A A+ A++

Kto nie był w środku zimy w Wodzisławiu czy Bełchatowie na Pucharze Ekstraklasy, ten nie zna życia. Taką legendę z ust do ust mogą podawać sobie kibice niektórych drużyn. Ci, którzy ponad dekadę temu decydowali się na takie wyprawy, zyskiwali +100 do rankingu wiernego kibica. Nic dziwnego – Puchar Ekstraklasy dorobił się łatki „Pucharu Pasztetowej”. Rozgrywek niepotrzebnych i niechcianych. Mimo że próbowano uatrakcyjnić go wysokimi nagrodami, nikt się nim specjalnie nie interesował.

Jak to było, kiedy Polska chciała iść śladem Anglików?

Groclin Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski, Śląsk Wrocław, GKS Bełchatów, Odra Wodzisław Śląski, Legia Warszawa. To lista zwycięzców i finalistów rozgrywek, które trwały od 2006 do 2009 roku. Lista, która wiele mówi o tym, jak Puchar Ekstraklasy był traktowany. Owszem, jest Śląsk, ale był to wówczas beniaminek. Owszem, jest Legia, ale przegrała finał 1:4. Groclin? Groclin się nie liczy. Gdyby ekipę z Grodziska wystawiono do Pucharu Wójta, Zbigniew Drzymała też chciałby go wygrać. W gablocie dumnie umieściłby nawet trofeum za wygranie Spartakiady, na której jego zespół mierzyłby się z reprezentacją miejscowego gimnazjum. Nie piętnujemy tego podejścia – jest piękne i szlachetne. Prawdę mówiąc, gdyby każdy właściciel podchodził do Pucharu Ekstraklasy w taki sposób, być może przetrwałby on próbę czasu. Ale szanse na to, że po tylu niepowodzeniach z przeszłości rozgrywki uda się reaktywować, od początku były niewielkie.

Nasz własny Puchar Myszki Miki

Zaczęło się jednak ambitnie. Władze Ekstraklasy SA szukały pomysłu na to, jak wcisnąć do kalendarza więcej spotkań. Tym, którzy wychowali się na ESA37, przypominamy – wtedy meczów ligowych było 30, więc faktycznie można było odczuć pewien niedobór. Postawiono na schemat angielski, ale dobrze w Polsce znany. W końcu przed laty prekursorem Pucharu Ekstraklasy był Puchar Ligi Polskiej. Tamten projekt zakończył się niepowodzeniem, co zwiastowało, jak skończy się ta historia.

Ale nie wyprzedzajmy faktów, bo działania Ekstraklasy ciężko było krytykować na samym starcie. Organizatorzy zagwarantowali pulę nagród na poziomie miliona złotych, z czego za sam triumf w finale zwycięzca mógł zarobić 300 tysięcy złotych. Podpisano też trzyletni kontrakt z telewizją Polsat, która miała wyłączne prawa do pokazywania meczów pucharowych. Co jeszcze? Ciekawostką była zasada, dzięki której w meczach mogli brać udział piłkarze bez kontraktu w danej drużynie. Każdy mógł przetestować w ten sposób trzech polskich zawodników, którzy mieli się sprawdzić na tle doświadczonych ligowców.

Oczywiście nie kryto się z tym, że ci doświadczeni ligowcy to raczej drugi garnitur. Przed startem pierwszej edycji Wojciech Stawowy mówił „Trójmiastu.pl”. – Każdy z piłkarzy, który wejdzie na boisko, będzie mógł udowodnić, że jest pełnoprawnym członkiem kadry pierwszej drużyny. Niektórzy już tej jesieni zrobili swoje. Takim zawodnikom jak Witkowski, Moskalewicz, Kowalski, Sokołowski, Sobieraj, Dziedzic czy Ława należy się odpoczynek.

Zresztą nie po to powiększono limit zmian do czterech, żeby wystawiać skład jak na eliminacje Ligi Mistrzów.

Groclin po falstarcie

Już w pierwszym sezonie pojawiły się pewne komplikacje. Po pierwsze ruszono ze sporym opóźnieniem – grać zaczęto dopiero pod koniec jesieni. Po drugie zmieniono system rozgrywek. Początkowo zakładano, że będzie to drabinka pucharowa. Skończyło się na a’la Lidze Mistrzów i sześciu meczach dla każdego z uczestników w samej fazie grupowej. Problemy szybko się nawarstwiały, bo choć w niektórych miejscach puchar traktowano poważnie – na Wisłę Kraków przychodziło kilka tysięcy osób, tak w innych miastach bywało słabiej. Na imienniczkę z Płocka chodziło 500, 600 kibiców, a mecz Pogoni z Arką w ogóle się nie odbył, bo gdynian zawieszono za korupcję. Ale – co by nie mówić – pierwsza edycja była całkiem udana. Organizatorzy mogli się pochwalić wypromowaniem Dawida Nowaka, który dzięki kapitalnej grze w Pucharze Ekstraklasy szybko wskoczył do składu GKS-u Bełchatów.

Nowak już na wstępie walnął Wiśle Płock cztery bramki. Był to jego trzeci w seniorskiej karierze mecz w podstawowym składzie. W czwartym takim występie zaliczył hattricka w starciu z ŁKS-em. Od tej pory Nowak był już podstawowym zawodnikiem „Brunatnych”, a na koniec sezonu zgarnął „koronę” króla strzelców pucharowych zmagań do spółki z Adrianem Sikorą. Obaj strzelili 9 goli i spotkali się w finale turnieju. – Wiadomo, jak to było traktowane, nie wszyscy grali. Widziałeś kartkę ze składami przed meczem i było widać, że tam prawie sama młodzież. To był puchar dla tych teoretycznie grających mniej w lidze. Ale mimo wszystko wiadomo, każda zdobycz strzelecka cieszy. Bez względu na to, czy to mecz mistrzowski czy Puchar Ekstraklasy – mówi nam piłkarz Groclinu.

Zbigniew Drzymała z trofeum za zdobycie Pucharu Ekstraklasy. fot. Newspix

Ekipa z Wielkopolski sięgnęła po trofeum, zgarniając wspomniane wcześniej 300 tysięcy złotych. – Byliśmy takim klubem, który starał się wygrać wszystko, co można wygrać. Ale czy mieliśmy jakieś dodatkowe premie za puchar? Powiem szczerze, nie wiem. Pamiętam tylko, że chłopcy nie mogli narzekać – zdradza Sikora.

Problem w tym, że pieniądze były jedyną nagrodą. Zwycięzca Pucharu Ekstraklasy nie zgarniał nic. Polski nie stać było na to, żeby rozdawać promocje do europejskich rozgrywek gdzie popadnie, więc ranga turnieju spadła. – Faktycznie, brakowało czegoś takiego, większej stawki. Na trybuny przychodziło też mniej kibiców, chociaż mnie każdy mecz cieszył. Dlatego też dla mnie gra rytmem środa-sobota nie była problemem, wręcz przeciwnie. Czekałem na każde spotkanie – ocenia napastnik Groclinu.

Skąd się wzięła pasztetowa?

Obiecujący początek był ostatnią pozytywną rzeczą dotyczącą Pucharu Ekstraklasy. Sezonu 2007/2008 nie dało się już traktować poważnie. Mecze były przekładane nawet z powodu spotkań towarzyskich (!), pojawił się też walkower, bo nie dbano o to, żeby sprawdzić, czy Ivan Djurdjević jest uprawniony do gry. Frekwencja leciała na łeb, na szyję. Organizatorzy liczyli na to, że starcia między odwiecznymi rywalami przyciągną publikę, ale rzeczywistość była rozczarowująca. Przykład? Ruch – Legia, 300 osób na trybunach. Górnik Zabrze w Sosnowcu? 400 widzów. Niechlubny rekord należy jednak do spotkania Polonii Bytom z Lechem Poznań, które oglądało… 50 kibiców.

Moje zespoły w Pucharze Ekstraklasy nie zrobiły nic wielkiego, wielkich wspomnień nie mam. Podejście do pucharu zależy od funduszy. Jeśli nagrody są wysokie, to motywuje piłkarzy. A jeśli jest to traktowane po macoszemu, bez fanfar, bez ważnych osób na trybunach, to nie ma święta. U nas puchary traktowało się zawsze jako drugorzędne zajęcie. Dopiero jak zakwalifikowało się wyżej, to się zaczynało granie – wyjaśnia Marek Motyka, opiekun Górnika Zabrze czy Polonii Bytom.

Podobnego zdania jest Michał Probierz, który w Pucharze Ekstraklasy prowadził trzy drużyny: bytomską Polonię, Widzew Łódź oraz Jagiellonię Białystok. – To były takie czasy, w których próbowano różnych rozwiązań. Nie ma u w naszej kulturze czegoś takiego, żeby na te mecze chodziło dużo osób. Pomysł był dobry, ale nie do końca udało się go zrealizować.

Zresztą nie ma co ukrywać, do spadającej rangi rozgrywek przyczynił się ich kolega po fachu. Wypowiedź Franciszka Smudy o „pucharze niepotrzebnej pasztetowej” – jak widać w tytule – przeszła do klasyki gatunki. Franz nawet nie ukrywał, że Puchar Ekstraklasy ma najgłębiej jak się da. Rzadko siadał nawet na ławce rezerwowych podczas tych spotkań, odsyłał do jej prowadzenia swoich asystentów, trenerów Młodej Ekstraklasy. Zresztą nie tylko trenerów, ale i piłkarzy. Na jedno ze spotkań Smuda wysłał kompletne rezerwy, jednocześnie desygnując bardziej doświadczonych zawodników na… mecz sparingowy. Pogardy dla tych rozgrywek w dobitniejszy sposób pokazać się już nie dało.

Ponownie okazało się, że najpoważniej do tematu podchodzi Groclin. Już bez Macieja Skorży i jego szczęśliwego krawata na ławce, ale wciąż z mocnym składem. Świerczewski, Ivanovski czy Lato byli gwarancją sukcesu. Swoje trzy grosze dorzucił też Błażej Telichowski. – Bardzo miło wspominam te rozgrywki, choć traktowane jako trzecie, jeśli chodzi o wagę. Aczkolwiek od ćwierćfinałów czy półfinałów napięcie rosło. Zdobyliśmy ten puchar dwa razy z rzędu, a zawsze radość z wygranej w finale w każdym pucharze jest fajne i zapisuje się w statystykach – mówi nam obrońca.

Grzelak został Brazylijczykiem

Nie dla wszystkich były to jednak spotkania o pietruszkę. Bartłomiej Grzelak dzięki Pucharowi Ekstraklasy przeżył najlepsze chwile w Legii Warszawa. Rosły napastnik, jak wiadomo, nie miał w stolicy lekko. Doczekał się choćby transparentu podsumowującego jego umiejętności techniczne: „Grzelak – nigdy nie będziesz Brazylijczykiem”.

Wspomniany transparent. Fot. Dariusz Hermiersz/Newspix

Wielu goli były piłkarz ŁKS-u i Widzewa nie strzelał, jednak właśnie w Pucharze Ekstraklasy zabłysnął i zapakował hattricka Groclinowi Grodzisk. Łącznie strzelił wówczas pięć bramek, zostając królem strzelców rozgrywek.

To milsza strona wspomnień Grzelaka, ale były też chwile, w których napastnikowi do śmiechu nie było. Klimat meczów pucharowych, jak już wspomnieliśmy, był piknikowy. Domowy mecz ŁKS-u z Legią nie przyciągnął wielu widzów. Raz, że łodzian nie bardzo to interesowało. Dwa, że Legia bojkotowała rozgrywki. – Nie spodziewajcie się wielkiej liczby kibiców, nie interesują nas te rozgrywki – zapowiadali przed finałowym starciem z Groclinem kibice z Łazienkowskiej 3. Trzy, że ŁKS i Legia w 2007 roku grały ze sobą… siedmiokrotnie! Nie dziwimy się, że pojedynki mogły się obydwu stronom przejść.

Dlatego też na mecz z „Wojskowymi” w Łodzi przyszła garstka osób. Jesienna aura i słabe widowisko skłoniły łódzkich kibiców do nietypowej zabawy. Jako że Grzelak ŁKS-owi podpadł, wzięto go na cel i szydzono z niego przez cały czas. „Goździkowa przypomina, Grzelak kawał skurwysyna”, „Nigdy nie będziesz Brazylijczykiem” i inne przyśpiewki podsumowujące napastnika Legii. Prawdziwa jazda zaczęła się jednak, kiedy piłkarz zszedł z boiska. Kibice ŁKS-u zaczęli domagać się… jego powrotu. „Wpuśćcie Grzelaka, inaczej będzie tu draka” – śpiewali gospodarze, jednak Legia nawet gdyby chciała, nie mogła spełnić ich żądania.

Polska w cieniu Śląska

Organizatorzy widzieli, jak z roku na rok Puchar Ekstraklasy traktowany jest coraz mniej poważnie. Dlatego przed sezonem 2008/2009 postanowili dwukrotnie zwiększyć pulę nagród. Wygrany w finale otrzymywał 600 tysięcy złotych, ale wcześniej mógł podnieść z boiska pół miliona. Ponad bańka za puchar trzeciej kategorii? Nie jest źle. Ba, nawet lepiej niż nieźle, bo wygrany „Pucharu Pasztetowej” zgarniał wtedy dwa razy większą sumę niż zwycięzca Pucharu Polski. Trofeum ostatecznie trafiło w ręce Śląska Wrocław, który był wówczas beniaminkiem Ekstraklasy.

Byłem na wszystkich domowych meczach Śląska w tym sezonie i na finale w Wodzisławiu. Trener Tarasiewicz miał duży wpływ na piłkarzy, potrafił ich zmotywować, stawiając za cel wygranie pucharu. Wiadomo było, że większość klubów podejdzie do niego jak do przykrego obowiązku, ale w przypadku Śląska satysfakcja na koniec była ogromna. W Polsce nie ma wielu klubów z bogatymi gablotami. We Wrocławiu po latach nikt nie narzeka, że udało się wtedy wygrać – wspomina Michał Zachodny, dziennikarz obecnie związany z PZPN-em.

Czytając relacje wrocławskich mediów, czy stron skupionych wokół Śląska, można zauważyć, że nadzieje na zwycięstwo były spore. Nie chodziło wcale o pieniądze, a o wykorzystanie szansy na wygranie czegokolwiek. Niestety, nie wszyscy podeszli do tematu w ten sposób. Aż trzy mecze zweryfikowano jako walkowery z powodu zwykłej niedbałości. Przykład? Ruch Chorzów ukarano za zbyt dużą liczbę zmian. Przed sezonem zmieniono bowiem zapis na taki, który pozwalał trenerom na dokonanie sześciu roszad. Zasady były jednak takie, że trzech z nich należy dokonać w przerwie, a w trakcie regulaminowego czasu gry do wykorzystania będą standardowe trzy zmiany. Niebiescy natomiast wszystkie cztery korekty przeprowadzili w trakcie regulaminowych 90 minut.

Skład półfinalistów nie pozostawiał złudzeń: nie są to rozgrywki dla ligowej elity. Śląsk, Arka Gdynia, Odra Wodzisław Śląski i GKS Bełchatów. Nic dziwnego, że finału nie rozgrywano na Stadionie Narodowym. Choć wycieczka na arenę w Wodzisławiu też miała swój klimat. – Jakkolwiek to śmiesznie brzmi, to jedno z moich najlepszych piłkarskich wspomnień. Nie mam z tym problemu, byłem na finale Euro 2016, ale do dzisiaj wspominam wejście na mały obiekt w Wodzisławiu, całą – troszkę przaśną – atmosferę z kapelą. Zbyt często na wyjazdy Śląska Wrocław nie jeździłem, ale stwierdziłem, że ten jeden raz muszę pojechać. To była pierwsza za mojego życia okazja, żeby Śląsk Wrocław coś wygrał i nawet mając opcję pójścia na trybunę prasową stwierdziłem, że chcę to przeżyć jako kibic. Każde uczucie, łącznie z wejściem przez chaszcze i prowizoryczne bramki, oczekiwanie finału, gol Krzysztofa Ulatowskiego… To było coś wyjątkowego – opowiada Zachodny.

Oczywiście poziom sportowy nie był przesadnie wysoki. Choć Śląskowi akurat zaangażowania nie można było odmówić. – Mecz sam w sobie nie był zbyt dobry. Nie przypominam sobie zresztą żadnego dobrego piłkarsko meczu Pucharu Ekstraklasy… Nie była to oczywista przygoda, nie był to puchar, w którym grają podstawowi zawodnicy. Ale nie chodziło o to, czy grali podstawowi piłkarze, a o ich podejście. W meczu finałowym podejście Śląska było wzorowe. To był ten mecz spod znaku „finałów się nie gra, finały się wygrywa” – mówi nasz rozmówca.

Co by nie mówić – stadion w Wodzisławiu dzięki temu finałowi zobaczył komplet widzów, a był to rzadki widok. Piłkarskie święto zakłócili jednak… policjanci. Po meczu zatrzymano piłkarzy podejrzanych o udział w aferze korupcyjnej.

Morza łez nie było

Barwne i niecodzienne zdarzenia, bo jak inaczej nazwać aresztowania w szatni po finale krajowych rozgrywek, okazały się ostatnim wspomnieniem związanym z Pucharem Ekstraklasy. Organizatorzy ogłosili, że kolejnych edycji nie będzie. Do porażki nikt nie chciał się przyznać, więc zamiast mówić o tym, że każdy te rozgrywki miał gdzieś, winę zrzucono na brak zainteresowania ze strony telewizji. A skoro meczów nie chciano oglądać nawet w domach, to nie ma co się dziwić, że i na stadion przychodziło coraz mniej osób i klubom po prostu nie spinały się budżety. – Jeżeli chodzi o Piasta, to po awansie był boom. Pamiętam mecz z Wisłą Kraków, który wygraliśmy 1:0, tam było bardzo dużo ludzi, jeszcze na starym stadionie, atmosfera była dobra. Ale te czołowe drużyny podchodziły do tego inaczej. Jak się pojechało na rewanż do Krakowa to nie cieszyło się tam popularnością – tłumaczy Piotr Prędota, król strzelców ostatniego turnieju.

Piotr Prędota kontra Arkadiusz Głowacki w Pucharze Ekstraklasy. Fot. Michał Stawowiak/Newspix

Początkowo Ekstraklasa szukała jeszcze wymówek i liczyła, że jeśli nie teraz, to za rok Puchar wróci. – To było naturalne wydłużenie sezon, piłkarze grali rytmem środa-sobota. Dla wielu te rozgrywki były szansą wejścia do pierwszej drużyny – mówił Adrian Skubis, rzecznik Ekstraklasy w rozmowie z „Dziennikiem”. Nie wszyscy jednak podzielali jego opinię. – Na pewno nie będziemy rozpaczać. Proponowaliśmy Ekstraklasie, żeby te rozgrywki odbywały się systemem pucharowym, mecz-rewanż. Postulowaliśmy też o rezygnację z warunku konieczności gry ośmiu zawodników, którzy w ostatnim czasie występowali w Ekstraklasie. Dla nas miałoby to sens, gdyby w Pucharze mogli grać zawodnicy z zaplecza pierwszej drużyny – oceniał dyrektor sportowy Lecha Poznań, Marek Pogorzelczyk.

Jednym z niewielu zwolenników Pucharu Ekstraklasy był Jacek Krzyżanowski, ówczesny prezes Piasta Gliwice. – To urozmaicało rywalizację klubową. Mecze pucharowe miały mniejszy ciężar gatunkowy, więc pozwalały trenerom na sprawdzenie rozwiązań taktycznych, były poligonem dla piłkarzy.

Puchar pełen kontuzji

Poligon jednak zamknięto na trzy spusty. Trudno zresztą ocenić, czy faktycznie można było skorzystać na grze o „pasztetową”. Przykładem jest wspomniany Prędota, który mimo trafiania do siatki w tych rozgrywkach, wielu szans w Gliwicach nie dostał. – Zacząłem mniej grać, trener stawiał na bardziej doświadczonych piłkarzy. Puchar był szansą, żeby się pokazać. Czy to zaprocentowało? Może po części tak, ale po pucharze za dużo nie pograłem. Wspominam to jednak bardzo miło choć… Żadnej nagrody dla króla strzelców na koniec nie było. Być może to był za mały prestiż, żeby rozdawać trofea! – żartuje piłkarz obecnie grający w Avii Świdnik.

Ale przykłady tych, którzy w Pucharze Ekstraklasy się wybili, też znajdziemy. Choćby śp. Ivan Turina, który dzięki skutecznej grze między słupkami w starciach trzeciej kategorii, wskoczył do bramki Lecha na mecze Pucharu UEFA. O ile jednak Turinę PE wypromował, tak Łukasza Gargułę zatrzymał. Pomocnik GKS-u Bełchatów grał w reprezentacji Polski i szykował się do przejścia do Wisły Kraków. W końcówce lutego wystąpił jednak w starciu o „Puchar Pasztetowej” z Legią Warszawa, które zakończył po sześciu minutach. Zmrożone boisko, zerwane więzadła. Dramat. Nie był to przypadek odosobniony. – Kiedy pracowałem w Widzewie mieliśmy perypetie w Krakowie, bo mecz przełożono z powodu mgły. Natomiast w meczu z Łęczną graliśmy, choć piłki nie było widać wcale. Nie wspominam tego starcia miło, bo zakończył się chyba czterema kontuzjami – mówi Michał Probierz.

Szkoleniowiec dodaje jednak, że choć opinia o poziomie spotkań była niska, piłkarze wcale nie traktowali tego jako zło najgorsze. – To było dobre dla zawodników, bo było to jakieś przetarcie. Oczywiście jak się patrzy na inne kraje, to takie puchary wyzwalają dodatkowe emocje, ale i tu nie było ciężko o motywację. Każdy walczył o swoje miejsce.

Podobnego zdania jest Prędota. – Wszyscy podchodzili do gry normalnie, każdy starał się wygrać. To był pierwszy sezon po awansie, więc każdy chciał jak najczęściej z drużynami z Ekstraklasy grać. Ja byłem jeszcze względnie młody, więc podchodziłem do tego tak, jak do ligowego meczu.

Z czego wynikał więc poziom, który nie zachęcał do kupienia biletu? – Nie znam drużyny, która wychodziłaby na mecz za karę, ale w przypadku młodszych chłopaków mogło brakować jakości. Czasami stres powodował, że grali słabiej – twierdzi Błażej Telichowski.

Zabrakło nam Wembley

Co było więc największym problemem Pucharu Ekstraklasy? Stawiamy na brak renomy, bo faktycznie pole do popisu dla młodzieży było spore. Część z niej nie przebiła się do poważniej piłki, jak choćby 16-letni Mikołaj Zwoliński. Ale część faktycznie się w Ekstraklasie pojawiła. Radosław Janukiewicz i Mateusz Machaj zaczynali od grania o „pasztetową” z Lechem. Adam Frączczak, Maciej Rybus czy Ariel Borysiuk startowali w Pucharze Ekstraklasy jako piłkarze Legii. Krzysztof Mączyński wchodził dzięki niemu do składu Wisły Kraków.

Talenty miały więc pole do popisu i było kogo oglądać. Było też o co grać. – Milion to kwota porównywalna do tej, którą dostają teraz triumfatorzy Pucharu Ligi w Anglii. Tego, który kończy się na Wembley, tego, do którego kluby mają różne podejście, ale ostatnio wygrywa go Manchester City, czyli klub z ogromnym potencjałem. Oczywiście mają pewne uwagi co do tych rozgrywek, ale koniec końców je wygrywają. Kiedy przychodzi do finału też nie jest tak, że nikt na Wembley nie jedzie. Wypełniają szczelnie stadion, cieszą się triumfem, cieszą się zdobytym trofeum, a pieniądze są na trzecim planie – uważa Michał Zachodny.

A u nas? Tak, jak mówił Marek Motyka. Brak poważnych gości na trybunach, przaśne show finałowe w Wodzisławiu. Zresztą rację ma też trener Probierz, który stwierdził, że w Polsce po prostu nie ma na to kultury. Zwróćmy uwagę, że nawet Puchar Polski, który PZPN uczynił mocno atrakcyjnymi rozgrywkami pod wieloma względami, nadal jest traktowany po macoszemu. Ilu trenerów powtarza „skupiamy się na lidze” i wypuszcza na pucharowe rozgrywki rezerwy? No właśnie. O odpowiednią frekwencję na stadionach również niełatwo, ponieważ spotkania Pucharu Polski nie są rozgrywane w weekendy. Dlatego nie ma się co dziwić, że kiedy puchary były dwa, a nie jeden, olewanie było jeszcze bardziej widoczne.

Dziś powracanie do Pucharu Ekstraklasy nie ma już większego sensu. Ponad 30 meczów w sezonie, Puchar Polski, europejskie puchary (no, z nimi to problem akurat najmniejszy) – można mieć przesyt. Dlatego o pociesznej „pasztetowej” pamiętać będziemy tylko dzięki opowieściom o środowych wyprawach do Wodzisławia czy golach Fernando Bonjoura, który w debiucie dla Kolejorza pogrążył Pogoń Szczecin, ale nie był na tyle dobry, by kiedykolwiek dorobić się choćby jednego spotkania w lidze.

Ile takich meteorytów przemknęło przez Polskę dzięki Pucharowi Ekstraklasy? To już materiał na inną opowieść.

SZYMON JANCZYK

Fot. Dariusz Hermiersz/Newspix

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKoronawirus. Pies-robot patroluje parki. Przypomni o zachowaniu odpowiedniego dystansu [Wideo]
Następny artykułMandat za wejście na cmentarz?