„Unii trzeba powiedzieć: dość. Polexit mamy prawo o tym rozmawiać” krzyczy okładka najnowszego numeru „Do Rzeczy”. Nastawiony na wywołanie kontrowersji tytuł ilustruje zdjęcie stojących twarzą w twarz Jarosława Kaczyńskiego i przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, rozdzielonych tęczową błyskawicą – co może sugerować, że przyczyną wyjścia Polski z UE miałyby być prawa kobiet i społeczności LGBT+.
Okładka wywołała burzę na Twitterze już w niedzielę, jeszcze zanim ktokolwiek miał okazję przeczytać, co dokładnie pisze „tygodnik Lisickiego”. Poruszenie komentatorów wywołało nie tyle hasło Polexitu, co miejsce, z jakiego jest głoszone. „Do Rzeczy” uchodzi za jedno z najbardziej propisowskich mediów. Choć czasami zdarza się mu skrytykować PiS czy to z wolnorynkowych, czy radykalnie prawicowych pozycji (ostatnio w sprawie piątki dla zwierząt), a jego autorzy oburzają się, gdy pismo nazywa się „prorządowym”, to w kluczowych cywilizacyjnych sporach dzielących dziś Polskę „Do Rzeczy” stoi tam, gdzie obóz władzy, a konkretnie jego radykalne skrzydło. Obóz władzy zaś hojnie wspiera tygodnik reklamami ze spółek skarbu państwa: jak w październiku podał „Press”, powołując się na raport Kantaru, największe spółki skarbu państwa w okresie styczeń-wrzesień 2020 wydały na reklamy w „Do Rzeczy” ponad 8,7 miliona złotych. Mimo tego, że tygodnik systematycznie notuje spadki sprzedaży. Trudno więc dziwić się pytaniom o to, czy okładka „Do Rzeczy” nie wyraża nastrojów i intencji przynajmniej części rządzącego obozu.
Unia to nie koncert mocarstw
No dobrze, ale co właściwie kryje się za prowokującą okładką? Główny materiał zapowiadany przez okładkę to tekst Rafała A. Ziemkiewicza. Publicysty, który raczej nie należy do osób wyspecjalizowanych w tematyce europejskiej, znany jest za to z zamiłowania do wygłaszania pozornie zdroworozsądkowych, mocnych, opartych na wątpliwym riserczu opinii. Podobnie skonstruowany jest polexitowy tekst tego autora.
Czytaj też: Alternatywna historia Polski. Co by było, gdybyśmy nie weszli do Unii?
Główny argument Ziemkiewicza jest następujący: starożytni mawiali „chcesz pokoju, szykuj wojnę”, dziś trzeba powiedzieć „chcesz zostać w Unii, szykuj Polexit”. Musimy pokazać, że jesteśmy gotowi odejść od stołu, bo inaczej eurokraci nigdy się nie odczepią i pod pozorem „praworządności” odbiorą nam do reszty suwerenność. Wbrew okładce z tęczową flagą Ziemkiewiczowi nie chodzi nawet specjalnie o LGBT+. Po prostu, jako „nowoczesny endek” postrzega Europę jako grę o dominację o sumę zerowej, gdzie albo my przechytrzymy Brukselę, albo Bruksela z Berlinem nas sobie podporządkują. By do tego nie dopuścić, musimy być gotowi do twardej gry i ostrego blefu, grożącego nawet całkowitym wyjściem ze wspólnoty.
Argument ten opiera się na całkowitym nieporozumieniu. Unia Europejska to naprawdę nie jest koncert mocarstw jak z czasów Bismarcka. Choć toczą się w niej spory, są silniejsi i słabsi, to UE zawiera jednocześnie w sobie projekt zupełnie innej polityki dla kontynentu. W ramach tego projektu już udało się bardzo wiele osiągnąć. Unia zapewniła Europie bezprecedensowe kilkadziesiąt lat pokoju, politycznej stabilności, rządów prawa, demokracji i dobrobytu. Jak na początku wieku ujął to amerykański politolog Robert Kagan, o ile cały świat funkcjonuje ciągle w realiach wojny wszystkich przeciw wszystkim, to Europa jako jedyna weszła w erę „wiecznego pokoju”, gdzie zamiast siły, coraz bardziej rządzi prawo.
Sam udział w tej przestrzeni jest dla Polski wybawieniem z jej geopolitycznych i historycznych przekleństw. Przykładanie do projektu europejskiego wyświechtanych kategorii dziewiętnastowiecznego realizmu politycznego i buchalterii „kto kogo” jest nie tylko poznawczym błędem, ale także receptą na krótkowzroczną politykę, tracącą całkowicie z oczu to, co jest realną, cywilizacyjną stawką udziału Polski w europejskim projekcie. Polska nie może bowiem bezkarnie blefować w sprawie wyjścia z Unii, bo poza europejskimi strukturami czeka nas tylko eurazjaztycki obszar gospodarczo-polityczny, z centrum na Kremlu. Ze wszystkimi tego, znanymi z historii konsekwencjami.
Nie, Unia nas nie łupi
W tekście Ziemkiewicza pojawia się jeszcze jeden uzasadniający położenie na stole Polexitu argument. Unia, zdaniem publicysty, nie tylko pragnie nas zdominować, jak Niemcy Bismarcka Europę Środkową, ale także łupi Polskę i inne państwa „nowej Europy”. Te same argumenty rozwija kolejny „Polexitowy” tekst w numerze, autorstwa Tomasza Cukiernika. W obu widać bardzo podobny sposób myślenia o polskiej gospodarce w Europie, który przedstawił Mateusz Morawiecki w niedawnym wystąpieniu w Sejmie.
Na czym ma polegać owo łupienie? Głównie na tym, że z Polski wypływa więcej pieniędzy na Zachód, niż wpływa tu w formie funduszy unijnych. W jaki sposób? Głównie pod postacią zysków działających na polskim rynków europejskich firm. Jak ujął to premier Morawiecki w Sejmie: po otwarciu rynku mamy niemieckie supermarkety, media, zagraniczne banki, zyski z ich działalności w Polsce nie są reinwestowane w kraju, a w drugą stronę to nie dzieła. Tam, gdzie polskie firmy są realnie konkurencyjne na zachodnich rynkach – np. firmy przewozowe konkurujące niskimi cenami pracy – tam Bruksela blokuje im możliwość konkurencji.
Problem z taką argumentacją polega na tym, że podobnie jak „realistyczna” interpretacja Ziemkiewicza widzi drzewa, ale nie widzi lasu. Tak, to prawda, firmy z siedzibami w Nadrenii, Badenii, czy na przedmieściach Paryża czerpią znaczące zyski z działalności na polskim rynku, czasami eliminując przy tym z niego polską konkurencję. Ale trudno tu mówić o relacji jednostronnego gospodarczego drenażu Polski przez Europę.
To Polska bardziej potrzebuje udziału w europejskim wspólnym rynku, niż europejskie podmioty dostępu do rynku polskiego. Jak wyglądałaby Polska gospodarka, gdyby nie Unia? Co z milionami ludzi, którzy znaleźli legalną, często nieźle płatną pracę zagranicą? Jak wyglądałby nasz rynek pracy i siła nabywcza Polaków bez dobrze płacących zachodnich firm obecnych w Polsce? Jak kondycja polskich przedsiębiorstw, gdyby od rynku europejskiego oddzielały ich cła, oraz bariery regulacyjne? Gdyby nie mogły liczyć na kooperację z podmiotami z Niemiec i innych państw Europy Zachodniej? Alternatywą dla naszego członkostwa w Unii nigdy nie była budowa własnych podbijających świat koncernów, jak w Korei Południowej, tylko całkowita zapaść społeczna i gospodarcza.
Blef może wybuchnąć w rękach
Dlatego bardzo niepokojące jest, że po takie argumenty sięga nie tylko, było nie było, opiniotwórczy (przynajmniej na prawicy) tygodnik, ale także premier. Słowa mają bowiem znaczenie. Od słów – fake newsów o absurdach brukselskiej biurokracji i kosztach udziału Zjednoczonego Królestwa w Unii Europejskiej – zaczęła się droga do Brexitu.
Argument „musimy być gotowi odejść od stołu” powtarzany był w kółko przez Torysów. Także tych, którzy ogólnie chcieli pozostać w Unii, ale liczyli, że grając ostro z europejskimi partnerami uda się uzyskać kolejną koncesję i spacyfikować eurosceptyczne siły w partii i poza nią. Wiemy, jak się to skończyło. Schlebiając eurosceptykom Torysi stali się ich zakładnikami, w końcu zorganizowali referendum, które wbrew woli kierownictwa obu głównych partii wyprowadziło Wielką Brytanię z Unii.
Czytaj też: „E” jak euro, „w” jak wyimaginowana wspólnota. Podręczny alfabet eurosceptyka
Blef ma to do siebie, że czasem druga strona go sprawdza. Zwłaszcza gdy blefuje się z pozycji tak słabej, jaką rządy PiS mają w UE. A gdy ktoś sprawdza nasz blef przy tak wysokich stawkach, jak Polexit łatwo o rujnujące kraj na pokolenia polityczne i ekonomiczne bankructwo.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS