W 136 dni pomiędzy pierwszym sparingiem z Niemcami w Katowicach a ostatnim meczem kwalifikacji olimpijskich z Chińczykami w Xi’an Polacy rozegrali aż 40 spotkań. To daje mecz średnio co nieco ponad 3 dni i pokazuje jasno: zawodnicy Nikoli Grbicia właśnie przebiegli maraton sprintem.
Polacy zagrali ten sezon, jakby zeszli poniżej dwóch godzin na maratonie
Jeśli ktokolwiek myślał, żeby osiągnąć w tym roku wszystkie cele siatkarskiego kalendarza dla reprezentacji, musiał w tym maratonie przygotować trzy szczyty formy: na końcówkę lipca i finały Ligi Narodów, potem fazę play-off mistrzostw Europy blisko połowy września, a na koniec rozgrywane w zaledwie dziewięć dni kwalifikacje olimpijskie na przełomie września i października. I powiedzieć, że Polakom wyszło to idealnie to nic nie powiedzieć – w końcu w każdym z tych turniejów byli najlepszą drużyną.
Tego samego dnia, gdy Polacy cieszyli się z awansu na igrzyska olimpijskie w Paryżu i kończyli turniej kwalifikacyjny w Chinach, Kenijczyk Kelvin Kiptum ustanowił nowy rekord świata w maratonie, wygrywając bieg w Bostonie z czasem 2:00.35. Osiągnięcie kadry Nikoli Grbicia było jednak jak wpadnięcie na metę maratonu z czasem grubo poniżej dwóch godzin. Ten sezon wręcz zdominowali: przegrali tylko dwa mecze o stawkę, nie przerwano ich serii 24 zwycięstw z rzędu, a w kluczowych momentach nie zawiedli ani razu.
Słabsze chwile i kłopoty też były, ale wymaganie, żeby ich uniknąć, byłoby już chyba przesadą. Najpierw zespół zgrywał się i grał w różnym składzie w trakcie fazy zasadniczej Ligi Narodów, potem miał okres cięższego treningu przy Memoriale Huberta Wagnera, a w kwalifikacjach olimpijskich często walczył nie z rywalami, a sam ze sobą: chciał przetrwać zmęczenie i problemy, żeby potem móc się cieszyć. Za to, że udało im się wytrwać, a przy okazji wciąż grać na naprawdę solidnym poziomie, osiągając swoje cele, należy im się ogrom szacunku.
Grbić pokonał demony z przeszłości. Ma w sercu głęboką ranę
Dla Nikoli Grbicia 2023 rok wygląda jak swoiste rozliczenie z przeszłością. Łzy po złocie mistrzostw Europy, które zdobył tego samego dnia, kiedy 15 lat wcześniej zmarł jego ojciec, Milos, to jedno. Grbić-trener coraz bardziej wypełnia kolekcję trofeów i sukcesów, których do tej pory mu brakowało. Dlatego ogromnym celem Serba na ten sezon był bezpośredni awans na igrzyska olimpijskie. W końcu, gdy prowadził Serbów cztery lata temu, to właśnie ten turniej musiał pozostać mu w pamięci. To historia, której nie zamknął.
Wtedy kwalifikacje olimpijskie odbywały się w dwóch turach: turniejów interkontynentalnych, gdzie rywalizowały po cztery drużyny, a następnie kontynentalnych, gdzie drużyn było więcej, ale miejsce dające awans na igrzyska wciąż tylko jedno. Serbowie rywalizowali już w tym pierwszym i grali mecz o awans przeciwko Włochom. Pierwsze mecze z Australią i Kamerunem wygrali pewnie 3:1 i 3:0, ale to właśnie spotkanie przeciwko zawodnikom Gianlorenzo Blenginiego było kluczowe. I przegrali je zdecydowanie – 0:3 (16:25, 19:25, 19:25). Choć byli wtedy jedną z czołowych drużyn na świecie, to oberwali od Włochów w sposób, jakiego chyba nikt się nie spodziewał. A Grbić wziął porażkę na siebie i stał się jej ofiarą. Prezes serbskiego związku, Zoran Gajić, który sprowadził Grbicia do Serbii, teraz go zwolnił, tłumacząc, że tak wielkiemu zespołowi po tak wielkiej porażce przyda się “terapia szokowa”. Ta zadziałała tylko częściowo: Serbowie z nowym trenerem Slobodanem Kovacem mieli znakomite mistrzostwa Europy, gdy zdobyli złoto, ale w styczniu 2020 roku na igrzyska i tak nie awansowali, więc w Tokio rok później ich zabrakło.
Już z Polakami Grbić pokonał demony z przeszłości. Najpierw, w fazie pucharowej mistrzostw Europy zakończonych zdobyciem tytułu, pokonał Belgów i Serbów w Bari – mieście, gdzie odbywał się turniej interkontynentalnych kwalifikacji olimpijskich cztery lata wcześniej. Potem poleciał do Xi’an i w chińskim turnieju kwalifikacyjnym jego zawodnicy wygrali wszystkie siedem meczów w dziewięć dni i zapewnili sobie i Grbiciowi upragniony awans na igrzyska do Paryża. Serb niejako dopełnił tak historię, której nie był w stanie zakończyć, prowadząc reprezentację własnego kraju.
To nie była jednak tylko kwestia spełnienia własnego marzenia, czy udowodnienia czegoś sobie. Grbić ma w sercu głęboką ranę po sytuacji z 2019 roku. – Nie chcę wchodzić za bardzo w nasze relacje z serbskim związkiem, ale wyrzucenie nas z federacji to była polityczna decyzja – mówi nam brat Nikoli Vladimir Grbić. – Kwestii sportowych było w tym naprawdę niewiele – dodaje.
– Moment, kiedy straciłem pracę był trudny, ale nawet niedawno pojawiały się możliwości, żebym wrócił do kadry Serbii. Otrzymałem taką propozycję – mówił nam rok temu w długiej rozmowie Nikola Grbić, choć potwierdziliśmy, że to musiały być jedynie słowne zapytania od działaczy, bo oficjalnej oferty Grbić nie otrzymał. – Mam nadzieję, że w związku zrozumieli, że trzy lata temu popełnili błąd. Teraz rana po tej sytuacji była jeszcze zbyt świeża, żebym zgodził się na ten kierunek. Wolałem wrócić do Polski. Teraz nie myślę o ponownym objęciu Serbów, bo mam inne obowiązki, ale kto wie. Nie wiem, co wydarzy się w przyszłości, może spotkamy się z serbską kadrą jeszcze raz – wskazał.
– Jakość Nikoli jako siatkarskiej legendy i eksperta była widoczna na boisku. To tam zawsze ją udowadnia i będzie to robił. Oczywiście to smutne, że nie może poprowadzić na igrzyska “swojej” reprezentacji. Zawsze mówił, że marzy o zdobyciu olimpijskiego złota dla Serbii także w roli trenera. Ale żeby na nie pojechać, musisz mieć wokół osoby, które cię rozumieją, poważają i szanują. Taką armię ma obecnie w Polsce: najpierw tak było w Zaksie, teraz tak samo jest w kadrze – uważa Vladimir Grbić.
Grbić nauczył Polaków swojej filozofii. Nie odszedł od niej nawet na chwilę
Gdy opisywaliśmy pierwszy rok pracy Nikoli Grbicia z jego polską armią, używaliśmy wielu analogii do “Matrixa” – filmu, który Serb podobno bardzo lubi i często do niego nawiązuje. Nazwaliśmy go Morfeuszem, a on sam mówił, że jego praca nie polega na wszczepianiu czipa swoim siatkarzom. W filmie główny bohater, Neo nauczył się tak w mgnieniu oka, jak latać helikopterem. Ale polskich siatkarzy czekał proces nauki filozofii pracy Grbicia.
I sami mówią, że temu, żeby w pełni ją pojąć, poświęcili cały poprzedni sezon. Że to wtedy poznali wszystko to, czego oczekuje od nich Grbić i pojęli, dlaczego w konkretnych momentach Serb sięga po wypracowane wcześniej rozwiązania. Rozumieć to jednak jedno, Polacy musieli nauczyć się jak najlepiej w ramach tej filozofii funkcjonować. Według Grbicia tylko tak mogli się stać lepszymi zawodnikami.
Teraz sami zawodnicy bardzo często podkreślają właśnie te słowa: że stali się lepsi, bo grają różnorodnie i świadomie. Nawet jeśli czasem muszą zaakceptować nową, inną rolę, to robią to, bo Grbiciowi ufają. Nie odkryli z nim siatkówki na nowo, bo nie o to chodzi w metodach stosowanych przez Serba. Ma na myśli gotowość na konkretne sytuacje w meczu przy jednoczesnym wykorzystywaniu swoich atutów w najlepszy możliwy sposób. Wpoił im wiarę we własne umiejętności i teraz tylko wznosi ją na coraz wyższy poziom.
Na jaki może się wspiąć? Pewnie niektórzy śmieją się, że przecież właśnie osiągnął perfekcję i to o rok za wcześnie. Że przecież tego poziomu nie utrzyma, bo kontynuowanie serii zwycięstw w meczach o stawkę do wygranego finału igrzysk w Paryżu byłoby szaleństwem. Ale o tym, co Grbić planuje na kolejny sezon, nie można myśleć w taki sposób. W końcu Serb zawsze chce być tylko jeszcze lepszy. To, w jaki sposób to osiągnie, zmierzając w kierunku najważniejszej imprezy dla polskiej siatkówki – igrzysk, na których przez pięć poprzednich edycji kadra nie była w stanie grać o medale – wie tylko Grbić. Na pewno będzie się starał to zrobić zgodnie ze swoimi założeniami, filozofią, od której na razie w trakcie pracy w Polsce nie odszedł nawet na chwilę. Dotychczasowe efekty to dowody potwierdzające jedno: że warto w nią uwierzyć.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS