A A+ A++

Andrzej Kłoda, psychiatra, pełnomocnik dyrektora Szpitala Śląskiego w Cieszynie ds. Centrum Zdrowia Psychicznego: A to jest problem, bo to przecież z twarzy drugiego człowieka tak wiele odczytujemy, patrząc na nią dowiadujemy się, jakie ma zamiary wobec nas, czy jest do nas nastawiony przyjaźnie, czy też może wrogo.

Nie widzimy twarzy i izolujemy się z powodu pandemii od innych ludzi. Starsze osoby, pamiętające jeszcze czasy wojny, opowiadają mi, że gdy pod Skoczowem zatrzymał się front i słychać było artylerię, to choć było zagrożenie, normalnie odbywały się wesela i pogrzeby, można było spotkać się z innymi ludźmi. Doświadczenie wspólnotowości pomagało przetrwać straszne czasy, ludzie się wspierali. Mówi się, że „smutek dzielony z drugą osobą jest połową smutku, radość dzielona z kimś drugim jest podwójną radością”. Teraz nam wszystkim bardzo tego brakuje.

Doktor Andrzej Kłoda jest psychiatrą, pełnomocnikiem dyrektora Szpitala Śląskiego w Cieszynie ds. Centrum Zdrowia Psychicznego. Jego zdaniem przez COVID-19 przestaliśmy lubić ludzi Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta

W Żywcu przechodnie omijali leżącą na chodniku kobietę, bali się udzielić jej pomocy. Miała zawał serca.

– Wzrósł nie tylko poziom lęku, ale też staliśmy się sobie coraz bardziej obcy. Przestaliśmy lubić innych ludzi. W sobotę pojechałem w miejsce, w którym wcześniej nie byłem, nawigacja źle mnie poprowadziła, wysiadłem z auta, żeby zapytać o drogę. Mężczyzna, którego zapytałem, był niemiły, coś tam odburknął. Brakuje takiej zwyczajnej uprzejmości.

W jakiej jesteśmy kondycji psychicznej?

– Bardzo różnej. U wielu osób, które chorowały wcześniej, miały np. zaburzenia lękowe, to się teraz uaktywnia, ale są także ludzie, dla których pandemia to coś, z czym trzeba sobie po prosty poradzić. Po pomoc zgłasza się na pewno więcej osób. Wynika to także z tego, że nie mają do kogo się zwrócić. Kościół zaczyna tracić pozycję w dramatycznym tempie, brakuje autorytetów.

W niezwykle trudnej sytuacji są pracownicy służby zdrowia, ci z pierwszej linii frontu, pracujący na oddziałach zakaźnych, OIOM czy na SOR. Człowiek pracujący w tym niewygodnym kombinezonie poci się, po kilku godzinach jest totalnie wykończony. A oni funkcjonują tak od roku, niemal dzień w dzień, tymczasem nawet na wojnie wycofuje się oddział z pierwszej linii frontu, by dać ludziom odetchnąć.

Z niepokojem patrzę na stan zdrowia osób, które tak ciężko pracują. Mają różne problemy, jedni narzekają na drażliwości, inni na problemy ze snem, niektórych zaczęło ogarniać zobojętnienie. Są wycieńczeni, zaczyna się u nich pojawiać coś, co jako pierwsi opisywali Amerykanie u żołnierzy walczących w Wietnamie, czyli syndrom stresu pourazowego.

Zwykłym ludziom też jest ciężko. Wielu straciło bliskich i to nie jedną osobę w rodzinie.

– Utrata bliskiej osoby to zawsze dramat. Tym silniej to przeżywany, że funkcjonujemy w świecie, który zapomniał, że jesteśmy śmiertelni, a wszyscy prędzej czy później umrzemy. Umieramy nie w domach, ale w szpitalach, nie zabieramy dzieci na pogrzeby, coraz mniej ludzi potrafi pożegnać się z umierająca osobą. Wyparliśmy ze świadomości, że jeśli ktoś choruje, to niekoniecznie wróci już do pełni zdrowia. Oczekujemy, że jeśli ktoś trafi do szpitala, to zostanie na pewno wyleczony.

To efekt zachodzących już od jakiegoś czasu zmian społecznych, z naszego hedonistycznego podejścia do życia, nastawienia na osiąganie przyjemności, oczekiwania, że będzie się żyło w świecie, w którym nie ma problemów.

Co będzie z dziećmi, które w zasadzie nie utrzymują kontaktów z rówieśnikami?

– Dzieci szybko adaptują się do utrzymywania kontaktów online, to się zaczęło jeszcze przed pandemią. Na pewno trzeba się będzie zastanowić, co z tym zrobić. We Francji zakazano używania telefonów komórkowych w szkołach, najpierw podstawowych, a potem gimnazjach. U nas od razu pojawiłyby się protesty, że rodzice chcą mieć kontakt z dziećmi, że telefony są dla ich bezpieczeństwa.

Zapomnieliśmy, że kiedyś telefony były tylko stacjonarne, w dodatku nie wszyscy je mieli. Jeśli kogoś akurat nie było w domu, to nie dało się do niego dodzwonić. Dzisiaj jeśli ktoś natychmiast nie odbiera telefonu komórkowego, zaczynamy się denerwować, albo nawet podejrzewać, że stało się coś złego. Żyjemy w kulturze natychmiastowości, wszystko chcemy mieć od razu. Brakuje nam też pogodzenia się z tym, że tak naprawdę nie wiemy, co nas czeka, że niektóre zdarzenia są zupełnie do nas niezależne i nie możemy mieć nad wszystkim kontroli.

Znam dzieci, dla których zdalna edukacja to męka, ale znam też takie, dla których to uwolnienie się od koszmaru, jakim była konieczność chodzenia do szkoły.

– Też znam dzieci, które w domach lepiej się uczą, nic ich nie rozprasza, nie przeszkadza im klasa. Nasza szkoła tak uśrednia dzieci. Dobra szkoła powinna odkrywać mocne strony dziecka, pomóc mu się rozwijać. Model edukacji obowiązujący w Polsce powstał w Prusach, to model zmierzający do formowania obywatela przydatnego państwu na takich warunkach, jakich życzą sobie rządzący. Nie chodzi o to, by nauczyć samodzielnego myślenia, zadawania pytań.

Spotykam się z ludźmi, którzy bankrutują z powodu pandemii i jest im wszystko jedno, czy umrą z powodu koronawirusa, czy z głodu.

– Skutki gospodarcze pandemii będą kolosalne, to się będzie odbijało czkawką przez wiele lat. Ale to jest także pokłosie błędów, jaki popełnialiśmy przez wiele lat. Eksportowaliśmy na przykład produkcję na zewnątrz, wychodząc z założenia, brudną robotę to mogą za nas zrobić w Azji, a my się zajmiemy tutaj tylko przyjemniejszymi sprawami. Teraz widać, że te sektory, które zajmują się produkcją, wcale tak bardzo w czasie pandemii nie ucierpiały.

Czy nie wyglądałaby inaczej sytuacja miejscowości górskich, gdyby oprócz hoteli, wyciągów i restauracji działałyby w nich, jak to było kiedyś, np. zakłady stolarskie dające zatrudnienie? To zadanie na przyszłość: dobra edukacja ekonomiczna. Bo na razie to zwiodły nas nadzieje, że w krótkim czasie możemy doszlusować do Zachodu i żyć tak jak ludzie w Niemczech, we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Na razie bliżej nam do Stanów Zjednoczonych, do złudzenia, że istnieje klasa średnia. Jeśli ktoś interesuje się kulturą amerykańską, to wie, że tam żyje się na kredyt, na kredyt kupuje się domy, samochody, kończy studia. Potem wystarczy jakieś potknięcie, np. choroba członka rodziny, by wszystko się waliło. To życie na krawędzi.

Znajomy, zmagający się z poważnymi chorobami, ma gorączkę. Zdecydował, że jeśli to koronawirus, nie pójdzie do szpitala, bo i tak nie ma szans. Ludzie poddają się bez walki.

– Trudno się funkcjonuje żyjąc ciągle w lęku. Rzeczywiście, nadmiar informacji zwłaszcza teraz może być problemem, nasze mózgi tego nie wytrzymują. Pamiętajmy, że dzieją się też optymistyczne rzeczy, ale dobrze sprzedają się przede wszystkim kasa, pieniądze i seks. Ja od lat nie mam telewizora w domu, jeśli potrzebuję jakiejś informacji, zaglądam do internetu i sam decyduję, co chcę przeczytać. To jest jakieś wyjście.

Pogubiliśmy się i nie wiemy, jak sobie radzić w nowej sytuacji.

– To też nie jest tylko efekt ostatniego roku i pandemii. Jestem nie tylko lekarzem psychiatrą, ale też psychoterapeutą. Coraz częściej ludzie zwracający się po pomoc oczekują, że to będzie jak w amerykańskich serialach, czyli psychoterapeuta powie, co mamy robić, jakie decyzje podjąć, rozsądzi za nas pewne wątpliwości. A to tak nie jest.

Kiedyś człowiek wyjeżdżający w podróż, jeśli był zdrowy i bogaty, to wracał biedniejszy i często chory, jeśli w ogóle wracał. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Uważamy, że wyjazd na urlop to panaceum na wszystkie dolegliwości. A tak nie jest. Po urlopach więcej osób trafia do psychoterapeutów. Wyjazd w inną strefę klimatyczną, kontakt z innymi patogenami to zawsze dla organizmu stres. Najlepiej dla nas byłoby nauczyć się odpoczywania na co dzień, zamiast oczekiwać na cud.

Może jak się już skończy pandemia, o ile się w ogóle skończy, nauczymy się inaczej żyć.

– Pandemia się skończy, ale wcale to nie będzie oznaczało, że zrobi się od razu dobrze. Starzy psychiatrzy nie bez powodu mawiali, że w czasie wojny w zasadzie nie ma nerwic, wszyscy się sprężają. Dopiero po wojnie przychodzi czas na odreagowanie. Obawiam się, że gdy już ustąpi główny stresor, czyli koronawirus, gdy dotrze do nas, ile osób ucierpiało, to wielu z nas może zacząć mieć problemy ze snem, duszności, uczucie dławienia w gardle i inne objawy. Będziemy potrzebowali czasu, to będzie przebiegało bardzo różnie u różnych osób.

Znam osoby, które się cieszą z obecnej sytuacji. Nie muszą się spotykać z rodziną i nikt im z tego powodu nie narzeka.

– Oczywiście, nawet wojny nie dla wszystkich niosły negatywne skutki. Niektórzy wspominali np. zaciągnięcie się do wojska w czasie II wojny światowej jako największą przygodę życia. Teraz także są osoby, które cieszą się, że nie muszą wychodzić z domów, że mogą żyć we własnym świecie. Niektóre radzą sobie teraz nawet lepiej niż przed pandemią.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułProf. Simon: Może być 150 tys. zgonów. Samobójcy spotkają się tłumnie w święta
Następny artykułKammel przywitał Kurskiego z żoną. “W pierwszym rzędzie siedzi cud życia”