Michał Rodak: W dniu, gdy ujawniłeś informację o swoim udziale w tej wyprawie, napisały o tym wszystkie możliwe polskie portale. W tych czasach ludzie czekają na pozytywne wiadomości.
Waldemar Kowalewski: Rzeczywiście, telefon też się rozdzwonił. Popularność to jest fajna, przyjemna rzecz, ale niekoniecznie do niej dążę za wszelką cenę.
O tej wyprawie w internecie zaczęło się robić dosyć głośno. Znamy coraz więcej nazwisk uczestników. Jak duże jest prawdopodobieństwo, że ogłoszone plany się zrealizują?
To że napisałem teraz o swoim udziale w wyprawie nie znaczy, że dopiero wpadłem na taki pomysł. Szykuję się do tego kilka miesięcy. Nie wiem czy wiesz, ale moim marzeniem zimowym, ciągle niezrealizowanym, pozostaje Gaszerbrum II. Od 4 lat próbuję to zorganizować. Szykowałem się niestety z niepowodzeniem. Pytałem o to Simone Moro i Denisa Urubko, wielu ludziom to proponowałem. Jednak największym moim sukcesem w organizacji było trzech himalaistów, a by móc tam zacnie pracować i mieć szanse na atak szczytowy, to potrzeba tam 6-7 doświadczonych ludzi. Nigdy mi się tylu nie udało zebrać. Przy okazji 2 miesiące temu pojawiło się K2. Od tych dwóch miesięcy toczyły się ostre negocjacje. Ja jadę na troszeczkę innych zasadach. Będę pracować. By móc jechać za – jak ja to mówię – mniej niż półdarmo, muszę wnieść swoją konkretną pracę. Jest to podzielone – gdzie konkretnie i ile ma być liny, a ja muszę ją kupić za swoje pieniądze… W Stanach zamówiłem maszynkę do robienia igloo. Okazało się, że Seven Summit jej nie ma, a dostępna jest tylko w USA, więc tam gdzie Alex Txikon ją kupił (Bask postawił chroniące przed wiatrem igloo w bazie pod K2 podczas wyprawy zimowej w 2019 roku – przyp. red.), to ja też zamówiłem. Krótko mówiąc – ja jadę tam do roboty.
Czyli razem z Szerpami będziesz działał na przedzie?
To samo, co robiłem na Dhaulagiri, dokładnie. Mam nadzieję, że zasłużę na to, co wtedy powiedzieli, czyli: “Waldi like a Sherpa”, bo lubię jak tak czasem powiedzą. Czasem tak mówią, ale trzeba dużo się na to napracować.
Organizacyjnie wszystko jest już dograne czy ciągle coś dopinacie?
Ciągle coś się dopina, ale to takie indywidualne rzeczy. Ja coś szyję z Małachowskim, z innymi jakiś materiał ze Stanów… To są takie rzeczy, których nie kupisz – jakieś moje pomysły i patenty. W Katmandu ludzie z Seven Summit robią namiot, główną mesę. Moje uwagi były bardzo mocne. Takie bazowe rzeczy są bardzo ważne, bo one wpływają na całość sukcesu albo jego brak. Moim pomysłem było, żeby w dwóch narożnikach głównej mesy były dwa piece z kominami zewnętrznymi na kerozynę, a nie na gaz, który my też tam wdychamy. On “siada” na płuca i potem nie masz wydolności. Takie elementy trzeba już przygotować w Katmandu. To są skomplikowane rzeczy dekarskie, gdy coś gorącego wychodzi z namiotu. Ja jestem budowlańcem, więc się na tym znam. Nie zrobisz tego w górach. No i będą te dwa piece. Przekonałem Dawę (Dawa Szerpa to lider ekspedycji – przyp. red.), że jeden piec to mało. Mieliśmy jeden podczas wyprawy z Alexem Txikonem.
Są też inne sprawy techniczne, które ustalamy. Na przykład gdzie zaporęczować drogę. By zaporęczować K2, trzeba mieć przeszło 4 kilometry lin. Ja wiozę od siebie 300 metrów, ale nie będę musiał całości wynieść w strefę śmierci. Mamy układ, że tam wyniosę na pewno 200 metrów swojej liny. Muszę więc kupić najlepszą linę na świecie, a nie “koreankę”, bo od tego będzie zależał mój sukces. “Koreanka” waży 7-8 kilogramów. Najlepsza jest dyneema, której ostatnio używali nasi – rozmawiałem o tym z Adamem Bieleckim i Rafałem Fronią. Ja wiem, gdzie ją kupić, bo akurat produkują ją koło mojej pracy – w Dobrej Szczecińskiej. Ona będzie ważyła 5 kilogramów, więc moje szanse odpowiednio rosną. To jest masa drobniutkich szczegółów, ale właśnie te drobniutkie składają się później na całość.
Czyli jeszcze musisz sporo zainwestować w sprzęt. A jeśli chodzi o sprawy finansowe, pozwolenia i inne sprawy organizacyjne, wszystko jest już załatwione?
To jest ogarnięte już 2 miesiące temu. Ja dostałem 2 miesiące temu zaproszenie, ale po prostu nie chciałem się na nie zgodzić, bo widziałem to troszeczkę inaczej. Tam będzie 10 osób, które będą się wspinać z Szerpami, z tlenem. Na takiego uczestnika przypada 5 butli z tlenem, na Szerpę – 2, czyli komplet to 7. Ja będę działał troszkę inaczej. Będę wszystko sam sobie robić – wynosić, obozy zakładać, namioty… Wszystko biorę swoje z Polski. Biorę 140 kilogramów sprzętu. Musiałem więc tutaj uzgodnić dużo szczegółów, a oni na początku nie chcieli się zgodzić. Nie chcę mówić o pieniądzach, bo mi nie wolno, ale tak, jak wspomniałem – jadę na innych zasadach. Jednak jeśli nie wykonam swojej roboty, to mam się wynosić z bazy. To nie jest tak, że ja tam pojadę, nie zrobię i będzie OK. Nie, jeśli nie zrobię tego, do czego się zobowiązałem, to mogę wracać do domu i nie będzie żadnego ataku szczytowego w moim wydaniu, bo nie będę mógł go nawet przeprowadzić. To jest krótka piłka.
Doprecyzujmy – czyli ty będziesz działał trochę poza tą całą międzynarodową ekipą?
Nie, jestem normalnie członkiem tej ekipy. Dawa Szerpa jest kierownikiem wyprawy. To on będzie decydował kto, gdzie, na jakim odcinku… To jest najlepszy organizator, jakiego w życiu poznałem. To jest człowiek, który zrobił Koronę Himalajów i Karakorum jako najmłodszy na świecie, z czego chyba tylko 3 czy 4 szczyty zdobył z tlenem, a 11 bez. To jest niesamowity mocarz. Nie tylko mocarz, ale też po prostu wspaniały organizator. Dawa i inni Nepalczycy, myśląc o pierwszym zimowym wejściu na K2, coraz częściej mówią, że zdobywcą nie będzie żaden – mówiąc w naszym slangu – “białas”, ale wreszcie lokalsi. Tak jak w 1953 roku był to Tenzing Norgay razem z Edmundem Hillarym, którzy jako pierwsi w historii zdobyli Mount Everest, tak później – jeśli chodzi o zimę – podobna sytuacja powtórzyła się przy pierwszym zimowym wejściu na Nanga Parbat, kiedy kolejnym lokalsem był Ali Sadpara (w 2016 roku osiągnął to razem z Włochem Simone Moro i Alexem Txikonem – przyp. red.). Teraz ma być inaczej, bo Szerpowie są po prostu najlepszymi wspinaczami, choć cały świat mówi inaczej. Przy okazji chcą na tym zarobić, żeby im się zwróciła cała ekspedycja. Poza sportem to jest po prostu zwykła przedsiębiorczość.
Ile osób ma wziąć udział w tej wyprawie? Według moich obliczeń, razem z Szerpami, na ten moment to 26 osób.
Mamy dziesięciu uczestników, czyli ludzi, którzy będą się wspinać na tlenie z dziesięcioma Szerpami. Jest jeszcze pozostała trójka na innych zasadach, wspinająca się bez tlenu – w tym Katalończyk Sergi Mingote i ja. On był już na szczycie K2 bez tlenu latem. Sieknął w krótki czasie 7 ośmiotysięczników bez tlenu, jest na pewno kotem wydolnościowym, ale wiesz co jest ważne w himalaizmie? Gdy się zepsuje pogoda, liczy się doświadczenie, czyli te lata prób udanych i nieudanych. Ja to robię od 10 lat, więc mam tam też coś do powiedzenia i mnie słuchają…
Wieloletnie doświadczenie to jedno, ale jak mówią eksperci – kluczowe jest tu doświadczenie z wypraw zimowych.
To doświadczenie na pewno mają Szerpowie, którzy są w składzie. Byli długo z Alexem Txikonem na K2 w 2019 roku, gdy prawie do końca był tam też Paweł Dunaj. Byli z nim też przecież zimą pod Everestem. Ja znam ich wszystkich, mijam się z nimi na różnych ekspedycjach. Tych wypraw miałem już 12. Żona mi policzyła, że ponad 2,5 roku byłem tylko w Himalajach i Karakorum, nie licząc Patagonii, And, Elbrusa, Kirgizji i innych miejsc. Ja z tymi ludźmi się spotykam. Są takimi kozakami, że to się w głowie nie mieści, a piątka z nich to są najlepsi wyjadacze na świecie. Takich drugich nie ma. U nas kozakami są Adaś Bielecki i Denis Urubko. To są wyjadacze z najwyższej półki, przynajmniej moim zdaniem. Oni są kozakami tutaj, a tam to są Dorje, Dawa, Mingma… Ja ich wszystkich znam. To są po prostu killerzy. Jest fantastycznie z takimi ludźmi pracować.
Doświadczenie zimowe tej ekipy Szerpów z wypraw z Alexem na K2 i dwa razy na Everest może tu być kluczowe…
Ono jest bardzo duże, największe ze wszystkich, którzy tam będą. Jeśli chodzi o moje doświadczenie zimowe, to ja zderzyłem się ze ścianą betonową. Zima to jest coś, do czego się szykowałem, a mimo to było to dla mnie zderzenie. To był naprawdę szok. Szczególnie przy moim trybie wspinania, bo ja idę i w pewnym momencie zawsze się odłączam. Zawsze robię coś sam, bo akurat czuję taki fun, czuję moc. Gdy jej nie czuję, to schodzę z innymi, a jak czuję, to tak jak w zeszłym roku latem na K2 między obozem trzecim a czwartym byłem pierwszy. Wpadłem tam wtedy w straszną szczelinę. Bardzo się bałem i o mało nie zginąłem. Finalnie nic mi się nie stało, bo wpadłem tylko po biodra, ale mój strach był taki, że miałem łzy w oczach, gdy wróciłem do bazy. Pomyślałem sobie, że tak głupio mogłem zginąć. Między innymi dlatego postawiłem teraz warunek. Powiedziałem Dawie: “Muszą być czwórki, w których zepniemy się na linach i przejdziemy odcinek między C3 a C4”. Tam na pierwszym odcinku są te szczeliny, których nie widać. Ja właśnie w jedną z nich wpadłem. Wysłałem mu zdjęcia, ale wiesz jaka jest normalna odpowiedź Szerpów: “My to tam zaporęczujemy”. Ale to jest nieprawdą, bo tego odcinka się nie poręczuje, ponieważ jest zbyt prosty. Tam jest tylko podejściówka, a wspinania mały kawałek. Powiedziałem mu: “Dawa, nie. Tego nie będziemy poręczować. Ja muszę mieć gwarancję, że z czterema ludźmi tam pójdziemy. Ja wyniosę moje liny, nikt nie musi tego robić, ale w czterech idziemy do góry”. Tak więc poruszałem takie niektóre tematy, które są dla mnie szalenie ważne.
Wracając do tego mojego zderzenia z zimą, wtedy w 2019 roku pod K2 ledwo doszedłem do obozu pierwszego i tam się wycofałem. Nie wiem nawet czym wtedy dostałem. Nie wiem czy to był kamień, czy coś innego. Nic nie widziałem i po prostu poczułem uderzenie. Nie było żadnej otwartej rany, był siniak. Myślałem, że mam pęknięty obojczyk, bo nie mogłem podnosić lewą ręką ciężaru, a tam dla takich leszczy, których coś boli, nie ma miejsca pod K2. Tam jesteś albo zdrowy na 100 procent, albo uciekaj do domu. Taka jest prawda. Nie ma takiej opcji, że coś cię boli i ty będziesz coś dalej robił. To tak nie działa, więc się zebrałem do powrotu. Po co miałem tam siedzieć? Nic bym nie przyniósł dobrego ani sobie, ani zespołowi.
To był wtedy taki szybki wypad pod K2, ale równie szybkie było to zderzenie i koniec. Teraz trzeba zrobić wszystko, by przy tej dłuższej organizacji, efekt był lepszy.
Wierzę, że szczyt jest w zasięgu, ale największym dla mnie marzeniem jest przeprowadzenie szturmu szczytowego, do którego jeszcze na K2 zimą nie doszło. To jest moje marzenie, żeby to się stało, więc ta ekspedycja musi strasznie długo trwać, musi być udana. Musi milion rzeczy zagrać po drodze, żeby ten szturm miał w ogóle szansę się wydarzyć. Wiadomo, że jak taka okazja się stworzy, to wtedy się pojawia się procent możliwości, że ten szczyt się zrobi. Czy tak będzie, zobaczymy.
Już samo przeprowadzenie takiego ataku szczytowego byłoby sukcesem.
Tak. Jestem takim człowiekiem, że jak pojadę teraz i nie zdobędę tego szczytu, to wiem jedno – będę miał kolejne świetne doświadczenie. Dzięki temu będę mocniejszy za rok albo za dwa. Tak do tego podchodzę. Podobnie jest z moją Koroną Himalajów. Ja sobie ją robię pomimo przeciwności losu. Albo to zrobię, albo umrę próbując to robić. Mam taką fazę i w moim tempie to jest proces na ćwierć wieku. Ja nie jestem Jurek Kukuczka, żeby wszystko rzucić. Ja mogę sobie pozwolić na dwie ekspedycje rocznie. To i tak wyjątkowo dużo, bo mało kto tyle robi. Zazwyczaj ludzie biorą udział w jednej wyprawie na 2 lata. Czasem co roku, ale to rzadkość. Ja staram się brać udział w dwóch w ciągu roku, dlatego na 12 prób mam 5 sukcesów (Mount Everest, Lhotse, Manaslu, Broad Peak i K2 – przyp. red.).
Dwa z tych szczytów zdobyłem bez tlenu – Broad Peak i Manaslu. Wspinanie z tlenem i bez to ogromna różnica. To jest zupełnie inny kaliber wszystkiego. Na moim letnim K2 rok temu na pierwszą akcję poszedłem bez tlenu. Wszyscy się wycofaliśmy, 90 procent ekspedycji po tym wróciło do domu. Na wysokości 8200 metrów zawróciliśmy przy ataku szczytowym. Nie dało się zaporęczować “Szyjki ButelkI” (żleb nazywany “Bottleneck” – przyp. red.), tak bardzo było niebezpiecznie. Tam niektórzy zjechali z małą lawiną. Nikomu nic się nie stało, ale było groźnie. Wycofaliśmy się i zostało nas w bazie 10 procent. Weszliśmy na szczyt za drugim razem, ale wtedy wziąłem już moją butlę ratunkową, medyczną. Za pierwszym razem zostawiłem ją na Ramieniu K2 – na wysokości 8020 metrów. Za drugim razem już ją wziąłem. Uznałem, że skoro osiągnąłem już wcześniej 8200 metrów, to mogę ją wynieść wyżej i zostawić przy “Szyjce Butelki”, by ewentualnie użyć jej wracając. Wziąłem ją wtedy do plecaka i teraz już znam swoją psychikę. Ja się nie oprę użyciu tlenu, mając go w plecaku. To jest niemożliwe, nie wchodzi w grę. To jest nierealne. Nie wiem, ilu ludzi potrafiłoby się oprzeć. To jest chyba bariera trudniejsza niż pokonanie alkoholizmu. Nie jestem alkoholikiem, ale tak mi się wydaje. To jest nie do odparcia.
Na wysokości 8350 metrów użyłem wtedy tlenu, bo zmarzła mi strasznie prawa stopa. Mam z nią problemy, bo miałem ją w ośmiu miejscach złamaną. Miałem się nigdy nie wspinać, miałem też kilka skomplikowanych operacji, ale jest OK. Tylko nie mogę już niestety biegać maratonów, półmaratonów, które kochałem. Jestem już taki sparciały, ale basen i rower jak najbardziej. Trzy razy w tygodniu robię po 100 basenów bez odpoczynku. Byłem kiedyś pływakiem i to najbardziej lubię. Poza tym jazdę na rowerze, a jeśli chodzi o bieganie, to niestety – przebiegnę 10 kilometrów w dobrym tempie i już czuję tę stopę. Na K2 ta stopa mi zmarzła, bo mam mniej mięśni w pewnym miejscu i ona bardziej marznie przy grubym palcu. Miałem tam dużo blach, śrub, które później lekarze mi wyjęli. Szykuję teraz takie patenty, by tę stopę lepiej ogrzewać. To na przykład specjalne buty, których jeszcze nikt nie używał na 8000 metrów. To nowy model La Sportivy, zaprojektowany przez Simone Moro. Będę je testował. A wydolnościowo nie będę tam kozakiem…
Ten rok daje ograniczone możliwości treningu i bez mniejszych wypraw pewnie trudno optymalnie się przygotować.
Oczywiście, że tak. Niedługo wylatuję do Ekwadoru, by wspinać się na wulkany.
Kiedy wylecisz?
Mam bilet na 24 listopada, a 12 albo 13 grudnia wracamy. Bardzo krótka akcja. Trochę mnie to nawet przeraża. Będę na pewno jak zbity pies, bo mamy za krótki proces aklimatyzacyjny. Strasznie pewnie to poczuję, ale będę próbować. Wysokość 6300 metrów to na ośmiotysięczniku prawie obóz drugi. Zobaczymy jak będzie. Będę dawał z siebie wszystko. To później zaprocentuje na K2. Ja nie jadę tam dla rozrywki i uroków Ameryki Południowej. Moim głównym celem jest aklimatyzacja, choć patrząc na daty, to i tak się nie zgrywa, bo powinienem z Ekwadoru polecieć prosto do Islamabadu, by ta aklimatyzacja mi nie uciekła. Z różnych względów logistycznych nie było to jednak możliwe. Wolę tak niż w ogóle i jechać na K2 po Tatrach.
A kiedy czeka cię wylot do Pakistanu?
20 grudnia spotykamy się w Islamabadzie. To termin dogadany już 2 miesiące temu. Kogo nie będzie, ten wypada. Dawa mi powiedział, że jak nie zdążę przylecieć, to nie dotrę do bazy tak jak w 2019 roku do Alexa Txikona. W tym, że udało mi się wtedy to zrobić samemu, było więcej szczęścia niż profesjonalizmu. To był cud. Alex powiedział, że jakiś rekord świata chyba pobiłem. Autentycznie w ciągu 7 dni dotarłem zimą z miasta europejskiego do bazy pod K2. To tylko dlatego, że zgrały się loty i nic się nie wydarzyło. To był po prostu cud. Podczas trekkingu z Askole do bazy nie osłabłem. Nie odpoczywałem, nie miałem żadnej przerwy. Było w tym wszystkim wiele szczęścia, ale się udało.
Ile tym razem dajecie sobie czasu na całą wyprawę?
19 lutego to ostateczny termin – bez względu na to czy szczyt zostanie zaatakowany, czy atak szturmy będzie gotowy… Bez względu na bliskość sukcesu 19 lutego pakujemy bazę. Krótko mówiąc, mamy 2 miesiące.
Orientowałeś się jakie obostrzenia obowiązują teraz w Pakistanie w związku z koronawirusem?
Ja tym tak bardzo nie żyję. Wiosną szykowałem się na Dhaulagiri – to ciągle takie moje marzenie. Dużo tam przeżyłem – i dobrych, i złych emocji. Byłem tam już dwa razy. Dotarłem nawet powyżej 8000 metrów i musiałem się wycofać. Nie byłem taki cienki, bo nikt wtedy – w 2018 roku – nie zdobył Dhaulagiri. Ja byłem i wiosną, i jesienią. Nikt nie pocałował szczytu. Po tym jak straciłem partnera Simone (Włoch Simone La Terra; wiatr porwał jego namiot z obozu trzeciego – przyp. red.), później byłem najwyżej z takim Koreańczykiem Kimem. Załoiliśmy na 8000 metrów, ale się wycofaliśmy. Ja wiedziałem, że pod szczytem Dhaulagiri jest wypłaszczenie, ale nie wiedziałem, że aż takie. Kim do mnie powiedział: “Nie masz już liny w plecaku”. Poręczowaliśmy wcześniej, więc odpowiedziałem: “No nie mam”, a on na to, że nie wrócę, że zginę, bo tam dalej jest labirynt. Sam stwierdził, że nie idzie. Był już wcześniej na Dhaulagiri – chyba wtedy, gdy zginął Piotr Morawski w 2009 roku. Posłuchałem go, bo to bardziej doświadczony człowiek, killer. Dobrze, że ze mną był, bo trudno przewidzieć jak by było.
Dhaulagiri jest mi więc bliskie i chciałem jechać tej wiosny. Później latem chciałem jechać na Nanga Parbat. Byłem umówiony z moim partnerem, z którym się już wiele razy wspinałem – z Armanem Hadadem z Iranu. Było nas trzech – Arman, ja i Ricardo z Peru. On niestety zginął na Makalu. Zawsze wspinaliśmy się taką trójką. Arman teraz namawiał mnie więc na Nangę. Chciałem pojechać, bo Arman ma ją świetnie sprawdzoną. Wycofał się 1,5 roku temu z wysokości około 7600 metrów. Walczył tam 2 miesiące, to byłaby wartość dodana. Ja nie byłem na Nandze i strasznie chciałem wybrać się tam teraz latem. Przekładaliśmy ją i znowu nie wyszło. Później jesienią znowu Dhaulagiri… Wszystko ciągle przez pandemię. Ja nie patrzę już w ogóle na ograniczenia. Nie mam telewizora. Szykuję się i najwyżej na tę zimową wyprawę nie pojadę. Zamknę się wtedy i całe moje przygotowania wezmą w łeb dzień przed wyjazdem.
Rozmawiamy już długo i muszę przyznać, że rzadko spotyka się ludzi tak bardzo emocjonujących się górami i wyprawami.
Całe życie się wspinam, łażę po górach. Jestem takim górołazem. Kocham góry i od małego w nie jeździłem, mimo że żyję w Szczecinie. Dużo czasu już za małolata spędziłem w Tatrach, Bieszczadach i jeżdżę cały czas. Na Rysy potrafię wpadać zimą co dwa tygodnie. Jadę w piątek po załatwieniu spraw na budowie, w sobotę wejdę, a niedzielę wracam do Szczecina.
Przy swoich dalszych wyprawach nie musisz nikogo prosić o pieniądze, ale jesteś w stanie je finansować sam?
Tak, to prawda. Finansuję je sam, ale mam taką potrzebę, by jechać za półdarmo. Często – po dogadaniu się – pytam podczas wyprawy jakiegoś jej szefa: “To, co ja mam w zamian zrobić? Dajcie mi jakąś listę punktów od 1 do 7. Tak mi będzie łatwiej”, a on na to: “Nie, nie Waldi. Ja po ekspedycji zapytam moich ludzi czy twój wkład coś wniósł w ekspedycję”. Jest tak, że jeżeli ja wniosę coś w wyprawę, w której biorę udział, to następnym razem też pojadę prawie za darmo, czyli po kosztach. Gdy byliśmy na letnim K2, to ja rozbijałem 12 namiotów po każdym z sześciu dni trekkingu do bazy. Razem z Szerpami to robiłem. Nikt mi o tym nie powiedział. Sam na to wpadłem, że to dobry pomysł. Nikt mi wprost nie mówi, co ja mam robić, więc na przykład wyniosę gdzieś linę, zaporęczuję kawałek drogi…
A Szerpowie potrafią docenić pracę.
To jest dla nich najważniejsze. Miałem kiedyś taką sytuację na Dhaulagiri. Straciliśmy człowieka – młodego Szerpę – już na samym początku, przy pierwszej akcji. To jest zawsze przykre. Jeszcze praktycznie nie byłem na akcji górskiej, gdzie nie straciliśmy człowieka. Tylko raz na moich ekspedycjach nie było śmierci. Ja się boję jak jadę, bo zakładam, że ktoś może nie wrócić. Nie jestem jakimś fantastą, który wierzy, że wszystko się uda. Twardo stąpam po ziemi. To jest wpisane w himalaizm, ale nigdy nie chcesz, żebyś to był ty. Najlepiej, żeby to nikogo nie dotknęło, a jeżeli już, to starasz się robić wszystko, żebyś to nie był ty lub twój partner, ktoś ci bliski…. Ludzie giną i będą ginąć, taki jest himalaizm. Jeśli ktoś uważa, że da się to robić inaczej, to to są czcze marzenia.
No i zginął chłopak, Szerpa. W poręczującym drogę oddziale Szerpów morale od razu spadło. Powiedziałem więc do innych uczestników wyprawy: “Słuchajcie, nikt od was nie oczekuje, że będziecie poręczować, bo nikt wam na to nie pozwoli, ale możecie mieć wkład w tę ekspedycję. Niech każdy z was weźmie chociaż po 100 metrów liny i wyniesie do jakiegoś obozu. To byłaby olbrzymia pomoc dla Szerpów”. Rozmawiałem o tym ze wszystkimi uczestnikami. Wiesz ilu ludzi z dziesięciu się zgodziło?
Dwóch?
Nie, nikt, więc tylko ja to robiłem. Odnajduję się w komercyjnym wspinaniu, ale staram się robić coś innego. Zawsze kombinowałem jak finansować to taniej, ale wspinałem się i z Szerpą, i z tlenem, i bez Szerpów, i bez tlenu… Mam w swoich przygodach tyle różnych doświadczeń, że potrafię powiedzieć jakie są różnice między tymi podejściami. Wspinanie z tlenem to doping wydolnościowy, ale też ciepło. Organizm się grzeje, jest ciepło w ręce i palce. Wracając do wcześniejszego wątku – myślę, że 99 procent ludzi, idąc bez tlenu, ale mając tę butlę ratunkową w plecaku, nie oprze się i jej użyje. Ja tylko raz się powstrzymałem, ale to nie było K2. To było dawno temu na Gaszerbrumie II. To była chyba moja czwarta ekspedycja, uczyłem się dopiero wszystkiego. Miałem już Everest zrobiony – do 8000 metrów doszedłem bez dodatkowego tlenu. Na Gaszerbrumie mieliśmy złą aklimatyzację. Na wysokości 7600-7800 metrów miałem butlę tlenu nie swoją, ale kolegi, który się wycofał razem z Szerpą. Powiedział: “Weź ją sobie. A nuż będziesz tam umierał i sobie powąchasz”. Wziąłem i pod piramidą szczytową mnie zatkało, nie miałem siły. Gdybym użył tej butli, to bym tam wbiegł po prostu z 7800 metrów na 8000, ale pomyślałem sobie, że jak to zrobię na tym jednym z niższych ośmiotysięczników, to już nigdy nie wejdę bez tlenu, a marzyłem o tym, by kiedyś tego spróbować. Wycofałem się i przynajmniej sprzedałem tę butlę.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS