Zauważyliście, że czas oczekiwania na coś fajnego zawsze się dłuży, a później wszystko mija błyskawicznie? Pewnie każdy ma to odczucie, więc niczym nowym nie będzie to, że ogromnie żałuję że ten wyjazd mam już za sobą. Od zawsze chciałem zobaczyć NBA na żywo. Od kilku lat sprawdzałem, szukałem cen biletów, ale przecież sam nie polecę. Kusiłem kolegów wizjami wyprawy bezskutecznie. W grudniu 2015 roku pochyliliśmy w końcu w Krakowie razem z Endrju nad terminarzem, ale ten niestety nie sprzyjał nam. Zabrakło szczęścia, by więcej niż dwa sensowne mecze zdarzyły się na stosunkowo niewielkim obszarze. Z bólem serca odłożyliśmy wyprawę na następny rok, bo na takim wyjeździe to jednak chce się obejrzeć parę gwiazd basketu.
Autorem artykułu jest Leszek Spychała.
To trzecia część historii. Tutaj znajdziecie pierwszą a tutaj drugą.
Dzień dziesiąty – wtorek, 7 lutego 2017 roku
To jedyny dzień w tygodniu meczowym, gdy nie musimy się nigdzie spieszyć. Podróż bez historii, zajechaliśmy na miejsce do wcześniej upatrzonego hotelu w dzielnicy francuskiej. W ogóle niczego dziś nie musimy, ale sporo chcemy. Bo Nowy Orlean to miasto niezwykłe, założone przez Francuzów w delcie Missisipi przechodziło różne koleje dziejowe. Zanim Bonaparte sprzedał je Amerykanom przez jakiś czas byłe we władaniu Hiszpanów. Burzliwe losy typowe dla wielu miast amerykańskich. Choć jest największym miastem w Luizjanie, nie jest jego stolicą. Mimo to stanowi największą atrakcję turystyczną południa.
Miasto inne niż cała reszta Ameryki. Widać tu wpływ Francuzów, zwłaszcza w dzielnicy French Quarter. Najstarsza część miasta. Zabytkowa zabudowa z okresu francuskiego i hiszpańskiego panowania (XVIII–XIX wiek). Murowane kamienice z charakterystycznymi balkonami i kolorowymi elewacjami. Turystyczne centrum miasta i całego regionu. Jedną z atrakcji turystycznych Nowego Orleanu są wycieczki XIX wiecznymi parowcami po Missisipi, płynąć takim parowcem po Missisipi, ech… marzenie. Choć na wyciągnięcie ręki, to nie ma na to czasu. Trzeba by było tu trochę dłużej pobyć, by się załapać na rejs. Nawet nie sprawdzamy więc jak wygląda dostępność biletów. Pewnie ich nie ma, więc trzeba by było wejść służbowo na statek, np. ze skrzynką pod pachą. Jak w „Rejsie” Marka Piwowskiego. Tylko czy kapitan parostatku by zrozumiał kto to jest „kaowiec”? A jeśli już, to sześciu kaowców na jednej krypie to za dużo, więc rezygnujemy.
Jesteśmy tu zbyt krótko także by zauważyć skutki Katriny, huraganu, który przeszedł nad miastem w 2005 roku. Nowy Orlean to miasto leżące w znacznej części w depresji, poniżej poziomu morza. Przełamane w wielu miejscach wały przeciwpowodziowe, spowodowały, że woda wdarła się do miasta. Cały świat obserwował walkę mieszkańców z żywiołem, blisko 80% miasta zostało zalane. Wielu z ewakuowanych mieszkańców nigdy nie zdołało wrócić do swoich domów. Ta jedna z największych w historii Sanów Zjednoczonych tragedia pochłonęła 1.577 ofiar. Być może wielu z tych ludzi można był uratować, gdyby nie kompromitująca reakcja władz federalnych, stanowczo za późna. Do dziś miasto odczuwa w niektórych rejonach skutki powodzi. Nie widać tego w dzielnicy French Quarter, której centralną ulicą jest Bourbon Street.
French Quarter w Nowym Orleanie. Bourbon Street i jej balkony, za dnia jeszcze puste… I nocne życie balkonowe na Bourbon
Udaje nam się wynająć pokoje w hotelu New Orleans Guest House, na obrzeżach francuskiej dzielnicy. Niezwykle urokliwe miejsce, stary francuski kolonialny styl budynku, pokoje o wnętrzach w których czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Jesteśmy zachwyceni. To chyba najlepszy pomysł, by mieć blisko do tych magicznych uliczek, pełnych restauracji i nocnych klubów, przyciągających każdego wieczoru tłumy gości. Wizytówką French Quarter są pełne zieleni balkony. I pełne rozbawionych ludzi. Zastanawiam się, czy płyta balkonowa jest w stanie wytrzymać choćby jednego gościa więcej. Co oni tam robią, czyżby nieustające imprezy? Przechadzamy się uliczkami, chłoniemy atmosferę zaułków. I słuchamy. Bo Nowy Orlean to kolebka jazzu tradycyjnego, więc muzyka jest wszędzie.
Mieszkańcy mają chyba o jeden gen więcej, gen słuchu. Grają na wszystkim, co potrafi wydobyć z siebie odgłos. Nawet stare beczki, czy wiadra po farbach, na których dwaj mali chłopcy rytmicznie wystukują jakąś melodię, choć to raczej kakofonia. Chłopcy zarabiają w ten sposób na turystach. Rozumie to Mały i wrzuca im do puszki zielony banknot. Może w ten sposób zasponsorował jakąś przyszłą gwiazdę muzyki?
Kto wie, czy tak właśnie nie zaczynał tu mały Louis Armstrong? To jego miasto, tu się urodził i wychował, tu przesiąknął jazzem. Mistrz stylu nowoorleańskiego, dixielandu. Niezrównany trębacz. Zapewne grywał w wielu tutejszych knajpkach, od których aż się roi. Wchodzimy do jednej z nich, może właśnie od jej ścian odbijał się odgłos trąbki Louisa? Może to tu kształtowała się słynna chrypka genialnego jazzmana? Nie wiem, czy tu śpiewał swoją „Ramonę”, ale na pewno tu, w tym mieście był jego „Wonderful world”. Dwoje wokalistów na zmianę serwują śpiew. Szalony Qreł uczy jednego z nich formułki i już po chwili, nie bez trudu zapowiada że kolejny utwór jest dedykowany dla „Lekek from Poland”. Ten wieczór jest nie tylko długi, jest piękny.
„Special song for Lekek from Poland”, Qreł, jesteś szalony! Ależ to było miłe
Jest także ciepły. W ciągu dnia temperatura dochodziła do 27 stopni Celsjusza, to zdecydowanie najcieplejsze miasto na naszej trasie. Krótkie rękawki, spodenki, jak w Polsce latem. Każdy wraca osobno do hotelu, można się rano wyspać bez konsekwencji. Qreł wraca w najbardziej osobliwy sposób, podwozi go policja w zasadzie na opis miejsca, jak on im to wytłumaczył jest sprawą drugorzędną. Zdecydowanie większe zdziwienie budzi fakt, że oni na podstawie tego opisu dowieźli go we właściwe miejsce. Wysadzają z auta i pilnują z oddali, czy dotrze do hotelu. Tu się dba o turystów, goście mają nie tylko się dobrze bawić. Muszą mieć zdecydowanie jak najlepsze wrażenie z pobytu w mieście, nawet w przypadku powiedzmy chwilowego zaniku orientacji. To wręcz ich obowiązek, a coś co powinno być na porządku dziennym jednak budzi nasze zdumienie. I uznanie dla ich służby. W Ameryce policjant może być kumplem obywatela, jest dla niego i dla jego bezpieczeństwa. Chciało by się tak w Polsce…
Dzień jedenasty – środa, 8 lutego 2017 roku
Wiwat słodkie lenistwo, pierwsze na tym wyjeździe. Śpimy do woli, Qreł z Małym w jednym łóżku, Sobol i Loko w drugim. Ten hotel ma tylko jeden pokój z dwoma łóżkami, więc zajmujemy go z Endrju. Ogarniamy się i budzimy resztę towarzystwa, może uda się coś jeszcze przed meczem zobaczyć. Idziemy na chybił trafił w kierunku południowym nad Missisipi. Trafia nam się targowisko, czego tu nie ma. Jakąś pamiątkę z miasta trzeba gdzieś kupić, czy może być lepsze do tego miejsce? Skwer z monumentem Joanny d’Arc przypomina nam, że to francuskie miasto. Słynna Dziewica Orleańska, czczona w swej europejskiej ojczyźnie także tu, w Nowym Orleanie wśród potomków francuskich emigrantów cieszy się ogromnym szacunkiem. Robimy rundę wokół dzielnicy. Jest znów słonecznie i muzycznie, tego nie da się nie zauważyć.
A następnego dnia muzyka uliczna już od rana
Przysiadamy na krawężniku i słuchamy. Idziemy po kilkunastu minutach dalej, mijamy jeszcze kilku samotnych szansonistów, prezentujących lepszy i gorszy talent muzyczny. Niestrudzeni starają się łączyć przyjemne z pożytecznym, bawią się graniem, ale kapelusze, puszki i inne skarbonki zawsze stoją gotowe przyjąć każdy datek. Trafiamy na Subway. To jedyne miejsce, gdzie można zjeść coś przyzwoitego. Zabawna historia, po wielu dniach, gdy dopadł nas syndrom obrzydzenia amerykańskim jedzeniem Qreł na jednej ze stacji skosztował właśnie w Subway’u kanapkę sprzedawaną na metry. No może przesada z tymi metrami, ale 30 cm buła to jakby nie było 0,3 metra, więc? Można sobie dowolnie skomponować jej składniki, sosy. Fantastyczne zdjęcie zajadającego kanapkę kolegi to jedno z lepszych ujęć wykonanych w trasie.
Kanapka okazała się na tyle dobra, że z wielką chęcią wchodzimy do lokalu przy Royal St. Znajdująca się tuż przecznica Canal Str. to jedna z głównych ulic, czteropasmówka przedzielona torowiskiem tramwajowym. Na przystanku dosłownie hasa leciwa dama ubrana w XIX-wieczne szaty. Tańczy wymachując kolorową parasolką. Wyraźnie chce zwrócić na siebie uwagę. Paskudnie wymalowana, pozuje do zdjęć zalotnie w jej mniemaniu uśmiechając się do wszystkiego co się rusza i robi zdjęcia. Po chwili okazuje się, że w ten sposób zarabia. Widocznie nie umie na niczym grać i zwiodła nas w ten perfidny sposób. Udaje nam się w końcu od niej uwolnić wchodząc do Starbucksa. To jedno z tych miejsc, gdzie Amerykanie najchętniej piją kawę, a my łapiemy zasięg WiFi. Czas na ostatni dziś kontakt z Polską, z domami. Wracamy do hotelu. Zaliczamy na ostatniej prostej naszej rundy wokół French Quarter park miejski im. Louisa Armstronga. Domyka się koło historii muzyki w tym mieście. Park z bajecznie rozrośniętymi drzewami, przysiadamy na ławeczce i odpoczywamy.
Spakowani jedziemy pod halę na upatrzony wcześniej na mapie parking. Przed oczami jawi nam się ogromna hala, Mercedes-Benz Superdome. Do czasu wybudowania „The O2” w Londynie największy zamknięty obiekt sportowy świata. Nasz Stadion Narodowy w Warszawie zmieści się w niej z trybunami. To arena najczęściej rozgrywanych Super Bowl, pozwala na oglądanie meczów futbolu amerykańskiego ponad 79. tysiącom widzów. W czasach huragany Katrina hala ocalała i była miejscem schronienia dla mieszkańców metropolii. W przeszłości, gdy obecna drużyna NBA Utah Jazz, występowała w najlepszej lidze świata jako New Orleans Jazz grała swoje mecze właśnie tu. Widownia koszykarska może pomieścić prawie 56 tys. fanów. Niewiarygodne, trudno sobie wyobrazić oglądanie basketu spod kopuły z wysokości 80 metrów od parkietu. Ciekawe, czy choć raz zapełniła się kibicami. Na szczęście to nie jest obiekt do którego zmierzamy, choć chętnie byśmy zajrzeli do wnętrza tego molocha. Pelikany jednak grają w Smoothie King Center. Hali położonej tuż za rogiem, o przysłowiowy rzut kamieniem.
Arena Smoothie King, przed meczem Pelicans z Utah Jazz
W mieście jazzu musi być głośno, bo jazz to rodzaj hałasu, krzyku, po prostu zgiełk. Doktorze Loko, wybacz to tłumaczenie, jeśli nie oddaje pełni znaczenia tego słowa. Dociera do nas zza rogu chyba właśnie ten jazz. Przed halą odbywa się przedmeczowy event. Typowo amerykański sposób zabicia czasu przed wydarzeniem wieczoru. Jakieś konkursy, tańce, śpiewy. Można się wykazać ale też i posłuchać. I również zastanowić. No bo dlaczego zespół o nazwie Jazz gra na pustyni, w mieście założonym przez Mormonów, a nie tutaj?
Odpowiedź jest prosta, wręcz typowo amerykańska. Kluby sportowe w Stanach to zabawka ludzi bogatych, a bogaci mają ten zwyczaj, że potrafią się zabawkami znudzić i wymieniać. Założony w 1974 roku klub New Orleans Jazz już po pięciu latach znalazł nabywcę, który przeniósł go właśnie do stolicy Utah, Salt Lake City. A że Amerykanie bywają często bardzo mocno przywiązani do tradycji i nazw, Jazzmani odtąd kojarzą się paradoksalnie z mormońskim stanem. Karuzela związana z kaprysami właścicieli szybko zapełniła pustkę w Nowym Orleanie po koszykarzach. Najpierw do miasta ściągnięto zespół Szerszeni z Charlotte, przemianowany oczywiście, a jakże na New Orleans Hornets. Później zawirowania związane z Katriną spowodowały przeniesienie do Oklahomy i zespół występował przez dwa lata pod karkołomną nazwą New Orleans/Oklahoma City Hornets by powrócić do Nowego Orleanu. I tu mamy wyjątek od reguły, po kolejnych pięciu latach nastąpiła zmiana nazwy i odtąd maskotką klubu jest pelikan. A żeby nie było tak łatwo z tymi zawirowaniami, to w opuszczonym przez Charlotte Hornets mieście utworzono dość szybko kolejny klub, Charlotte Bobcats. Zmiana Szerszeni na Pelikany w Nowym Orleanie skwapliwie została wykorzystana przez władze klubu w Charlotte i oto historia zatoczyła koło. Nowy zespół o starej nazwie Charlotte Hornets nie jest jednak decyzją władz NBA łączony z historią poprzedniego klubu. Czy to koniec tej epopei migracyjnej?
Skądże, przecież mamy jeszcze pustkę w Oklahoma City. Dwuletni epizod z NBA w mieście na tyle się spodobał, że zaczęto się rozglądać za własną drużyną. Los uśmiechnął się do nich dość szybko, przy czym w dużej mierze wpływ na to miał pochodzący z Oklahomy biznesmen, Clay Bennett. Kilka lat wcześniej został właścicielem Seattle SuperSonics, zespołu o bogatych tradycjach i mistrzowskimi pierścieniami wywalczonymi w 1979 roku. Bennett dość szybko poróżnił się z władzami miasta i wykorzystał zapotrzebowanie na zespół NBA w swoim stanie. Oficjalnie ponoć poróżniła ich niechęć radnych miasta do unowocześnienia hali, w której występowali Ponaddźwiękowcy. Włodarze Seattle zatrzymali jednak nazwę, licząc że w nieodległej przyszłości ktoś klub reaktywuje. Przy tej niespełnionej nadziei trwają już kilka lat. I tak Oklahoma City doczekała się w 2008 roku własnego zespołu, dla którego wybrano nazwę Thunder. Jak widać najgorzej ten klubowy rollercoaster zakończył się dla mieszkańców Seattle, którzy do dziś klubu nie mają. I zapewne nieprędko mieć będą. Liga chyba już osiągnęła maksymalną ilość zespołów i trudno liczyć, by ktoś zechciał odsprzedać klub i w dodatku przenieść go na głębokie peryferie.
Przechodzimy kontrole i udajemy się do wnętrza. Tradycyjnie wchodzimy do sklepiku klubowego, gdzie tradycyjnie jest drogo. Po dwóch pierwszych spotkaniach jesteśmy już oswojeni z tą przedmeczową atmosferą. Jakieś zdjęcia z cheerleaderkami, historia klubu w zdjęciach przedstawiana na ścianach.
Dałem się namówić, niech i one mają coś z naszej wyprawy na pamiątkę
O, jest coś nowego. Można się przymierzyć do parametrów asa Pelikanów, Anthony’ego Davisa. Jego zdjęcie w skali jeden do jednego ze wszelkimi możliwymi wymiarami. Staję przed nim i podobnie jak on rozkładam ręce. Ależ dużo brakuje do każdego wymiaru. Z takim zasięgiem można walczyć na parkiecie. W dodatku jak się jeszcze ma taki talent.
Szybka przymiarka do gabarytów Anthony’ego Davisa
Skład Pelicans jednak nie wróży sukcesów, dziś podejmują drużynę bez gwiazd, ale wyrównaną i solidną, jakże by inaczej… Utah Jazz. Goście nie dają miejscowym żadnych szans wygrywając wysoko, 94:127. Ot, jeden z tych meczów, które po prostu muszą się odbyć. Bez historii, bez wielkich fajerwerków Nie żałujemy jednak, bo ten mecz, jak wynikało z założenia, był niejako „przy okazji”. Parę słów na temat wydarzeń w przerwach meczu.
W jednej z nich podchodzi do nas pani informując, że za chwilę zostaniemy wylosowani jako rząd do pokazania na telebimie. Koniecznie chciała wiedzieć, gdzie są nasi koledzy, którzy akurat w tym momencie opuścili swoje miejsca. Ponieważ nie było nadziei na ich szybki powrót, dokooptowano na te miejsca jakieś dzieci. Po chwili rzeczywiście wylosowano nas i pokazano publiczności. Jeśli tak odbywają się wszystkie losowania, to jest to jedna wielka ustawka. Ale było miło siebie widzieć na telebimie. Mamy zdjęcie jak robimy sobie zdjęcie, kuriozalna sytuacja.
Ale mamy „farta”… niespodziewanie wylosowano nasz rząd do prezentacji
Przed nami najdłuższa droga w tym tygodniu, mamy do przebycia te skromne 1.150 km. Wyruszamy do Oklahomy, przed nami….
Dzień dwunasty – czwartek, 9 lutego 2017 roku
Trzeba będzie bardzo intensywnie jechać, by pokonać tą trasę i jeszcze mieć chwilę przed meczem by nieco odpocząć w hotelu. To ma być nocna jazda non stop, z przerwami co dwie godziny na zmianę szofera. Męczące, ale do wykonania. Po 7-mej jesteśmy w Dallas, zmęczeni i niewyspani zajeżdżamy na jakiś parking miejski na chwilę przerwy. Połowa zostaje w aucie, druga trójka usiłuje przez godzinę coś zobaczyć w mieście. Teksaska metropolia z pierwszej dziesiątki miast USA pod względem liczby mieszkańców, niczym szczególnie się nie wyróżnia. Poza jednym faktem.
To właśnie tu, 22 listopada 1963 roku Lee Harvey Oswald zamordował prezydenta Kennedy’ego. Oswald z kolei dwa dni później został zamordowany przez Jacka Ruby’ego. Zdarzyło się to podczas transferu Oswalda z kwatery policji, gdzie był przesłuchiwany, do więzienia. I to na oczach całej, wstrząśniętej śmiercią prezydenta Ameryki. To miał być ciąg zdarzeń zmierzający do zatarcia śladów wiodących do prawdziwych mocodawców zlecenia usunięcia Kennedy’ego ze sceny politycznej. Badaniem zabójstwa zajmowała się tzw. Komisja Warrena, która po roku ustaliła że jedynym sprawcą był Oswald. Wynik badania od początku był kwestionowany, a ustalenia zawarte w raporcie końcowym podważane. Morderstwo na zlecenie nigdy do końca nie zostało wyjaśnione, a jedną z możliwych wersji wydarzeń zaprezentowano w firmie „JFK”.
Nie mamy w planach jednak odszukania tego miejsca, nie ma na to czasu. Trójka „zwiedzaczy” dość szybko wraca, zadowoleni że zaliczyli krótki spacer po mieście, jakich wiele. Ruszamy w dalszą drogę i w południe docieramy do Oklahomy. Logujemy się w znanym już nam motelu. Dziś mecz, na który czekamy od dawna, Thunder podejmują aktualnego mistrza NBA Cleveland Cavaliers. To jedno z dwóch najważniejszych spotkań, które są na naszej trasie. Dzień po dniu zobaczymy dwa zespoły, które w ostatnich dwóch latach zdominowały ligę, zdobywając na przemian mistrzowskie pierścienie.
Razem z Loko idziemy przećwiczyć do recepcji kolejne, ostatnie już drukowanie biletów. To efekt wstrzymywania druku na 72 godziny przed wydarzeniem zmusza nas do rozkładania na raty tej czynności. Po chwili dopada nas Qreł i zrezygnowany oświadcza, że możemy sobie odpuścić te bilety, bo właśnie przed chwilą w miejscowej telewizji rozgorzała dyskusja na temat najnowszej informacji związanej z dzisiejszym meczem. Oto trener Cavs, Tyronn Lue postanowił, że wielka trójka, która przyciąga jak magnes widzów – LeBron James, Kyrie Irving i Kevin Love jest zmęczona i dostaje wolne na odpoczynek. A niech to diabli wezmą! Zapowiadał się kosmiczny mecz z gwiazdami w roli głównej, a tu klapa. Kompletny brak szacunku dla kibiców.
King James wybrany przez Cleveland w drafcie 2003 roku po kilku latach bezskutecznej walki o mistrzostwo przeniósł się do Miami Heat, zdobywając w ciągu czterech lat dwa tytuły mistrzowskie. Wprawił tym krokiem w nieopisaną wściekłość kibiców Cleveland, którzy uznawali go za swojego po wsze czasy. Jak chyba nikt inny LeBron doświadczył na własnej skórze czym jest kibicowska nienawiść. Nieoczekiwanie latem 2014 roku postanowił wrócić do korzeni i znów stał się ich idolem, przywracając nadzieje na sukcesy w Ohio. I zaczęło się szaleństwo na nowo. Gdy James zadeklarował ku uciesze fanów Cavs powrót z Miami i dołączył wraz z równolegle pozyskanym z Minnesoty Kevinem Love do wschodzącej gwiazdy Irvinga, ceny biletów na mecze Kawalerzystów w Cleveland oszalały i wzrosły o kilkaset procent. Również mecze wyjazdowe z ich udziałem stały się z dnia na dzień atrakcją, za którą trzeba zapłacić więcej, dużo więcej. Z ledwością wyłuskaliśmy z planu hali bilety w dwóch pakietach. Dwa w jednej lokalizacji, trzy w drugiej. Miejscówki w ostatnim pierścieniu widowni, nieco po skosie. Lepsze miejsca zaczynały się od 500$ w górę.
Chcemy zobaczyć LeBrona, chcemy zobaczyć to fascynująco zapowiadające się spotkanie. A tu taki afront. Oglądamy w ABC dyskusję na temat tego niespodziewanego ruchu kadrowego gości meczu. Dominuje powszechna krytyka takich poczynań, jest mowa o totalnym braku szacunku dla kibiców. Owszem, jest zrozumienie dla absencji w meczach z powodu urazu, ale odpuszczanie meczu z powodu zmęczenia nie tylko nie znajduje aprobaty, ale spotyka się nawet wręcz z potępieniem. I zaczyna to mieć jakieś konsekwencje, pojawiają się spekulacje, że może nie wszystko stracone, może jednak ktoś z tych trzech wystąpi. Oby tak było.
Niepewni swego, ale wciąż z nadziejami jedziemy pod Chesapeak Arena. A jednak, na rozgrzewkę wychodzi Irving, więc presja mediów coś dała? Po paru minutach do ekipy dołącza Love. Robi się całkiem dobrze, choć nie tylko my tęsknie spoglądamy w kierunku szatni gości. Nie da się ukryć, że to LeBron miał być gwiazdą wieczoru. Mimo wielu kontrowersji, sprzecznych opinii fachowców, częstej krytyki, „King” James od lat uznawany jest za najlepszego koszykarza globu ery po Michaelu Jordanie. Ma wielu wyznawców, nie mniejszą ilość przeciwników. Jedni i drudzy uznają jednak bezsprzecznie jego wielką klasę sportową. Skąd się biorą takie kontrowersje w ocenie tego znakomitego koszykarza?
Na pewno sam prowokuje niekorzystne dla siebie opinie zachowaniem, które nie do końca przystoi gwieździe, jaką niewątpliwie jest. Niezwykle silny, o atletycznej budowie potrafi „przestawić” zgodnie z przepisami każdego rywala, który stanie na jego drodze. Niekiedy jednak rywale znający jego słabości faulują tak subtelnie, że żaden z trzech sędziów tego nie zauważy. Zdarza się też, że jakieś nieudane zagranie chce przerzucić na domniemane przewinienie przeciwnika. W tych przypadkach usiłuje na sędziach wymusić korzystne dla siebie decyzje. W oczach tych, którzy usiłują zdyskredytować jego sportową klasę ma opinię płaczka. A to poważna rysa na wizerunku gwiazdora. My nie mamy takich uprzedzeń i chcemy go widzieć w akcji. To dla niego między innymi wybraliśmy się w tą trasę, to jego popisy chcieliśmy podziwiać. Do rozpoczęcia spotkania dosłownie minuty i nagle aplauz. Wbiega na parkiet James. A jednak! Jest i on, jest cały skład, poza Mozgowem, który i tak jest tłem dla reszty a jego brak jest niezauważalny i bez wpływu na postawę Kawalerzystów.
A jednak są wszyscy! „Big Three” tuż przed meczem OKC – Cav’s I start do elektryzującego spotkania
Wracamy do wydarzenia wieczoru, jego bohaterem został Russel Westbrook. Ma swoje kolejne triple-double, zbliżył się o jedno oczko do rekordu wszech czasów. Z kronikarskiego obowiązku należy podać, że Loko znów kupił sobie bilet przed halą za 20 dolców i razem z nami był świadkiem triumfu Thunder nad Cavaliers 118:109, którzy prowadzili z małymi wyjątkami niemal przez cały mecz. Nie oznacza to, że było to jednostronne spotkanie, wynik oscylujący wokół remisu gwarantował emocje, na które nie tylko my liczyliśmy. I nie zawiedliśmy się, to było najlepsze z dotychczasowych spotkań. Został już tylko jeden pojedynek. Czy będzie znów niepewność?
Dzień trzynasty – piątek, 10 lutego 2017 roku
Wyruszamy rano, wreszcie wypoczęci. Do przejechania zaledwie 750 km. Mecz Memphis – GSW godz. 19:00, więc nie ma pośpiechu. Ostatnia trasa wesołego busa. Zaczyna do nas docierać świadomość, że nasza piękna przygoda, której zwieńczeniem ma być wieczorny mecz, powoli dobiega końca. Chyba każdy z nas ma to z tyłu głowy. Kolejny raz Memphis wysyła nam na powitanie starą Missisipi i basowe sygnały z przepływającej pod mostem barki .
Dziś spokojnie, żadnego zwiedzania, choć oczywiście jest mi żal, że omijamy „Graceland”. Zawsze chciałem zwiedzić posesję Elvisa, poczuć dotyk aury genialnego Króla rock and rolla. Prezydent Carter powiedział po jego śmierci, że „jego muzyka, jego osobowość zmieniły oblicze amerykańskiej kultury. Stał się symbolem buntu młodzieży amerykańskiej”, a John Lennon stwierdził: „Przed Elvisem nie było niczego” i miał absolutną rację. To on tchnął nowy świeży oddech, nowego ducha do skostniałej muzyki, której słuchali ojcowie rówieśników młodego Presleya, bezczelnie usuwając w cień tak wielkie gwiazdy jak Frank Sinatra czy Nat King Cole. To od Elvisa wszystko się zaczęło, to on nadał rock and rollowi nowy wymiar, choć nie on był prekursorem nowego stylu w muzyce.
Rozpoczął nową epokę nie tylko w muzyce, był wyrocznią i symbolem również w języku, modzie, sposobie poruszania się. Uznano go nawet za symbol seksu, z czego akurat nie był zbyt dumny. Rozpoczął rewolucję kulturalną od której nie było już odwrotu. Uznany za największego artystę XX wieku. I choć zmarł niestety bardzo młodo, w wieku 42 lat, jego legenda przerosła jego życie. Wielu fanatyków nie wierzy, że Presley umarł i po prostu usunął się na margines wielkiego show-biznesu, którego miał dość. I ciągle wierzą, że powróci. Ale jego muzyka wciąż żyje i nic nie wskazuje na to, by świat mógł zapomnieć o nim. Gdyby nie narodził się, być może ktoś inny stałby się katalizatorem zmian. Tego się nie dowiemy, ale wiemy, że bez niego nie było by „The Beatles”, „Rolling Stones”, czy wreszcie samego Michaela Jacksona, który przez dwa lata był mężem córki Elvisa. Historia zatoczyła koło, Król Popu został zięciem Króla Rock and Rolla, jak to często bywa w rodach królewskich, wśród monarchów. Nawet tych kreowanych.
Śmierć Elvisa Presleya, to był szok dla całej Ameryki, który wywołał istną histerię fanów, nawet falę samobójstw. Pogrzeb Króla i ból wśród narodu spowodowany jego śmiercią dwukrotnie przebił to, co oglądano na pogrzebie prezydenta Johna Kennedy’ego. Kobiety rzucały się pod koła samochodu wiozącego trumnę, ludzie modlili się do Elvisa, nie brakowało tych, którzy porównywali go w tamtym dniu do samego Jezusa. Słowem, zbiorowa aberracja. Pochowane na miejscowym cmentarzu ciało Presleya próbowano wykraść, więc przeniesiono zwłoki do Graceland i tam Elvis wreszcie znalazł spokój, swój „Peace in The Valley”, jak w tytule jednej ze swoich piosenek. Otwarta w 1982 roku dla fanów i turystów posiadłość zajmuje drugie miejsce pod względem liczebności odwiedzających, zaraz po Białym Domu. Nocleg mamy w tym samym miejscu, po co zmieniać coś, co sprawdzone?. Pod halą znacznie większe niż poprzednio poruszenie. Czuć atmosferę zbliżającego się wielkiego koszykarskiego święta.
Chce w nim uczestniczyć znacznie większa liczba chętnych, niż hala może pomieścić. Pojawiają kartki z napisami „kupię bilety”, niektórzy machają w powietrzu plikiem dolarów sugerując, że cena nie gra roli. Jak to możliwe, że udało nam się pozyskać bilety, w dodatku w tak fantastycznej strefie do oglądania? Dziś możemy siebie nazywać dziećmi szczęścia, Loko nie żałuj już tego wydatku, bo pół Memphis Ci zazdrości. Odruchowo sięgam do wewnętrznej kieszeni, sprawdzam, czy bilet jest na swoim miejscu. Jest, nie oddam go za żadne pieniądze. Ci wszyscy, którzy by go chętnie odkupili mają możliwość zobaczyć jeszcze wiele nie mniej interesujących spotkań. Nie muszą pokonywać tysięcy mil jak my.
Wchodzimy do środka a tam czeka na mnie przykra niespodzianka. Organizatorzy wymyślili, że wszelkie aparaty fotograficzne mające dłuższy obiektyw muszą iść do depozytu. Dwukrotna próba przejścia przez różne bramki nie pomaga, aparat w końcu ląduje w ochronie. I co, zdjęcia mam robić pokwitowaniem? W środku prawdziwa fiesta. Ten mecz, jak zresztą każdy inny, jest kolejnym małym kroczkiem, który przybliża rywalizujące zespoły do głównej walki o pierścienie. Zwycięzca powiększa kapitał owocujący w play-off atutem własnego parkietu, w tym na te najważniejsze czerwcowe pojedynki. Wiele wskazuje na to, że Wojownicy po rundzie zasadniczej znów zostawią konkurencję za plecami. I choć ten niewątpliwy atut trzeba jeszcze w ostatecznym rozrachunku wykorzystać, to jednak warto walczyć o pierwszą pozycję przed ostatnią fazą rozgrywek.
Najlepsza drużyna sezonu nie musi zostać mistrzem NBA, o czym boleśnie przekonali rok wcześniej właśnie koszykarze z Oakland. Po fenomenalnym rekordzie odebranym chicagowskim Bulls, mając na koncie zaledwie dziewięć porażek zmietli po drodze do finału rywali jak huragan Katrina. Konia z rzędem temu, kto po uzyskaniu przez Warriors przewagi 3:1 nad Cavaliers postawiłby złamanego centa na pierwsze w historii odrobienie takiej straty i wygraną koszykarzy z Ohio. A jednak genialny LeBron James poprowadził swoich kolegów do pierwszego w historii klubu mistrzostwa. Liga o najwyższym sportowym poziomie, liga o najbardziej nieprzewidywalnych końcówkach, liga fenomenalna w każdym aspekcie. I właśnie dlatego tu jesteśmy i czekamy na pojawienie się tych, którzy imponują lekkością gry, wzbudzają niekłamany zachwyt niekonwencjonalnymi rozwiązaniami.
Czekamy na pojawienie się Wojowników, którzy od kilku lat są synonimem skuteczności i elementu, od którego zaczyna się sukces, czyli świetnej defensywy. Doskonali w każdym calu, potrafiący się genialnie uzupełniać. Cztery gwiazdy, z których każdy wnosi do zespołu inne wartości. Pozyskany przed sezonem z OKC Kevin Durant grający na pozycji nr 3, to jeden z najwszechstronniejszych koszykarzy biegających po parkietach. Draymond Green, silny skrzydłowy, fantastyczny obrońca. Ma tylko jedną wadę, ale za to jaką. Jego ekspresyjne wybuchy niezadowolenia z decyzji sędziowskich przysparzają mu sporo kłopotów z wykluczeniami. Typowy „Bad Boy”, podejrzewam, że gdyby grał w latach osiemdziesiątych idealnie pasowałby charakterem do Detroit Pistons. Ale gra tu i teraz, gra w Warriors i jest Wojownikiem z krwi i kości. Niestety nie zawsze sędziowie pobłażają temu show, które tworzy i cierpi na tym drużyna pozbawiana zbyt często usług najlepszego obrońcy (zostanie nim w tym sezonie absolutnie zasłużenie). „Dray” dziś zadziwi cały koszykarski świat.
I wreszcie „Splash Brothers” – Klay Thompson, gracz o niezwykle szybkiej ręce, specjalista rzutów „za 3”. Rekordzista całej ligi w ilości zdobytych punktów w jednej kwarcie (37!). No i Stephen Curry, drugi z „Brothers”. Dlaczego akurat Splash? Ano chyba dlatego, że piłka po ich rzutach trzypunktowych zazwyczaj wydaje odgłos pluśnięcia o siatkę. Obaj są mistrzami w tej dziedzinie, obaj mają na koncie zwycięstwo w tej konkurencji w „All Stars Weekend”, obaj nie zawodzą. Ale Stephen osiągnął w tej dziedzinie niebotyczny poziom, rekordzista NBA we wszystkich możliwych kategoriach związanych z rzutem dystansowym: 13 celnych trójek w jednym meczu, 402 razy po jego rzutach zza łuku wylądowała w koszu w jednym sezonie zasadniczym, 157 kolejnych spotkań z przynajmniej jednym celnym 3-punktowym rzutem i kilku pomniejszych związanych z tym rzutem statystykach. Bo Amerykanie z niewiarygodną wręcz lubością oddają się wszelkim statystykom, mają chyba wszystko policzone. Śmiem twierdzić, że nawet ziarnka piasku.
Tym razem nie musimy się zastanawiać czy wszyscy wystąpią. Nie ma tylko gruzińskiego centra, Pachulii, ale w tym przypadku to akurat żadna strata dla widowiska. Nawet nie chcemy myśleć o tym, że któregoś z asów w talii Steve’a Kerra mogło by dziś zabraknąć. Mimowolnie wracam myślami do wczorajszego spotkania i tych przedmeczowych dywagacji. Czyżby ta cała historia z absencją czołowych graczy miała tylko nakręcić opinię publiczną i sprowokować dyskusję? Chyba nie tylko, bo coraz częściej zdarzają się przypadki, że trenerzy zwalniają z obowiązku grania jakiegoś koszykarza, dając mu możliwość zregenerowania się przed kolejnym, niekoniecznie ważniejszym spotkaniem. Tym razem to było tylko teoretyczne rozważanie, ale przecież to niestety się zdarza. I pokazuje jak dużym ryzykiem jest kupowanie biletów z wyprzedzeniem czasowym.
Wracam do obserwacji rozgrzewki, nie wiadomo na kim się skoncentrować. Prezentują się znakomicie. Chciało by się ich wszystkich indywidualnie obserwować, ale nie da się. Skupiam wzrok na Stephenie, jednak na nim. Chyba nie ja jeden, zapewne wpatrzone są w niego oczy wszystkich dzieci, które przyszły w błękitnych koszulkach z numerem 30. Choć ojcowie ubrani w barwy Grizzlies, to jednak dziatwa zdaje się jakby mnie zainteresowana krzewieniem patriotyzmu lokalnego. Oni wiedzą, że Curry, to gość z innej planety. To on w zeszłym sezonie po raz pierwszy w historii NBA został jednogłośnie wybrany najlepszym zawodnikiem sezonu, choć ma zaledwie 190 cm. Żywy dowód na to, że nie gigantyczny wzrost, nie monstrualna muskulatura decydują o klasie zawodnika.
Rozpoczyna się wreszcie mecz, trudno znaleźć wolne miejsce. Wreszcie Sobol siedzi z nami. Na wszystkich poprzednich prędzej czy później siedział na dole, na najlepszych miejscach. Nie wiemy jak to robi, ale nagle znika a po chwili już siedzi w loży. Dziś nie ma na to szans, hala wypełniona po brzegi, nie ma gdzie wsadzić przysłowiowej szpilki. Czyżby? Po kilku minutach ktoś bardzo podobny do Sobola siedzi w dolnym sektorze. No tak, nie ma go już obok nas więc to jednak on. Będziemy mieć dzięki niemu fajne zdjęcia z bliska, z bardzo bliska.
Sobol był naprawdę bardzo blisko. Stephen Curry był na wyciągnięcie ręki I Kevin Durant również
Wreszcie rozpoczyna się mecz, na który tak bardzo czekaliśmy. Mecz, który spełnił nasze oczekiwania. Goście z Oakland podeszli do niego niezwykle poważnie i nawet na sekundę nie pozwolili gospodarzom na prowadzenie. A mimo to był bardzo ciekawy, głównie ze względu na popisy Warriors, którzy wygrali 122:107. W cieniu osiągnięć punktowych Thompsona i Duranta, wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Oto Draymond Green otarł się o quadruple-double, co w całej historii NBA zdarzyło się dopiero czterokrotnie. Dray skompletował na własnej tablicy 12 zbiórek, rozdał 10 asyst i wyrwał z rąk rywali 10 piłek. To było pierwsze i jedyne w historii triple-double, wywalczone bez dwucyfrowej liczby zdobytych punktów (tylko 4!!!). Wielka szkoda, że kilka spudłowanych rzutów zatrzymało go w przedsionku wiecznej sławy, a nas pozbawił uczestnictwa w czymś wielkim, w piątym quadruple-double. Pierwszym od 23 lat, od osiągnięcia Davida Robinsona.
Wraz z ostatnią sekundą meczu nasza piękna przygoda dobiegła końca. To już wszystkie spotkania na naszej „NBA Trip 2017”. Jutro pora odlotu do kraju, dalsza część sezonu już tylko w TV. Będziemy śledzić dalsze występy tych, których oglądaliśmy w ciągu ostatnich dwóch dni. Będziemy przeżywać swoje „deja vu” oglądając kolejne mecze w Memphis, Oklahomie, czy Nowym Orleanie. Każdy z nas pomyśli sobie… tam byłem i to niedawno! I tak będzie aż do kolejnego, trzeciego z rzędu finału pomiędzy GSW – Cavs. Czy to oznacza, że robi się nudno? Skądże! Kolejne ich konfrontacje rozpalają jeszcze bardziej hale i głowy fanów. Jutro, w sobotę nadejdzie także czas rozstania, bo Loko wyrusza w dalszą trasę po południowych stanach już sam. Chce pogłębić swoją wiedzę o równie tragicznych, co zagmatwanych kolejach losu niewolnictwa. Losu jaki Wuj Sam zgotował niewolnikom i bojownikom ich walki o równość. Wróci tydzień później, spełniony.
Dzień czternasty – sobota, 11 lutego 2017 roku
Dziś odlatujemy do kraju, wczesnym popołudniem najpierw transfer do Dallas, a stamtąd do Berlina przez Londyn. Nie musimy się nigdzie spieszyć
Ostatnie chwile na ziemi amerykańskiej, Projekt NBA I zbliża się do końca
Zmęczeni docieramy do Berlina w niedzielę w południe. Dzień czternasty zamienia się po drodze w dzień piętnasty. Trzeba oddać naturze to, co nam podarowała w drodze do San Francisco. Wraz z wejściem w europejską strefę czasową oddajemy zyskany wcześniej dzień. No i wracamy w północnoeuropejski klimat zimy, choć nie jest tak zimno, jakby to miała wskazywać druga połowa lutego. Jeszcze tylko odprawa i umówiony bus zabiera nas do kraju. Nie tylko zmęczenie powoduje, że jesteśmy trochę małomówni. Nikt o tym nie mówi, ale chyba każdemu robi się żal, że to już niestety koniec. Nigdy ze sobą nie przebywaliśmy aż tak długo, aż tak daleko. Na bolesławieckiej stacji BP domyka się nasza pętla, zatoczyliśmy ogromne koło, wróciliśmy szczęśliwie, cali i zdrowi. I bogatsi o wrażenia, które teraz każdy z nas musi poukładać w głowie.
Epilog
Ten wyjazd minął szybko, stanowczo za szybko, ale wszystko się kiedyś musi skończyć. Wracamy do codzienności, do rzeczywistości zachowując niezwykłe wrażenia i wspomnienia. Zaledwie dwa tygodnie w trasie a już Frisco i to, co po drodze wydają się być odległym wspomnieniem. Tak odległym jak przebyta trasa znad Pacyfiku. Jeszcze w głowach pierwsze wrażenia z chłodnego poranka nad zatoką, łapanie pierwszych oddechów amerykańskiego powietrza, także tego więziennego z Alcatraz. Jeszcze w płucach resztki kurzu z bezdroży Nevady i Arizony i Route 66 i inne wspomnienia z całego pierwszego tygodnia przedmeczowego. Wielka przygoda za nami, wielkie oczekiwania spełnione.
Czy kiedykolwiek dojdzie do skutku „Projekt NBA 2”? Niewykluczone, kto wie. Nie będzie to na pewno (niestety) ten sam skład, nie będzie to na pewno „Transamerica”. Skąpe relacje na FB przekazywane znajomym owocowały jeszcze tam na miejscu. Pojawiały się pierwsze zgłoszenia chętnych na podobny wyjazd. To miłe, choć dziś nie wyobrażam sobie podobnej wyprawy z kimś innym. Nic nie będzie takie same, ten wyjazd był jedyny, niepowtarzalny. Chłopaki… „chapeau bas”, jestem przeszczęśliwy, że właśnie z Wami spędziłem te niezapomniane dwa tygodnie. Czternaście dni nieustającej „szyderki” w busie i wspólnie przeżywanych emocji na halach. Dzięki Wam ogromne za to wszystko. W kontekście teoretycznych rozważań o powrocie do koszykarskiej Mekki rzucamy nieśmiałe hasła o playoffach… W tej fazie już nie zdarza się to, co sezonie regularnym, nie ma odpuszczania żadnego ze spotkań. Jak wówczas w Oklahomie, gdy groziła nam absencja Wielkiej Trójki Cavs. Mieliśmy ogromne szczęście, że spośród wszystkich możliwych do obejrzenia gwiazd na naszej trasie tylko kontuzjowanego Kawhi Leonarda nie widzieliśmy w akcji.
Gdyby miało kiedykolwiek dojść do kolejnej wyprawy, na pewno nie będziemy ryzykować huśtawki nastrojów i tej niepewności, jaką zafundowano nam przed tym meczem. Tak, kolejnym wyższym celem mogą być tylko mecze play-off, fazy rozgrywek, która określana jest bez cienia przesady „czasem weteranów”. Okres gry, w którym nad młodością i fantazją bierze górę doświadczenie starych wyjadaczy, wyg parkietów. Tu już nie ma żadnych kalkulacji, odpuszczania czy lekceważącego podejścia do przeciwnika. Przede wszystkim jest walka o wszystko. Walka o każdy centymetr parkietu, każdy ułamek sekundy, który może zmienić wynik. Walka w parterze i w stratosferze, o każde posiadanie piłki. Nikt się nie oszczędza, każdy chciałby założyć na palec mistrzowski pierścień. Każdy mecz jest ważny, każdy jest o coś. O przetrwanie, o awans do kolejnej rundy, w której czeka jeszcze lepszy i jeszcze silniejszy rywal. Na tą chwilę czeka rodzina NBA na całym świecie, a w naszej strefie czasowej zaczynają się nieprzespane noce, aż do połowy czerwca, do ostatecznego rozstrzygnięcia. Czy można sobie wyobrazić piękniejsze emocje sportowe, związane z innymi dyscyplinami sportu? Pewnie tak, ale kto raz zafascynował się koszykówką NBA na najwyższym światowym poziomie, ten nie zdradzi jej nigdy. I wówczas, po ostatnim meczu, po czwartym zwycięstwie nowego mistrza może z całą pewnością kolejny raz zawołać „I love this game”.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS