pracownicy organizatora pilnujący porządku i bezpieczeństwa. Jednak na całej trasie i jej okolicach roiło się od służb mundurowych, które przeganiały intruzów albo informowały o tym, kiedy można się spodziewać nadjeżdżających zawodników.
Zanim na horyzoncie pojawił się pierwszy pojazd, można było usłyszeć huk nadlatującego helikoptera telewizyjnego. Po kilku minutach słychać już ryk silnika. Zwykle na początku jadą motocykle, a dopiero później samochody. Dźwięki tych maszyn są na tyle charakterystyczne, że już po chwili można było odróżniać “po jednej nutce” dźwięk Toyoty Hilux od motocykla czy elektrycznego Audi. Po każdym przejeździe trzeba szybko osłonić się przed nachodzącą piaskową chmurą, która dostawała się w każdy zakamarek ubrań i sprzętów. Po chwili piasek można było poczuć nawet pomiędzy zębami.
Rajd Dakar podobnie jak większość tego typu imprez – najlepiej oglądać przy wspomaganiu aplikacji prezentującej wyniki na żywo. Pod warunkiem, że na środku pustyni złapiemy zasięg. Stojąc na odcinku trudno połapać się, jak wygląda aktualna klasyfikacja – kto prowadzi, a kto niedawno wyprzedził konkurenta. Tym bardziej, że po chwili widowiska trzeba z powrotem zająć miejsce za kierownicą samochodu i pędzić na kolejną część odcinka lub metę. Tempo w takich warunkach jest bardzo wymagające, a ostre słońce i temperatura wcale nie ułatwiają tego zadania. Mieszanka upału, adrenaliny i kurzu z piaskiem pomieszanym z zapachem benzyny sprawia, że dzień upływa w mgnieniu sekundy. Gdy na horyzoncie zaczyna się zachód słońca, to wyraźny znak, żeby zmierzać w kierunku biwaku.
Na zakończenie każdego dnia obowiązkowym punktem jest wizyta w obozie serwisowym, czyli tak zwanym biwaku. To właśnie tam ulokowano bazy wszystkich ekip startujących w Rajdzie Dakar. Cała ta strefa podąża wraz z rajdem przez różne części Arabii Saudyjskiej.
Ruch w biwaku przypomina trochę życie w ulu i ożywia się wraz z końcem dnia. Wtedy zawodnicy po kolei zjeżdżają na nocny serwis, często zaliczając kilkaset kilometrów trasy dojazdowej. Jednak im bliżej końca rajdu, tym bardziej biwak pustoszeje. Po drodze wielu kierowców wycofuje się z imprezy – np. powodu awarii, kontuzji, a nawet dyskwalifikacji. Niestety, czasami zdarza się, że ktoś nie dojedzie do mety ani biwaku. To jest właśnie ta ciemniejsza strona Dakaru (oraz całego motorsportu), która dała o sobie znać również w tegorocznej edycji. Na jednym z odcinków w Arabii Saudyjskiej zginął hiszpański motocyklista.
W rajdowym miasteczku doskonale widać rozwarstwienie ekonomiczne różnych zespołów. Ekipy z najmniejszym budżetem zwykle śpią w namiotach, a najbogatsze zespoły fabryczne przywożą ze sobą potężne kampery lub wielkie ciężarówki z naczepami przerobionymi na luksusowe apartamentowce. Spacerując po zakamarkach biwaku można się natknąć na miejsca przypominające pole namiotowe. Obok nich znajdują się pralnie, suszarki z ubraniami oraz strefy toalet. Gdy zapadnie zmrok, całość wygląda trochę jak obóz dla uchodźców. Z tą różnicą, że w tym miejscu każdy znalazł się na własne życzenie.
Po wieczornej odprawie chmara ludzi przemieszcza się do ogromnej stołówki polowej, gdzie w wielkich bemarach podawane są proste, ale bardzo pożywne potrawy. Ogólnodostępne lodówki są zapełnione schłodzonymi butelkami wody i napojami gazowanymi. Część kierowców ma dostęp lepszej kuchni ulokowanej za specjalną bramką z czytnikiem. Natomiast najbardziej zamożni zawodnicy przywożą ze sobą własnych kucharzy.
Kilkanaście dni w takich warunkach brzmi jak ekstremalna, męska przygoda. Jednak największe wrażenie zrobili na mnie tzw. skrzynkowcy. To zawodnicy startujący w pojedynkę na motocyklach. Za dnia są kierowcami, a wieczorami naprawiają swoje sprzęty narzędziami przewożonymi przez specjalną ciężarówkę. Po wyczerpującym dniu śpią przez kilka godzin w namiocie i znów wstają o chłodnym brzasku. Pogoda na pustyni nie rozpieszcza – za dnia jest gorąco, lecz po zachodzie słońca temperatura spada do poziomu nawet 4 stopni Celsjusza. Przy tak dużych amplitudach temperaturowych trzeba być dobrze zahartowanym i zawziętym. Nietrudno o przeziębienie czy infekcję. Start w Dakarze to nie obóz harcerski. Trzeba mieć naprawdę końskie zdrowie.
Odwiedzając biwak nie omieszkaliśmy zajrzeć do kilku ekip. Atmosfera w tym miejscu jest bardzo przyjazna i pozytywna – większość kierowców, pilotów czy członków załóg jest skora do rozmowy i dzielenia się przeżyciami, podpowiedziami czy ciekawostkami. Niektóre zespoły – takie jak Audi – nie przepadają za obecnością dziennikarzy i fotoreporterów. Widocznie mają swoje tajemnice, którymi niekoniecznie chcą się dzielić z innymi.
Na szczęście nie mieliśmy żadnych problemów, żeby dokładnie przyjrzeć się pracy i kuchni fabrycznej ekipy Toyota Gazoo Racing. Pod namiotami stało zaparkowanych kilka egzemplarzy najnowszej rajdówki Toyoty – modelu GR DKR Hilux EVO T1U. Pod maską tej dakarowej maszyny pracuje dokładnie ten sam silnik z modelu Land Cruiser 300, którym przez kilka dni podążaliśmy rajdowym szlakiem. Moc jednostki w klasie T3 została ograniczona do 362 KM, ale maksymalny moment obrotowy pozostał niezmieniony – wynosi 620 Nm. Masa netto całej konstrukcji to niewiele ponad dwie tony, a za plecami kierowcy i pilota zainstalowano potężny bak o pojemności 540 litrów.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS