Trudno sobie wyobrazić, jaka byłaby w Polsce bieda bez ich inwencji. Ale drobni przedsiębiorcy, kupcy i sklepikarze nie mieli w PRL-u łatwego życia.
Dwa dni aresztu za „wykupywanie jajek przeznaczonych dla ludności”? Dziś takie historie śmieszą, ale w 1956 r. jeden z polskich przedsiębiorców nie miał nastroju do żartów. W sklepie za rogiem kupił piętnaście jaj, bo akurat zabrakło mu do produkcji. To wystarczyło, aby uznać go za spekulanta – krwiopijcę, który bogaci się kosztem narodu.
W latach 50. XX wieku przedsiębiorca raz po raz trafiał na przesłuchanie, a kilkunastogodzinne kontrole w jego cukierni były na porządku dziennym. Zakład miał trzy wejścia. Przez każde zwykle wpadało po dwóch urzędników. Urywali kabel do telefonu i urządzali regularny kocioł – jeśli jakiś interesant pukał do drzwi, wpuszczali go, lecz już nie wypuszczali. Inspektorzy wyrzucali na stół kosz ze śmieciami. Z podartych papierów układali puzzle mające potwierdzać niezgodności remanentowe. Cukiernia przerabiała wtedy miesięcznie kilka ton mąki. A tu kontrolerom brakowało kilku kilogramów, które pyliły się gdzieś w powietrzu. I kara. Po jednym z takich nalotów przedsiębiorcę wyniesiono na noszach w stanie przedzawałowym.
W pierwszych latach PRL takie utrudnianie życia „prywaciarzom” było normą. Później, od czasów Gierka, traktowano ich już nieco łagodniej, co nie znaczy, że kiedykolwiek cieszyli się szacunkiem socjalistycznej władzy. W najlepszym razie widziano w nich podejrzane zło konieczne. Ale od początku…
Bitwa o handel
Gdy tylko skończyła się wojna, co bardziej operatywne jednostki przystąpiły do reanimacji polskiego handlu, usług i drobnej wytwórczości. Wolność gospodarcza nie trwała jednak długo. Już w 1947 r. komuniści rozpoczęli demontaż „prywatnej inicjatywy” jako przechwytującej dochody należne państwu. Twarzą tej „antykapitalistycznej” krucjaty był Hilary Minc, twardogłowy ideolog ekonomiczny Polskiej Partii Robotniczej, za sprawą którego przemysł „stopniowo stawał się całkowicie i konsekwentnie socjalistycznym”. Działo się to kosztem tysięcy małych firm, często rodzinnych przedsięwzięć, stanowiących dla swoich właścicieli jedyne źródło utrzymania – na ich zgliszczach powstawały nierentowne państwowe molochy.
Pod hasłem „zwalczania drożyzny i nadmiernych zysków w obrocie handlowym” eliminowano kupców, sklepikarzy i dostawców. Nękano ich kontrolami, które przypominały bandyckie napady. Za rzekomo wygórowane ceny detalistów karano konfiskatą towarów, grzywnami, a nawet więzieniem lub obozem pracy. Komisja Specjalna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym stosowała domiary, czyli dodatkowe podatki wobec osób o wyższym dochodzie niż zadeklarowany. Ktokolwiek prowadził jakiś interes, choćby tylko kiosk z warzywami, uchodził za wroga ludu. Szykany spotykały nie tylko samych „burżujów i kapitalistów”, ale też ich najbliższych – dzieci przedsiębiorców nie mogły pójść na studia, a synów rzemieślników przymusowo wcielano do wojska.
Wynik był łatwy do przewidzenia. Po dwóch latach represji władza kontrolowała 93 procent obrotów w hurcie i 56 procent w detalu. Liczba sklepów spadła ze 131 tysięcy do 58 tysięcy. Zniknęły prywatne punkty usługowe, warsztaty, pijalnie piwa, małe zakłady produkcyjne.
To polityka Minca przesądziła o losie kraju na długie dekady. Nie doszło wprawdzie do całkowitej likwidacji działalności indywidualnej, bo łatała ona niedobory w zaopatrzeniu, niemniej w oficjalnej propagandzie każdy uczciwy obywatel pracował na państwowym, tylko niepewny ideologicznie element uporczywie bronił swoich ciemnych interesów.
Towarzysz Wiesław zawiódł
Normalność miał przynieść Władysław Gomułka, ale tak się nie stało. Przejmując w 1956 r. stery rządu, towarzysz Wiesław opowiadał się za umiarkowaną liberalizacją systemu. Odstąpił od przymusowej kolektywizacji rolnictwa, która przynosiła skutki odwrotne do zamierzonych (upadła większość rolniczych spółdzielni produkcyjnych, polskich kołchozów). Zapalił też zielone światło dla inicjatywy prywatnej, dzięki czemu jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać warsztaty rzemieślnicze, placówki handlowe i gastronomiczne. Ale już pod koniec 1958 r. nastąpił powrót do socjalistycznej gigantomanii i centralnego planowania.
Gomułka postawił na duże zakłady przemysłowe: kopalnie, huty, fabryki chemiczne i maszynowe. W koncepcji „wtórnej industrializacji” nie było już miejsca dla tzw. sektora nieuspołecznionego, będącego kośćcem każdego wolnego państwa. Duszenie najmniejszych odruchów indywidualizmu pogłębiało biedę. Sytuacja gospodarcza systematycznie się pogarszała, w następstwie czego narastało niezadowolenie społeczne. Czarę goryczy przepełniła decyzja władz o podwyżce cen większości artykułów żywnościowych. Z jej powodu doszło w grudniu 1970 r. do krwawo stłumionych protestów na Wybrzeżu.
Wzbogacił się, znaczy ukradł
Kolejne dwie dekady to czas odchodzenia od radykalizmu Hilarego Minca, ale też wielkiej socjalistycznej hipokryzji. Za czasów Edwarda Gierka rozszerzono zakres wolności gospodarczej. Dość wspomnieć ustawę z 1972 r., która umożliwiała zatrudnianie pracowników spoza najbliższej rodziny, a także nakazaną odgórnie tolerancję dla przewozu towarów konsumpcyjnych z Berlina Zachodniego, Wiednia i Budapesztu w roku 1976. Jednocześnie prywatnych przedsiębiorców pogardliwie nazywano „cinkciarzami”, „dorobkiewiczami” i „badylarzami”. Seriale telewizyjne „07 zgłoś się”, „Tulipan” czy „Dom” przedstawiały ich jako typy spod ciemnej gwiazdy: drobnych cwaniaczków, złodziei i przemytników lub groźnych, patologicznych gangsterów. W rzeczywistości stanowili enklawę wolnego rynku. Byli często bohaterami, ludźmi niezłomnymi, którzy – jak wspomniany na początku przedsiębiorca – mimo represji nie zrezygnował ze swojego biznesu i ciągle powtarzał: „Jak zabiorą, to siła wyższa, ale sam nie oddam”.
MK
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS